Życie Chucka

Co mogło powstać z połączenia sił dwóch specjalistów od horroru – filmowego i literackiego? Mike Flanagan to twórca znany głównie z serialowych miniseriali grozy jak „Nawiedzony dom na wzgórzu”, „Nocna msza” czy „Zagłada domu Usherów”. Stephen King – cóż, tego pana fanom straszenia przedstawiać nie trzeba. Już dwa razy ich drogi się przetarły: najpierw w powstałej dla Netflixa „Grze Geralda” oraz w „Doktorze Sen”, czyli karkołomnej kontynuacji „Lśnienia”. Teraz pojawia się kolejne wspólne (chyba można tak to nazwać) dzieło – „Życie Chucka”. I to jest zupełnie inna bestia.

Cała historia opowiedziana jest w trzech aktach, zaczynając od… końca. Widzimy świat, który zaczyna przechodzić katastrofę. Kolejne części świata są albo zalewane powodziami, niszczone przez wulkany, trzęsienia ziemi i reaktory nuklearne. Co doprowadza do zniknięcia ludzi, także braku Internetu, telefonów komórkowych, a nawet telewizji. Do tego wszędzie pojawiają się reklamy, banery związane z niejakim Charlesem Krantzem (Tom Hiddleston) z okazji 39 wspaniałych lat. Ale kim jest Chuck?

Sama historia opowiedziana od końca łączy ze sobą postać Chucka – księgowego, ze smykałką do tańca. Flanagan odwracając chronologię, próbuje pokazać pokręcone losy człowieka oraz jego małego wszechświata. Czyli ludzi mających wpływ na niego, drobnych momentów z życia aż po śmierć na raka. Mamy tu zarówno wychowujących go dziadków: wnikliwego księgowego (Mark Hamill) oraz babcię, co w liceum była królową parkietu (Mia Sara). Jest też nauczycielka wf’u, pani Rohrbacher (Samantha Sloyan) czy właściciel domu pogrzebowego (Carl Lumbly), niespełniony prezenter pogody. Pewne postacie, miejsca (strych zamknięty na klucz), a nawet zdania w każdym akcie się powtarzają niczym w pętli. Jednak ta opowieść kompletnie mnie nie zaangażowała. I to z dwóch powodów.

Po pierwsze: ta dziwaczna konstrukcja, gdzie każdy akt jest osobną opowieścią (wizja końca świata, nagły moment z życia Chucka parę miesięcy przed chorobą oraz dojrzewanie i wychowanie u dziadków), wywoływał na początku dezorientację. Dopiero w drugim akcie coś się przestawiło i obraz zaczął ożywać, jednak zakończenie mnie nie usatysfakcjonował. Drugi problem to narracja z offu – nie dlatego, że źle brzmi. W końcu wypowiada ją sam Nick Offerman, ale miałem poczucie przeładowania nią. Zbyt wiele rzeczy jest nią niejako maskowane, a za mało pokazane. I samego dorosłego Chucka w wykonaniu Hiddlestona jest zwyczajnie malutko (za to scena tańca na ulicy z grającą perkusją oraz Annalisse Basso – rewelacyjna, od zdjęć przez montaż aż po choreografię).

Aż sam nie chce wierzyć, że to piszę, ale „Życie Chucka” to pierwsze rozczarowanie w dorobku Flanagana. Czy to wynika z tego, że reżyser zbyt wiele czasu spędził w telewizji, przez co powrót do krótszej formy był wyboisty, czy może sam materiał źródłowy nie był zbyt dobry – nie umiem rozstrzygnąć. Film ma swoje momenty, jest dobrze zagrany i ładnie wygląda, ale nie potrafił mnie emocjonalnie zaangażować. Pierwszy duży zawód tego roku.

6/10

Radosław Ostrowski

Wolny dzień Ferrisa Buellera

Kino inicjacyjne czy młodzieżowe zazwyczaj wydaje się płytkie, nudne oraz opowiadające o pierdołach. Nie oznacza to jednak, że wszystkie tego typu filmy muszą być głupie. Takie robił w latach 80. John Hughes zarówno jako scenarzysta, jak i reżyser. Jego bohaterowie – choć wydawali się stereotypowi na początku – z czasem zyskiwali barwy, stając się osobami z krwi i kości. Nie inaczej jest w przypadku „Wolnego dnia Ferrisa Buellera” z 1986 roku.

ferris bueller1

Tytułowy bohater (Matthew Broderick w swojej najlepszej roli) to złotousty cwaniak, którego poznajemy w domu. Leży w łóżku i symuluje chorobę, by nie być w szkole. To już dziewiąty dzień jego wagarowania, ale ma być też ostatnim. Na wyrwanie się do miasta zabiera swoje najlepszego kumpla – Camerona (Alan Ruck, znany obecnie z „Sukcesji”) oraz o rok młodszą dziewczynę, Sloanę (śliczna Mia Sara). Wszystko po to, by koledze pomóc wyrwać kijek nerwowy z tyłka, by nabrał pewności siebie. Może i rodzice dadzą się nabrać na chorobę (jak też cała szkoła), to zarówno starsza siostra (Jennifer Grey), jak także próbujący go dorwać dyrektor szkoły (Jeffrey Jones) nie ufają mu. Ten ostatni postanawia go załatwić i uziemić.

ferris bueller2

Reżyser skupia się na postaci Buellera i jego paczki, by pokazać prawdopodobni ostatnie chwile beztroski przed wejściem w dorosłość. Tutaj dorośli nie rozumieją świata młodych i tu nawet nie chodzi o szkołę. W tych rzadkich momentach nauczyciele mówią niczym roboty pozbawione pasji, zaangażowania i motywacji do przekazania wiedzy. Nic dziwnego, ze uczniowie zachowują się podczas zajęć niczym tępe zombiaki, przyglądające się wszystkiemu z obojętnością. Jak tacy ludzie mają się odnaleźć w dorosłym życiu? Bueller przy nich sprawia wrażenie buntownika, idącego pod prąd („Po co mam się uczyć europejskiego socjalizmu? Nie jestem Europejczykiem, a to nie da mi samochodu”) i działającego w wariacki sposób. Czasem można odnieść wrażenie, że kombinuje, kluczy i bajeruje, łamiąc niemal non stop czwartą ścianę. Humor leci z prędkością karabinu maszynowego mieszając kreatywność w oszukiwaniu rodziców (oraz tego jak bardzo blisko jest zdemaskowania) z odrobiną slapsticku – wszystkie sceny z dyrektorem, a także ciągle zaskakując niektórymi sytuacjami (scena zamawiania stolika w restauracji czy Bueller śpiewający podczas parady).

ferris bueller3

Jednak pod tą komediową otoczką skrywa się o wiele poważniejszy problem, czyli zagubienie młodych ludzi i pytanie co dalej. Bo z jednej strony jest Cameron, którego rodzice się nienawidzą, a dla jego ojca ważniejsze jest zabytkowe Ferrari niż on sam. Troszkę miękki jest i nagle potrafi spanikować, co daje przeciwwagę dla komediowych strzałów. Alan Ruck gra tutaj fantastycznie i pokazuje jego wycofanie, chwile załamania oraz – najistotniejsze – mentalnej przemiany, bez cienia fałszu. Bueller pozornie wydaje się wygadanym cwaniakiem, a Broderick ma w sobie tyle uroku, że nie można oderwać od niego oczu. Wszystko to jednak fasada, skrywająca kogoś o wiele wrażliwszego i równie niepewnego, co pozostali. Jak wszyscy klauni oraz tacy, co wszystko uchodzi płazem. Nie czuć w tym fałszu, a nie jest to łatwa sztuka.

ferris bueller4

Jest parę niezapomnianych momentów jak wspomniana parada czy wizyta w muzeum sztuki. To wszystko składa się na inteligentną, pełną świetnych dialogów komedię, z wyrazistymi postaciami. Wszystko bez nachalnego dydaktyzmu czy moralizatorstwa, ale z energią oraz odrobinką luzu. Czyli pierwszorzędna robota Hughesa. Ale pamiętajcie: życie idzie szybko i możecie tego nie zauważyć, jeśli się nie zatrzymacie.

9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Legenda – wersja reżyserska

Lubicie baśnie? Takie, w których dochodzi do walki dobra ze złem, pojawia się magia, czary oraz monstra pokroju goblinów? Opowiem wam taką historię: dawno temu był sobie Las, gdzie żył chłopiec o imieniu Jack, który miał dobre relacje z wróżkami oraz innymi magicznymi istotami. Lecz jest jedna osoba, która mu się strasznie podoba – księżniczka o imieniu Lily. Podczas jednej ze schadzek pojawiają się jednorożce, a dziewczyna popełnia jeden poważny błąd, czyli dotyka jedno ze zwierząt. Sytuację wykorzystują gobliny kierowane przez Pana Ciemności, który chce zabić istoty (lub pozbawić ich rogów), by zapanował wieczny mrok. I tylko nasz chłopak może powstrzymać ten plan.

legenda1

Ridley Scott po „Blade Runnerze” postanowił spróbować swoich sił w kinie fantasy. „Legenda” to bardzo prościutka historia o walce dobra ze złem, która toczy się w dość skromnej przestrzeni. Sam świat przedstawiony jest bardzo malutki, a oglądając film można odnieść wrażenie wrzucenia się w sam środek historii. Historii, która zaczęła się wcześniej i jest nam niezbyt dobrze znana. Zaś poza Lasem oraz siedzibą Ciemności (podziemia, lochy) nie przebywamy nigdzie indziej. I to nawet nie jest jakiś poważny problem, ale sama historia jest sztampowa. Choć muszę przyznać, że klimatem bliżej jest tutaj do baśni braci Grimm, gdzie nie brakuje mroku oraz poważnych konsekwencji za swoje czyny. Już sama siedziba głównego antagonisty wygląda niepokojąco, tak jak lochy, gdzie dochodzi do tortur.

legenda3

Jednej rzeczy nie można jednak odmówić „Legendzie” – że wygląda bardzo imponująco. Przepiękne zdjęcia Alexa Thomsona tworzą ten wręcz baśniowy klimat, z magicznie wyglądającym lasem. Nawet gwałtowna zima wygląda oszałamiająco. Tak samo scenografia, która – jakimś cudem – pozwala uwierzyć w ten świat oraz imponująca muzyka Jerry’ego Goldsmitha. Ale nie mogę pozbyć się wrażenia, że forma była o wiele ważniejsza od treści. Choć muszę przyznać, że jest tutaj parę niezapomnianych momentów (pierwsze pojawienie się Ciemności czy scena tańca ze strojem), przez co nie jest to czas stracony.

legenda2

Ale aktorsko jest dość nierówno. Na mnie największe wrażenie zrobił Tim Curry w roli Ciemności – diabelskiej istoty (fantastycznie scharakteryzowana przez zespół Roba Bottina) z bardzo wyrazistym, wręcz kuszącym głosem. Sam wygląd potrafiłby wzbudzić przerażenie, zaś mi troszkę przypominał… Hellboya, tylko bardziej przypakowanego. Świetna jest też debiutująca Mia Sara w roli Lily i nie chodzi tylko o to, że wygląda ślicznie oraz niewinnie (a także tego jak cudnie śpiewa). Ale największym problemem jest dla mnie Tom Cruise, który w roli głównego protagonisty wypada bardzo blado. Sztywny, nudny i nieciekawy chłopak, przypominający z wyglądu Piotrusia Pana. Tylko, że wycofany styl gry aktora czyni tą postać pozbawioną własnego charakteru. a to duży błąd.

„Legenda” pozostaje mocno w cieniu bogatej filmografii Ridleya Scotta. Dla mnie to – obok „Blade Runnera” – najładniejszy wizualnie tytuł w karierze Anglika, choć sama historia wydaje się bardzo prościutka niczym klasyczna baśń. Może zbyt prosta, ale olśniewająca audio-wizualnie.

7/10

Radosław Ostrowski