Dom, który zbudował Jack

Lars von Trier – reżyser i prowokator, którego filmy podzieliły i nadal dzielą widownię. Wielki artysta, egotyk czy pretensjonalny grafoman? Ja nie miałem zbyt częstego kontaktu z twórczością kontrowersyjnego Duńczyka, więc to doświadczenie będzie odbierane inaczej. Na pewno wszystkich podzieli także najnowsze dzieło, czyli „Dom, który zbudował Jack”.

Kim jest Jack? Oprócz tego, że Amerykaninem? To inżynier z zacięciem architektonicznym, który chce zbudować dom. Poza tym, zabija ludzi, traktując to jako formę sztuki. Kiedy go poznajemy, jest trupem, a swoją historie opowiada swojemu przewodnikowi, niejakiemu Verge’owi. Poznajemy jego 5 z wybranych zbrodni dokonanych w ciągu 12 lat.

dom jacka1

Od razu powiem, że to nie będzie łatwa przeprawa. Jeśli spodziewacie się efekciarskich strzelanin, dynamicznej akcji, pomyliliście adresy. Reżysera nie interesuje tego typu gatunkowa naleciałość, choć wykorzystuje pewne elementy thrillera. Widać to w scenie drugiego morderstwa, gdzie bohater przed pojawieniem się policji chce wysprzątać dom z krwi czy próba wezwania pomocy przez kobietę zwaną Prostą. Jednak o wiele ważniejsza są tutaj dyskusje między Jackiem a Vergem. Tutaj przeplatane są fragmenty klasycznych dzieł sztuki (od obrazów po klasyczne dzieła architektury Greków i Rzymian), sceny przyrodnicze (opowieść o baranku i tygrysie) przez fragment archiwalnych kronik po fragmenty poprzednich dzieł Duńczyka. Ale te filozoficzne rozmowy potrafią zaintrygować tylko na samym początku. Bo im dalej w las, tym bardziej zaczyna się to wszystko wkręcać w stronę banalnego bełkotu, co dobitnie pokazuje epilog dziejący się w… piekle. Wykorzystywane chwyty (Jack z tabliczkami przy wozie, wpleciony fragment z muzyką Glenna Gloulda czy użycie muzyki klasyczno-sakralnej) też zaczynają się robić męczące.

dom jacka3

Najbardziej zaskakuje mnie tutaj obecność dużej dawki czarnego humoru. Wynika to zarówno z samych interakcji Jacka z resztą otoczenia. Czy tu chodzi o scenę z drugiego epizodu (rozmowa, gdzie Jack udaje policjanta, a potem agenta ubezpieczeniowego), docinki z Prostą czy przewożenia ciała, przywiązanym do auta (i ten deszcz). Same zbrodnie są pokazane w sposób bardzo stonowany, bez wylewania wiader krwi, odrywanych kończyn i tego typu atrakcji. Ale pojawiają się one nagle i gwałtownie jak pierwsze zabójstwo czy bardzo niepokojąca scena z rodziną w lesie. Te momenty potrafią uderzyć, mimo miejscami pretensjonalnego tonu.

dom jacka2

Wszystko na swoich barkach pod względem aktorskim trzyma Matt Dillon. Jego Jack to absolutny psychopata z obsesją na punkcie czystości. Bywa wycofany, by nagle zaatakować i eksplodować agresją, przez co potrafi zaintrygować. Nawet jeśli nie zgadzamy się z jego przekonaniami, związanymi z zabijaniem czy destrukcją. Partneruje mu bardzo wycofany i przez większość filmu nieobecny wizualnie Bruno Ganz jako Verge (powiedzmy sobie wprost – to Wergiliusz). Cała reszta zostaje zepchnięta do epizodów, chociaż bardzo zapadają w pamięć.

dom jacka4

Najlepiej „Dom, który zbudował Jack” sprawdza się, kiedy reżyser pozwala sobie na odrobinę smolistego humoru i poważnych temat pokazuje z dystansem. Ale kiedy idzie w poważne rejony, bywa pretensjonalny i może zmęczyć, przez co trudno jednoznacznie ocenić. Niemniej jest to bardzo pociągające doświadczenie.

7/10

Radosław Ostrowski

W starym, dobrym stylu

Joe, Willie i Albert to przyjaciele z Nowego Jorku, pracujący w pewnej fabryce. Jeśli myślicie, że ich długoletnia praca zostanie doceniona, to nic z tego. Firma, dla której pracują przenosi się do Wietnamu, więc ich fundusz emerytalny zostaje zlikwidowany. Dodatkowo Joe ma dużą hipotekę do spłacenia i jeśli się spóźni – zabiorą dom. Willie ma chore nerki i mieszka z Albertem, który lubi sobie pozrzędzić. Panowie – pod wpływem perswazji Joe’ego – by móc rozwiązać swoje groszowe problemy, postanawiają napaść na bank.

stary_dobry_styl1

Zach Braff do tej pory znany był z niezależnego kina o młodych ludziach, zagubionych w dzisiejszym świecie. Tym razem dostał szansę na zrobienie remake’u z dużym budżetem i gwiazdorską obsadą. Lekka i przyjemna komedia o starych przyjaciołach, którzy decydują się zrobić poważny skok. Bo system ich olał, państwo nie pomaga, więc trzeba wziąć sprawy w swoje ręce. Wtedy wszystko zmierza w kierunku klasycznego heist movie, gdzie mamy przygotowanie, skok i pościg policyjny. Robione jest to pod okiem profesjonalisty, pomagającego w szybkim przeszkoleniu. Wiemy, jak to się skończy, ale i tak się przyjemnie ogląda. Reżyser opowiada to w starym stylu, dodaje eleganckiej muzyki oraz sympatycznych żartów i gagów (pierwszy skok w małym markecie zakończony… wpadką), ale nie ma pójścia w kierunku bardziej fekalnych, nieświeżych czy przekraczających granicę dobrego smaku. Nie zabrakło napięcia (napad na bank zrobiono z pewnym nerwem), parę razy widzimy Brooklyn Bridge, w tle gra łagodny jazz. Jest miło i sympatycznie.

stary_dobry_styl2

Do tego udało się ściągnąć trzech prawdziwych gigantów: Michaela Caine’a, Morgana Freemana i Alana Arkina. Pierwszy jest eleganckim dżentelmenem, drugim opanowanym i spokojnym kumplem, a trzeci jest zrzędą z dobrym sercem. Pozwalają sobie na odrobinę złośliwości, a chemia między tym triem jest silna, wręcz namacalna. I to trio jest siłą napędową, spychając cała resztę na dalszy plan. Warto jednak wyróżnić ciągle apetyczną Ann-Margret (Annie) oraz Johna Oritza (Jesus), pomagającego w napadzie.

stary_dobry_styl3

Miłe i sympatyczne kino, które nie zostanie w pamięci na długo, ale pozwala przyjemnie spędzić te półtorej godziny. Elegancka rozrywka w starym, dobrym i lekkim stylu.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Miasteczko Wayward Pines – seria 1

UWAGA
Tekst może zawierać spojlery. Czytacie na własną odpowiedzialność.

Zaczyna się to wszystko dziwacznie. Budzi się mężczyzna – w lesie, kompletnej obcej okolicy. Nie pamięta kim jest, ani jak tu trafił. Po kilkudziesięciu krokach trafia do miasteczka, w kawiarni trafi przytomność. Trafia do szpitala i odzyskuje powoli pamięć – nazywa się Ethan Burke, jest agentem Secret Service i przybył do miasteczka, by odnaleźć dwójkę zaginionych kolegów po fachu. Miasteczko nazywa się Wayward Pines i wydaje się przyjazne, gdzie ludzie są uśmiechnięci, życzliwi i otwarci. Jednak coś jest nie tak – okolica jest otoczona murem pod napięciem, samochodów praktycznie nie ma i nie można się nigdzie dodzwonić (żona, syn i szef się martwią).

wayward_pines1

Już przed premierą produkcja Chada Hodge’a oparta na trylogii Blake’a Croucha’a porównywano do „Miasteczka Twin Peaks” i coś w tym jest. Tajemnica, niepokojąca okolica, która skrywa swoją prawdziwą twarz. Jednak takie porównania i skojarzenia działają raczej na niekorzyść, bo klimatu produkcji Lyncha oraz Frosta podrobić się zwyczajnie nie da. Początek mocno rozczarowuje, bo dość szybko orientujemy się, że rzeczywistość miasteczka nie jest efektem choroby psychicznej Burke’a (co zostaje nam lekko zasugerowane na początku, ale twórcy porzucają ten pomysł) i szybko zdradzają pewne elementy układanki. Kamery, mikrofony, chipy zamontowane w nogach, mur, fałszywe banknoty oraz reguły panujące w tym raju na Ziemi. Nie próbuj uciec. Nie rozmawiaj o przeszłości. Zawsze odbieraj telefon, gdy dzwoni. Cena za to jest śmierć.

wayward_pines2

Całość od strony produkcji pilotuje M. Night Shyamalan, który – delikatnie mówiąc – lata świetności ma już dawno za sobą. „Wayward Pines” to dla niego szansa naprawy swojej reputacji oraz pokazania, że jeszcze się nie wypalił. Jak wspominałem początek rozczarowywał, bo łatwo rozgryzłem, że coś tu jest nie tak. Wolne tempo, dość niezdarnie (do odcinka 3 i 4) prowadzona fabuła nie wróżyły niczego dobrego. Już miałem skreślić „Wayward Pines” aż pojawił się odcinek piaty, gdzie zostaje rozwiązana główna tajemnica. I kompletnie zbaraniałem – więzienie jakim wydawało się Wayward Pines okazało się jedynym azylem ocalałej ludzkości, która zmutowała się w paskudne stwory-kanibale zwane abikami. Od tego momentu wszystko nabrało tempa, intryga zazębiała się mieszając gatunki (akcja, thriller, horror, SF) i było wiele mocnych scen akcji. Napięcie wisiało w powietrzu, pojawiło się kilka wolt zmieniających podejście do całości, włączając wątek indoktrynacji dzieci oraz kultu jednostki – założyciela miasta Davida Pilchera, traktowanego niemal jak Bóg. Wrażenie to zostało spotęgowane przez gorzki finał. Szkoda, że nie powstanie druga seria, bo zaciekawiło mnie jak Ben Burke odnalazłby się w tym niebezpiecznym środowisku.

wayward_pines3

Aktorzy mieli niełatwe zadanie, gdyż postacie (w większości) nie są zbyt wyraźnie zarysowane. Ale udaje się im zbudować role z krwi i kości, chociaż nie wszyscy dostali tyle czasu antenowego, by wykorzystać w pełni swój potencjał. Dotyczy to ról Juliette Lewis (kelnerka Beverly, pragnąca uciec z miasteczka) i Terrence’a Howarda (arogancki, uparty i bezwzględny szeryf Pope), którzy dość szybko opuszczają ten świat. Bardzo dobrze prezentuje się Matt Dillon jako Ethan Burke. Prawy i uczciwy glina, próbujący odnaleźć się w nowej rzeczywistości, skrywający strach w spojrzeniu. Potem zostaje nowym szeryfem miasteczka, ale nie daje sobą pomiatać. Jeszcze lepsza jest Melissa Leo (pielęgniarka Pam, który budzi porównywalny strach jak siostra Ratched) oraz Toby Jones (spokojny i opanowany psychiatra, dr Jenkins), który odgrywa tutaj kluczową rolę w historii.

wayward_pines4

Jedyna osoba z obsada, która wywoływała mocno zgrzyt to Shannyn Sossamon jako bezradna i wystraszona Theresa Burke – żona Ethana, ale to raczej wina scenarzystów niż jej gry aktorskiej.

wayward_pines5

Najbardziej mi szkoda, że nie będzie ciągu dalszego, a otwarty finał musi mi wystarczyć. Serial jest przykładem tezy, że jak coś się źle zaczyna, nie musi się źle kończyć. Dobra robota, panie Shyamalan i reszto ekipy.

7/10

Radosław Ostrowski

Sztuka kradzieży

Jak zrobić dobry skok i zbić na tym wielką kasę? Trzeba mieć naprawdę dobrą ekipę, której można zaufać. Dennis „Crunch” Calhoun coś na ten temat wie. Kiedy jego brat Nicky zostaje schwytany przez gliniarzy po okantowaniu jednej grubej ryby w Warszawie, wystawia go policji i spędza 7 lat we Wronkach. Po wyjściu dorabia jako kaskader, by łamał sobie trochę tego i owego, gdy pojawia się pewien zakapior, oszukany przez jego brata i żąda zwrotu kasy. W ten sposób Crunch wraca do gry, dokonując zuchwałej kradzieży „Ewangelii wg św. Jakuba”.

kradziez1

Brzmi jak jeden z wielu złodziejskich filmów pokroju „Ocean’s Eleven”? Macie rację, to kolejna tego typu opowieść, gdzie kluczowe są precyzyjny plan, mistyfikacja, podmiana i oszustwo. Debiutujący na tym polu reżyser Jonathan Sobel okazuje się całkiem niezłym rzemieślnikiem. Może i widać, że budżet nie jest zbyt duży, a Warszawa wygląda jakoś inaczej (Wronki to wyglądają jak jakieś średniowieczne lochy – ładnie), jednak nie brakuje tutaj odrobiny humoru („przemyt” braci przez mało rozgarniętego Francie czy anegdota o kradzieży Mona Lisy – naprawdę szacun za pokazanie tego), zdjęcia nadają mrocznego charakteru, postacie są wyraziste, a intryga tak zamotana jak tylko się da. Może i jest to trochę grane znaczonymi kartami, a finał mimo wszystko okazuje się dość przewidywalny, ale jako rozrywka się sprawdza.

kradziez2

Także aktorzy świetnie czują swoje role i sprawdzają się w nich bezbłędnie. Ale czy może być inaczej, jeśli asem jest tutaj Kurt Russell. Jako honorowy złodziej i mistrz kierownicy (brawurowa ucieczka przed policją w Warszawie, m.in. jadąc metrem – bezcenne) jest po prostu świetny, a skórzana kurtka i zmęczona twarz dopełniają tego portretu. Drugim mocnym punktem jest Matt Dillon, czyli cwany i za chciwy Nicky. Taki mózgowiec, który ma wiele planów i pomysłów. Z pozostałych aktorów warto wyróżnić niezłego Jaya Baruchela (uczeń Francie) oraz niezawodnego Terence’a Stampa (zmuszonego do współpracy z Interpolem Sam Winter).

kradziez3

Nie jest to nic nowego, ale satysfakcja jest tutaj zaskakująco wysoka. Kawał porządnego i lekkiego kina, które skutecznie kradnie czas, a kiedy się kończy nie jesteś w stanie tego zauważyć. Tylko tyle albo aż tyle.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Nieprawdopodobna dziewczyna

Imogene Duncan była uznawana za obiecującą autorkę sztuk teatralnych w Nowym Jorku, jednak od pewnego czasu jej kariera zawodowa stoi w martwym punkcie, zaś jej relacje z chłopakiem Peterem są delikatnie mówiąc nie najlepsze. Kiedy mężczyzna rozstaje się z nią, kobieta próbuje popełnić samobójstwo. Przez to zostaje wbrew swojej woli umieszczona w domu z matką-hazardzistką, otoczona grupą ekscentrycznych członków rodziny, poza ojcem, który ją zostawił.

girl1

Para reżyserów Shari Springer Berman i Robert Pulcini swój najlepszy film nakręcili na początku swojej drogi – „Amerykański splendor” na podstawie autobiograficznego komiksu Harveya Pekara zaskakiwał nietypową formą, pozornie przeciętną treścią oraz kapitalną rolą Paula Giamatti. Następne filmy bardziej lub mniej opowiadały o ekscentrykach, jednak żaden nie przebił poziomu debiutu. „Nieprawdopodobna…” utrzymuje tą tendencję, niemniej pozostaje całkiem niezłym filmem i w paru miejscach autentycznie zabawną komedią. O niedostosowanych i ekscentrycznych ludziach, których dzieli wiele, a łączy pokrewieństwo. Z czasem okaże się, że także więcej oraz że liczy się trochę więcej niż bycie sławnym czy lubianym. Niby nic zaskakującego czy odkrywczego, ale czas nie jest stracony.

girl2

Swoje dodają aktorzy, którzy wypadają całkiem przyzwoicie. Kirsten Wiig już w „Druhnach” pokazała swój talent komediowy. Tu potwierdza, że potrafi udźwignąć rolę zagubionej, niepewnej siebie i marzącej o sławie kobiecie. Ale i tak wszystko rozkręca będąca w formie Annette Bening (matka kochająca hazard, początkowo sprawiająca wziętej z kosmosu) oraz w dość nietypowym wcieleniu Matt Dillon (Bouche, agent CIA, choć trudno w to uwierzyć). Reszta trzyma dość solidny poziom.

Niby kolejna opowieść o rodzinie, która jednak potrafi być silna mimo okoliczności i różnic oraz o tym, że w domu najlepiej, ale to i tak lekka oraz zabawna komedia. Nice stuff.

6,5/10

Radosław Ostrowski