Trzy dni Kondora

Praca tajnego agenta służb specjalnych może wydawać się ekscytująca dla kogoś, kto wydaje się oglądać Bonda, Mission Impossible czy tego typu efekciarskich akcyjniaków. Nie wszyscy agenci jednak działają w terenie. Kimś takim jest Joe Turner (Robert Redford) – analityk, działający w komórce wyciągając informacje z różnych czytanych książek. Czego tam szukają? Szyfrów, kodów, ukrytych wiadomości. Ale pewnego dnia cała komórka zostaje zlikwidowana. Poza Turnerem, który wyszedł po lunch. Po odkryciu masakry decyduje się powiadomić centralę, co… jeszcze bardziej komplikuje sprawę. Ci, co mieli mu pomóc, chcą go zabić. Ale dlaczego?

trzy dni kondora1

Reżyser Sydney Pollack podchodzi do thrillera szpiegowskiego w kierunku bardziej przyziemnym. Tu nie spodziewajcie się spektakularnych akcji, popisów kaskaderskich czy efekciarskich strzelanin. Wszystko niemal w całości oparte jest na dialogach, gdzie karty bardzo stopniowo są odkrywane. Dla wielu to spokojne tempo może wydawać się problematyczne, tak jak bardziej realistyczne pokazanie Nowego Jorku. Czyli bez pocztówkowych widoków, sporu zaułków, szarych budynków oraz niezbyt eleganckich mieszkań. Dokładnie jakby się można było spodziewać po filmie z lat 70., kiedy filmowcy starali się pokazywać rzeczy w realistyczny, pozbawiony upiększeń sposób.

trzy dni kondora2

Tutaj tajne służby niejako wydają się wewnętrznie rozbite, jakby każda komórka działała od siebie, bez kontroli Centrali. Samo CIA jest bardzo bezwzględną organizacją, kiedy do gry wchodzą pieniądze i wpływy. Każdy wydaje się być pionkiem, którego bardzo łatwo można zbić z planszy. Za wszelką cenę, czasem używając płatnego mordercę (fantastyczny Max von Sydow jako nierzucający się w oczy Joubert – przypominający bardziej kalkulującą maszynę) na kontrakt. Napięcie jest tu potęgowane przez paranoję Turnera, nie mogącego nikomu zaufać i improwizującego w terenie. Redford dość oszczędnie, ale bardzo sugestywnie pokazuje jego zagubienie, podejrzliwość, nieufność skrytą pod maską opanowanego człowieka. Bez niego ten film by nie zaangażował tak mocno.

trzy dni kondora3

Jeszcze jest tutaj kwestia wplątanej w całą hecę Kathy (zaskakująca Faye Dunaway), która zostaje przetrzymana przez Turnera. Nie spodziewajcie się miłości od pierwszego wejrzenia, bo nieufność i podejrzliwość dominuje. Przynajmniej na początku, lecz powoli coś zaczyna iskrzyć między nimi. Nawet ta relacja, gdzie stopniowo zaczyna się budować zaufanie, pozbawiona jest wielkich słów czy patetycznych momentów. Kończąc się tak jak się zaczęła – nagle, niespodziewanie i przypadkowo. Jedyne, co może spolaryzować to zakończenie – bardzo stonowane, wyciszone, bardzo otwarte. Konfrontacja, gdzie tak naprawdę ciężko wskazać kto tak naprawdę wygrał. Że jeszcze dużo czasu minie nim Turner vel Kondor będzie mógł spokojnie patrzeć za siebie.

trzy dni kondora4

Tą historię znałem w formie uwspółcześnionego serialu z Maxem Ironsem w roli głównej, ale muszę przyznać, że oryginał Pollacka robi większe wrażenie. Choć na pierwszy rzut oka wydaje się stonowany i statyczny, w środku mocno iskrzy napięciem, paranoją oraz niepokojem, gdzie walka jednostki z systemem wydaje się skazana na przegraną. Ale czy aby na pewno? Na to trzeba sobie samemu odpowiedzieć.

8/10

Radosław Ostrowski

Conan Barbarzyńca

Lata 80. to okres pełen kina fantasy. Chociaż większość filmów z tego gatunku nie przyniosła oczekiwanych profitów w dniu premiery, dopiero z czasem otrzymując należną im estymę. Wyjątkiem od tej reguły był “Conan Barbarzyńca” z 1982 roku. Film Johna Miliusa idzie w zupełnie innym kierunku niż by fani gatunku się spodziewali. Nie uprzedzajmy jednak faktów.

Conana z Cymerii poznajemy jako dziecko, będące powoli przygotowywane do roli wojownika oraz kowala. Jednak los ma wobec niego zupełnie inne plany, a jego rodzina I pobratymcy zostają zamordowani przez grupę kultystów. Dowodzi nimi tajemniczy Thulsa Doom, zaś ich znakiem rozpoznawczym są dwa węże splecione w przeciwnych kierunkach. Chłopak zostaje sprzedany do niewoli, a następnie pełni role gladiatora. W końcu zostaje wolnym człowiekiem, a jedyne co mu zostaje to zemsta. Ale czy będzie w stanie jej dokonać?

conan1

Pierwsze, co tutaj zwraca uwagę to przyziemna wizja świata. Jeśli szukacie widowiskowych efektów specjalnych, imponującej scenografii oraz rozmachu godnej produkcji za kupę kasy, przemyślcie decyzję co do seansu. Bo nie ma tutaj fajerwerków, a historia toczy się spokojnie, bez zbędnego przyspieszania. Dialogów też nie ma tutaj zbyt wiele, co jak na produkcję dużego studia jest zadziwiające, mimo obecności narracji z offu. Reżyser woli opowiadać historię za pomocą obrazu, długich scen oraz epickiej muzyki Basila Poledourisa zamiast wykładać wszystko kawa na ławę. I to podejście bardzo szanuję, tak samo jak zbudowanie wiarygodnego świata. Ni to starożytnego, ni to średniowiecznego, ale pociągającego.

conan3

Wizualnie imponuje tutaj zarówno spójna strona wizualna, jak i scenografia. Wszystkie te budowle oraz szczegółowe kostiumy dodają realizmu dla tego tytułu. Tak jak też bardzo surowo pokazane sceny akcji. Tutaj pojedynki są szybkie, bez popisywania się umiejętnościami szermierczymi. Krwawo, brutalnie, bez patyczkowania i z kilkoma mocnymi zakrętami fabularnymi. Więcej wam nie zdradzę, bo trzeba się samemu przekonać. Ale wielu może się odbić wolnym tempem czy miejscami skrótową narracją. Dla mnie największą wadą jest finałowa konfrontacja między Conanem a Doomem, która wydawała mi się taka sobie i troszkę psuła klimat tego filmu.

conan2

Reżyserowi udało się zbudować świetne postacie, mimo nie korzystania z ekspozycji. Najlepiej zarysowany jest Conan – wyjątkowo małomówny, silnie zbudowany oraz motywowany przez zemstę. Te cechy pasowały do Arnolda Schwarzenneggera, który wykorzystał swoją szansę i dzięki temu stworzył swoją pierwszą ikoniczną postać. Równie wyrazisty jest antagonista, ale czy może być inaczej, jeśli masz przed sobą głos samego Dartha Vadera? James Earl Jones jako Doom magnetyzuje w każdej scenie, choć nie pojawia się zbyt często. Drugi plan też jest bardzo interesujący z kradnącym film Mako w roli lekko złośliwego czarnoksiężnika Akiro.

conan4

Jestem zadziwiony jak dobrze trzyma się pierwsze filmowe spotkanie z Conanem. Jest to kino skromne jak na fantasy, bardzo brudne, krwawe i czasami dziwne. Ale to od tego filmu wystrzeliła na poważnie kariera Arnolda jako aktora. Reszta jest historią i szkoda, że sequel rozczarował.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Diuna

Wielu przez lata próbowało przenieść na ekran powieść Franka Herberta z 1965 roku. najpierw w 1971 przymierzał się meksykański wizjoner Alejandro Jodorovsky, jednak nie udało mu się zebrać funduszy na realizację swojego szalonego pomysłu (film miał trwać 12 godzin!!!). W końcu prawa do ekranizacji nabył włoski producent Dino De Laurentiis i po odrzuceniu propozycji wyreżyserowania przez Ridleya Scotta na stołku reżyserskim trafił David Lynch. Z dzisiejszej perspektywy wybór ten może wydawać się absurdalny, a efekt… no, cóż. Powiedzmy, że dla fanów książek filmowa adaptacja nie spełniła ich oczekiwań, a w box office też poszedł na dno. Czy słusznie?

diuna1

Jest rok 10191. Wszechświatem rządzi Imperator Shaddam IV, a najcenniejszą substancją jest przyprawa zwana melanżem. I nie daje ona odporności na poimprezowego kaca, ani nie zmienia w króla parkietu. 😉 Narkotyk ten poszerza świadomość, przedłuża życie i jest jedynym sposobem na podróżowanie po kosmosie. Wydobywana na zlecenie Gildii Planetarnej znajduje się tylko na planecie Arrakis zwanej Diuną. Planetę dostaje w lenno książę Leto Atryda, jednak władca tak naprawdę chce wykorzystać sytuację do usunięcia lennika, który zaczyna stanowić dla niego zagrożenie. Wykorzystuje do tego celu pełniących dotychczasową rolę nadzorców ród Harkonnenów.

Osoby spodziewającego się klasycznego SF mogą poczuć się zdezorientowani zawiłą, polityczną intrygą oraz bardzo intrygującym światem. Wprowadzenie do tego świata trwa godzinę, zaś rzucane terminy (memtaci, zakon Bene Gennesit, Kwisatz Haderach, Fremeni, Czerwie) oraz galeria postaci jeszcze bardziej mieszają w głowie. I to powoduje, że całość należy oglądać w ogromnym skupieniu, by wiedzieć kto jest kim dla kogo, kto jest zdrajcą, kto komu służy. Bez znajomości powieści Herberta można bardzo łatwo się pogubić. Sytuację troszkę ratuje narracja z offu od księżniczki Irulany (śliczna Virginia Madsen) oraz dialogi wypowiadane spoza kadru przez bohaterów. Niemniej jednak od momentu przybycia Atrydów na Arrakis sprawa zaczyna się komplikować, by w połowie filmu (ucieczka Paula i lady Jessiki) sytuacja zaczynała nabierać jasności. Widać tutaj bardzo interesujące wątki jak kwestia przeznaczenia czy prób wejścia w konkretną rolę (motyw Mesjasza planety/nadnaturalnej istoty Kwisatz Haderacha) lub sterowania losami ludzi przez rodzenie dzieci konkretnej płci, ale to wszystko tylko nadbudowa do tego świata.

diuna3

Ale mimo tego chaosu oraz niezbyt jasnej narracji, „Diuna” potrafi zafascynować oraz intrygować. Sama wizja świata ma w sobie coś unikatowego oraz politycznych knowań, gdzie mamy walkę o władzę. Bo melanż jest tak cenny, że osoba posiadająca ją jest w stanie w zasadzie być istotnym graczem i wykorzystać do zmiany układu sił. Nadal wrażenie robi niesamowita strona wizualna z bardzo szczegółową scenografią oraz kostiumami. Pałac Imperatora, stroje Fremenów czy bardzo niepokojąca siedziba Harkonnenów zostają w pamięci na długo, budząc skojarzenia troszkę z pracami H.R. Gigera. Nie brakuje też onirycznych scen snów Paula, które mogą budzić skojarzenia z późniejszymi filmami Lyncha. Nawet efekty specjalne godnie znoszą próbę czasu, chociaż nie wszystkie (kuleją sceny z użyciem blue screenu czy niszczenia statków są tandetne). Także zakończenie wydaje się strasznie niedorzeczne, przez co wywołuje ono śmiech.

diuna4

Za to dobrze dobrano aktorów, którzy wywiązują się ze swoich zadań, bez względu na swoją ekranową obecność. W główną rolę, czyli Paula Atrydy wcielił się debiutujący na ekranie Kyle MacLachlan. I trzeba przyznać, że podołał zadaniu, niemal od początku kupując sympatię, z czasem nabierając sporej dawki charyzmy. Oprócz niego najbardziej wybija się przerysowany, lecz przerażający Kenneth McMillan w roli barona Harkonnena oraz bardzo eteryczna Francesca Annis (lady Jessica, matka Paula), tworząca bardzo opanowaną, ale i władczą kobietę z nieprzeciętnymi mocami. Nie brakuje też bardzo znajomych twarzy (m.in. Max von Sydow, Jurgen Prochnow, Brad Dourif czy Sean Young), ładnie uzupełniających pierwszy plan.

diuna2

„Diuna” była bardzo ambitnym projektem SF, do którego jeszcze próbowano wrócić w formie miniserialu. Teraz z dziełem Herberta zmierzy się Denis Villeneuve i czy podoła zadaniu? W międzyczasie warto wrócić do najdroższego filmu Lyncha, który – mimo niedoskonałości – intryguje i wygląda nadal zjawiskowo.

7/10

Radosław Ostrowski

Ucieczka do zwycięstwa

Bardzo ciężko mi się o tym filmie mówi, bo po raz pierwszy go widziałem BARDZO dawno temu. Kiedy jeszcze moja wiedza o filmach była bardzo malutka. Ale sama koncepcja zorganizowania meczu piłkarskiego podczas II wojny światowej, była czymś absolutnie fantastycznym. To chyba wiadomo o jakim filmie mowa.

Słyszeliście o meczu śmierci? 6 sierpnia 1942 roku w Kijowie odbył się mecz między zawodnikami ligi ukraińskiej (utworzono drużynę Start Kijów) z żołnierzami Luftwafe. Ukraińcy wygrali go 5:1, ale Niemce chcieli rewanżu. Ten nastąpił 9 sierpnia i zakończył się wygraną Ukraińców 5:3. Krążyła fama, że w nagrodę za zwycięstwo piłkarze zostali… rozstrzelani. Prawda była bardziej przyziemna, bo zawodnicy zostali aresztowani przez Gestapo i trafili do obozów pracy. Nie wszyscy przeżyli, a tym, co się udało, zostali oskarżeni o kolaborację z Niemcami. Brzmi jak scenariusz filmowy? Historia ta była inspiracją m.in. dla filmu Johna Hustona z 1981 roku.

zwyciestwo1

Jest rok 1942, gdzieś we Francji znajduje się obóz jeniecki. Wszystko zaczyna się od nieudanej ucieczki jednego z więźniów. Przyjeżdża tam w celu dochodzenia przedstawiciel Czerwonego Krzyża oraz oficer propagandowy, major von Steiner. Rozpoznaje wśród jeńców piłkarza, kapitana Johna Colby’ego. Podczas spotkania rzuca propozycję zorganizowania meczu między żołnierzami Wehrmachtu a więźniami. Pomysł podchwytuje niemiecka machina propagandowa, zaś najwyżsi oficerowie obozu chcą wykorzystać okazję do zorganizowania ucieczki. Jednak będący szefem drużyny Colby nie chce brać w tym udziału.

zwyciestwo2

Przez większość filmu mamy do czynienia z obozową rutyną: nielegalne radio, fałszowanie dokumentów, robienie zdjęć, organizowanie oraz… granie w piłkę. Dla zabicia czasu, którego jest bardzo dużo. Sama intryga może się wydawać niedorzeczna, ale staje się pretekstem do ważkiego pytania. Czy jest możliwe granie na zasadach fair play, gdy świat od pewnego czasu gra bardzo nieczysto? I czy to może być ważniejsze od instynktu przetrwania? Ważniejsze niż ucieczka, rozkaz, zdrowy rozsądek? Nieczyste zagrania z obu stron (organizacja ucieczki, ustawiony sędzia) każą poważnie zastanowić się nad tymi kwestiami. Ale prawdziwą wisienką na torcie jest ostatnie pół godziny, czyli sceny meczu. Dynamicznie zmontowane oraz sfotografowane, z podnoszącą adrenalinę muzyką Billa Contiego to prawdziwa uczta. Coś, co najbardziej zapada w pamięć i trzyma w napięciu jak cholera.

zwyciestwo3

Do tego jest to więcej niż porządnie zagrane. Co jest o tyle zaskakujące, że obok aktorów mamy piłkarzy i nie wywołuje to sztuczności. Klasę potwierdza Michael Caine jako kapitan drużyny Colby, który odpowiedzialność ma wypisaną na twarzy i ma tony charyzmy. Pozytywnie zaskakuje Sylwester Stallone jako Hatch – sprytny, trochę rozgadany Amerykanin. Początkowo myślący tylko o sobie, staje się mocny filarem drużyny. Dobrze radzi sobie Max von Sydow jako major von Steiner, czyli dobry Niemiec. Spośród piłkarzy najlepiej wypada Pele (kapral Fernandez) oraz Bobby Moore (Terry Brady).

Widzę parę wad filmu (zakończenie a’la deus ex machina, schematy kina obozowego), ale energia tego film jest nadal silna. Bardzo porządnie wykonany film z fantastycznymi scenami meczu. Krążą plotki o planowanym remake’u, tylko czy jest potrzebny.

8/10

Radosław Ostrowski

nadrabiamhustona1024x307

Kursk

Kursk – rosyjski atomowy okręt podwodny, który był niewykrywalny i miał pokazać, że Rosja nadal potrafi być potęgą marynistyczną. Ale w roku 200 na Morzu Barentsa podczas manewrów doszło do katastrofy. Najpierw eksplodowały torpedy, okręt poszedł na dno, zaś cała załoga zginęła. Nie tylko z powodu eksplozji, ale także poparzeń oraz brak tlenu. Rosjanie sami chcieli uratować załogę Kurska, bo nie chcieli, by świat poznał ich tajemnice. W końcu tą historię postanowili opowiedzieć filmowcy, pod wodzą reżysera Thomasa Vinterberga.

kursk1

Sama historia skupia się na kilku wątkach. Z jednej strony mamy załogę Kurska kierowana przez Michaiła Averina (najlepszy z obsady Matthias Schoenaerts), która próbuje przetrwać. Z drugiej strony mamy żony próbujące poznać jakiekolwiek informacje na temat mężów. I jest jeszcze trzecia strona, reprezentowana przez brytyjskiego admirała Davida Russella. Ten szybko orientuje się, co się wydarzyło na morzu i od razu proponuje pomoc. Ale w Rosji nadal panuje mentalność homo sovieticusa oraz ciągle śnią o potędze. Duma nadal nie pozwala przyznać się do słabości oraz posiadania chujowego sprzętu. Reżyser tasuje oraz przeskakuje z tych wątków, by pokazać to wszystko z jak najszerszej perspektywy. Jak ognia unika patosu, zaś sceny w okręcie tworzą klaustrofobiczny klimat. Każda decyzja może doprowadzić do śmierci, a poczucie bezsilności jest wręcz namacalne.

kursk2

Problem dla mnie jest jednak w tym, że te przeskoki osłabiają całość. Sceny w okręcie, gdy załoga walczy o przetrwanie potrafią chwycić za gardło. Ale wszystko inne dookoła (może poza sytuacjami z żonami) nie potrafi zaangażować i wydaje się takie nieciekawe. Sceny z Russellem – jak zawsze dobry Colin Firth – czy reakcje oficerów rosyjskiej marynarki nie jako są potrzebne. Mają one pokazać całe tło oraz poczucie, że zostało bardzo niewiele czasu. A także pokazać zakłamanie rosyjskiej marynarki, symbolizowanej przez admirała Petrenkę (Max von Sydow). Tylko, że to wszystko nie angażuje tak bardzo jak sytuacja załogi okrętu. Drugim poważnym problemem jest w zasadzie brak wyraźnie napisach postaci. Wszystko jest tu szablonowe: wyrazisty lider w postaci Michaiła, oślepiony dumą rosyjski admirał, brytyjski admirał pełen szczerych intencji, wojownicza i uparta żona. Gdyby nie charyzma aktorów, te postacie nie były w stanie być czymś więcej niż tylko świstkiem papieru.

kursk3

„Kursk” wydaje się pewnym kompromisem między ambicjami reżysera a pomysłami producentów. I jak każdy kompromis nie jest w pełni satysfakcjonujący dla nikogo. Mimo paru wad, reżyserowi udało się pokazać dramat marynarzy skazanych na śmierć jeszcze przed wypłynięciem.

6,5/10

Radosław Ostrowski

List na Kreml

Akcja zaczyna się pod koniec roku 1969… w Paryżu. Tam rosyjski urzędnik z wyższych sfer, czyli Poliakow podczas spotkania z amerykańskim agentem przekonuje go o jak najszybszym odzyskaniu listu. Parę dni później urzędnik popełnia samobójstwo, znaleziony przez szefa Wydziału III (kontrwywiad wojskowy), pułkownika Koslowa. W tym samym czasie zostaje zwolniony z Marynarki Wojennej Charles Rona i trafia do niezależnej komórki wywiadowczej, kierowanej przez Warda oraz Rozbójnika. Na początku ma zebrać ekipę oraz przygotować się do pierwszego zadania: odzyskania tytułowego „listu na Kreml”. Był to dokument stworzony dla Poliakowa, który miał być gwarancją jego przejścia na stronę Amerykanów w zamian za zniszczenie bomb nuklearnych w Chinach. By odzyskać dokument, komórka wywiadowcza trafia do Moskwy, gdzie sidła zastawiają nie tylko ludzie Koslowa, ale także szefa biura politycznego, Aleksieja Bresnawicza.

list na kreml1

John Huston tym razem bierze się na bary z kinem sensacyjno-szpiegowskim. Wsparty przez powieść Noela Behna (byłego oficera kontrwywiadu wojskowego), reżyser pokazuje pracę agentów jako ciągłą grę pozorów oraz złudzeń. Nigdy nie wiadomo, kto tak naprawdę pociąga za sznurki, kto jest kim i jaki jest naprawdę cel całej opowieści. W tle mamy nieżyjącego agenta (Robert Stuydevant), który stworzył mocną ekipę, werbowanie agentów, rozgrywki między Bresnawiczem a Koslowem. Cała fabuła się bardzo gmatwa i wystarczy, że odwrócisz oczy na chwilę, a nie będziesz w stanie tego posklejać w całość. Wiele rzeczy dzieje się poza ekranem, przez co wiele osób może uważać, że film zawiera dziury. Niemniej wrażenie robi tutaj scenografia oraz odtworzenie realiów Związku Radzieckiego.

list na kreml2

Huston pozornie opowiada wszystko w bardzo spokojnym tempie, bez efekciarstwa, co przypominało mi adaptacje książek Johna le Carre. Ale jednocześnie dochodzi do kilku przerzutek, atmosfera robi się gęstsza, by w finale uderzyć niczym obuchem w łeb. Rona (początkowo miał go grać James Coburn, ale zastąpił go Patrick O’Neal) może wydaje się inteligentny oraz sprytny, lecz tak naprawdę okazuje się dzieckiem we mgle, mimo sprytnego ułożenia wszystkich puzzli. I jest pewien drobny szczególik: dialogi w języku innym niż angielski są podana w oryginale, ale nakładany jest na to angielski lektor. Dziwaczny zabieg.

list na kreml3

Aktorko jest tutaj nawet niezły gwiazdozbiór, choć tak naprawdę wybijają się trzy postacie: chłodny i opanowany pułkownik Koslow (cudowny Max von Sydow), działający niczym prawdziwy szachista Ward (Richard Boone) oraz powoli podkochująca się w bohaterze złodziejka B.A. (pociągająca Barbara Parkins). I choć nie brakuje znanych mi twarzy (Orson Welles czy George Sanders), wszyscy trzymają wysoki poziom.

list na kreml4

„List na Kreml” to bardzo wymagający film szpiegowski i jeden z bardziej pogmatwanych dzieł w karierze Hustona. Intryga może wydawać się nieczytelna, bardzo skomplikowana, jednak najbardziej wyróżnia go z tłumu bardzo gorzki klimat, godny kina noir. Tutaj świat szpiegów jest brudny, brutalny oraz czasem pozbawiony jakiegokolwiek sensu.

7/10

Radosław Ostrowski

nadrabiamhustona1024x307

 

Przebudzenia

Rok 1969, Bronx. Tutaj znajduje się szpital, gdzie pacjentami są chronicznie chorzy pacjenci zwani tutaj warzywkami. Dawno stracili kontakt z otoczeniem, nie reagują na bodźce, można rzec – wegetują. Ale pojawia się nowy lekarz – dr Malcolm Sayer, neurolog bardziej skupiający się na pracy naukowej niż pracy z pacjentami. Odkrywa, że kilkoro z pacjentów miało zdiagnozowane w dzieciństwie zapalenie opon mózgowych, przypominające objawy Parkinsona. Lekarz decyduje się na eksperymentalną terapię za pomocą nowego leku zwanego L-dopa, wykorzystując jednego pacjenta – Leonarda Lowe’a jako królika doświadczalnego.

przebudzenia2

Nakręcony w 1990 roku film Penny Marshall wydaje się na pierwszy rzut oka produkcją, która najwyżej mogłaby trafić do telewizyjnego cyklu „Okruchy życia”. To bardzo skromne kino, pozbawione (od strony formalnej) jakiś wodotrysków, ale angażujące emocjonalnie. I tutaj dochodzi do zderzenia dwóch światów: lat 60., czyli bardziej współczesnego bohaterów oraz tych ludzi, którzy zachorowali jako dzieci i zapadli się jak kamień w latach 20. i 30. Tylko, czy powrót do tego świata po tak długiej przerwie nie wywoła psychicznego szoku. Reżyserka zaczyna też pokazywać więź jaka się tworzy w relacji między Sayerem a Lowe’m – ta przyjaźń staje się impulsem do postawienia pytania, kto tu tak naprawdę śpi. I nie chodzi tu tylko o fizyczny sen, ale ten bardziej mentalny. Wszystko jest tutaj zgrabnie zbalansowane między dramatem a humorem, czyniąc ten seans bardzo pokrzepiającym doświadczeniem.

przebudzenia1

Ale pojawia się jeszcze jedno pytanie, związane z tym, jak doszło do tego „przebudzenia” i dlaczego choroba nawróciła, mimo używania leku. Mimo lat, to pytanie pozostaje nadal bez odpowiedzi. Jest tutaj kilka naprawdę poruszających scen („przebudzeni” na dyskotece, pierwszy spacer Leonarda z Sayerem, recytowany wiersz Rilkego), które pozostaną ze mną na dłużej. Może nawet na zawsze. Każdy z wątków, nawet jeśli wydaje się lekko zarysowane (jak relacja między Leonardem z dziewczyną, która przychodzi odwiedzać swojego ojca).

przebudzenia3

Ale to wszystko trzyma na swoich barkach dwie znakomite kreacje. Bardzo pozytywnie zaskakuje Robin Williams w roli bardzo empatycznego, choć pozornie nieporadnego lekarza. Z każdą sceną coraz bardziej zaczyna nabierać pewności siebie, próbuje dotrzeć do każdego z pacjentów, bo mu na nich zależy. Widać to w jego oczach, pewnych drobnych nieporadnościach, ale to bardzo sympatyczna postać, którą każdy pacjent chciałby poznać. Ale tak naprawdę tutaj błyszczy Robert De Niro w roli Lowe’a. Aktor znakomicie prezentuje swoją postać człowieka, który na nowo odkrywa świat, chcący czerpać z niego garściami. Jednak największe wrażenie robią sceny, gdzie widać nawrót choroby – nerwowe tiki, problemy z poruszaniem, porozumiewaniem się. Bardzo łatwo było tą rolę przeszarżować, ale to wszystko zostaje utrzymane w rysach, bez popadania w karykaturę. Absolutnie totalna rola, bez cienia fałszu. Także pozostali aktorzy w rolach „przebudzonych” pacjentów wypadają bardzo dobrze, chociaż bardzo krótko ich poznajemy, zaś drobne epizody Maxa von Sydowa (dr Ingram, który pierwszy badał pacjentów) czy Petera Stormare’a (chemik) dodają smaczku.

Jeśli jeszcze nie widzieliście „Przebudzeń”, to zobaczcie je koniecznie. O takich filmach zwykło się mawiać jako „małe wielkie kino”. Niby niepozorne, delikatne i może wydawać się bardzo drobna, jednak potrafi zaangażować, jest bardzo głęboko humanistyczny w duchu. Krzepiące, kapitalne kino, który wydaje się być ponadczasowe.

9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Hannah i jej siostry

Żyły sobie siostry trzy: były różne od siebie, a jednak starały się być tak bliskie. Hannah jest aktorką, która stara się wspierać pozostałe dwie, mieszka z Elliotem (księgowym) i ma z nim 4 dzieci. Holly desperacko próbuje znaleźć jakąkolwiek pracę: zaczyna od firmy cateringowej, próbuje tez grać, jednak prześladuje ją pech. Lee jest żoną malarza Fredericka – swojego nauczyciela, ale nie czuje się szczęśliwa i spotyka się z Elliotem. W tym samym czasie były mąż Hanny, hipochondryk Mickey ocierając się o śmierć, przeżywa załamanie nerwowe.

hannah1

Woody Allen tutaj inspirował się „Trzema siostrami” Czechowa, ale zmienił lekko klimat i zrobił dzieło cieplejsze niż pierwowzór. Wszystko toczy się to rzecz jasna w Nowym Jorku na przestrzeni roku, zaś klamrą spajającą ten film jest Święto Dziękczynienia. Zaś wątki poszczególnych bohaterów są ze sobą przeplatane, co tylko uatrakcyjnia cała historię. Oprócz tego mamy pięknie sfotografowany Nowy Jork (tym razem autorem zdjęć jest Carlo Di Palma), bardzo pięknie dobrana muzyka m.in. Jana Sebastiana Bacha, (liryczny wątek Lee i Elliota) i stara tematyka: małżeństwo, zdrada, poszukiwanie sensu życia. Jednak tutaj jest bardziej refleksyjnie niż zabawnie, choć humoru nie brakuje (wątek Mickeya, gdzie humor miesza się z zadumą). Jednak mimo wtórności film ogląda się znakomicie, a dlaczego tak jest? Nie mam pojęcia, to jest jedna z tych rzeczy, których nie potrafię wytłumaczyć. Tak jest i już.

Allen perfekcyjnie prowadzi aktorów i tutaj to tylko potwierdza. Mia Farrow tutaj naprawdę wspięła się na wyżyny swojego talentu, tworząc postać pozornie silnej kobiety, która próbuje być wsparciem dla swojej rodziny, ale to ją męczy. Równie świetnie wypadły Barbara Hershey (Lee – dusząca się w małżeństwie) oraz Dianne Wiest (Holly – desperacko szukająca pracy, starająca się dorównać siostrom). Panów tutaj dzielnie reprezentują: sam Allen grający Mickey’a – hipochondrycznego producenta, który przeżywa załamanie nerwowe, kapitalny Michael Caine (Elliot – miotający się między żoną a Lee) oraz pojawiający się raptem kilka razy Max von Sydow, któremu udało się stworzyć pełnokrwistego bohatera (Frederick, mąż Lee – scena rozstania genialnie zagrana).

Zaryzykuję dość śmiałą tezę, że jest to opus magnum Allena, który przebija nawet „Annie Hall” (równie znakomitą przecież). Tutaj bardziej liczy się to, co między słowami, a jednocześnie poza pewną refleksją gwarantuje świetną zabawę i odrobinę optymizmu.

9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Egzorcysta

Trudno powiedzieć coś nowego na temat tego filmu. Historia jest prosta i niezbyt skomplikowana: 12-letnia Regan zaczyna się dziwnie zachowywać. Matka próbując jej pomóc, desperacko chwyta się wszelkiej pomocy, aż dochodzi do wniosku, że jej córka jest opętana. Wypędzenia demona podejmują się doświadczony ksiądz Merrin oraz przeżywający kryzys wiary Damien Karras.

Realizacji tego filmu podjął się opromieniony sławą „Francuskiego łącznika” William Friedkin, bazując na bestsellerowej powieści Williama Petera Blatty’ego. Ale jeśli spodziewacie się anielskich chórów z epickim soundtrackiem czy efektownych scen i hektolitrów krwi, pomyliliście adresy. Reżyser wręcz w konwencji dokumentu przeplata ze sobą dwa wątki: opętanej Megan, której próbuje pomóc matka (wizyty i badania lekarskie) oraz księdza Karrasa, który zaczyna mieć wątpliwości, co do słuszności wybranej drogi i obwinia się za śmierć matki. A wszystko to w stonowanych kolorach, naturalistycznych i nadal broniących się efektach specjalnych. Jednak szczerze powiedziawszy, czegoś mi tu brakuje – bo nie jest to horror, przynajmniej w ogólnie pojętym znaczeniu tego słowa. I to co straszyło 40 lat temu, raczej nie wywołuje już takiego wrażenia teraz (wyjątkiem jest Regan chodząca na czworaka na schodach czy scena egzorcyzmu). Na plus też należy wyróżnić dość gorzki finał.

egzorcysta1

Friedkinowi udało się za to zebrać naprawdę dobrą obsadę. Ellen Burstyn jako matka Regan idealnie pokazuje jej zagubienie i desperację, Linda Blair przechodząca przemianę z grzecznej dziewczynki w ostrą, bo opętaną laskę bawiącą się krucyfiksem potrafi jeszcze przerazić. Ale i tak najbardziej przykuwa uwagę Jason Miller jako zagubiony ksiądz Karras, któremu sutanna mocno ciąży. To on dominuje ekran i jego rozterki schodzą na plan pierwszy i przykuwają uwagę. No i w końcu – last but not least – Max von Sydow jako tytułowy egzorcysta – silny, pewny siebie, bardzo doświadczony, choć lekko nie przy zdrowiu.

egzorcysta2

Jednak „Egzorcysta” mimo lat nadal potrafi nieźle straszyć i zaskoczyć. Całkiem nieźle się broni, choć gdy oglądałem go za pierwszy razem (jakieś 7-8 lat temu) zrobił na mnie większe wrażenie.

6,5/10

Radosław Ostrowski