Zwierzogród 2

Chyba na żadną kontynuację w tym roku nie czekałem tak bardzo jak na drugą część „Zwierzogrodu”. Bardzo szeroka metropolia mieszająca wszystkie rasy antropomorficznych zwierząt dawała sporą przestrzeń do eksploracji. Plus nasz cudowny niedopasowany duet lis Nick Bajer/królik Judy Hops, którzy działają jako stróże prawa. Jak sobie poradzi nasz duet, którego zaczyna coś zgrzytać?

Bo Bajer to wygadany cwaniaczek, zaś Hops jest aż nadgorliwa w prowadzeniu spraw, nie potrafiąc odpuścić. Tym razem pakują się w o wiele poważniejszą intrygę niż poprzednio. Tym razem wszystko krąży wokół kodeksu Rysiowieckich – rodu założycielskiego miasta, które działa już od 100 lat. Z jakiegoś powodu rękę – nie dosłownie, lecz w przenośni – chce położyć pewien… wąż. Co jest dość niezwykłe, albowiem gady w mieście nie są zbyt powszechnym widokiem. Szczególnie te śliskie, co wiąże się z tajemniczą zbrodnią czasów założenia miasta. Więc nasza para (wbrew przełożonemu, kolegom i częściowo sobie) decyduje się rozwikłać zagadkę.

Wraca duet twórców Byron Howard/Jared Bush i wydawałoby się, że po tylu latach twórcy nie będą mieli zbyt wiele pomysłów na sequel. Bo znowu będziemy mieli komedię opartą na zderzeniu charakterów i kontrastach, przy użyciu stereotypów antropomorficznych zwierzątek? Pomyślcie jeszcze raz. Dość szybko wskakujemy do historii (po krótkim przypomnieniu zakończenia oryginału), gdzie w centrum znajduje się nasz duet. Między nimi nadal jest chemia, ale też są tarcia, które wystawią ich „współpracę” na wysoką próbę. Sama intryga pozwala odkryć inne lokacje jak rodzinna siedziba Rysiowieckich (rysie), górskie krajobrazy, mocno inspirowane Luizjaną dzielnica wodna czy pustynię. Miejscówki są zróżnicowane i pięknie wyglądające – szczególnie finał w opustoszałej dzielnicy gadów. Jednocześnie nie brakuje tu przykład jak bardzo łatwo można zmanipulować społecznością, by wywołać strach, wrogość i uprzedzenia. Szczególnie wobec jednostek wpływowych i przy władzy. Może historia bywa przewidywalna, jednak angażuje swoim tempem, bardzo kreatywnymi pościgami oraz satysfakcjonującym zakończeniem. Nie brakuje powrotu starych znajomych (pan Be, czyli kreci ojciec chrzestny; sprzedający lipne filmy Łasica; leniwiec Flash), lecz nie ma tu żerowania na nostalgii oraz parę zaskakujących odniesień (nie spodziewałem się w animacji Disneya… „Lśnienia” Kubricka). Z kolei nowi bohaterowie (podcasterka Gryzelda Klonowska, nie pasujący do rodziny Ryszard czy podejrzany wąż – Grześ Żmijewski) pięknie uzupełniają się i wnoszą sporo świeżości.

No i nie można nie wspomnieć o polskim dubbingu. Nieżyjącego już Wojciecha Paszkowskiego na stołku reżysera zastąpił Grzegorz Pawlak (głos Flasha), zaś dialogi tłumaczył Jakub Wecsile. Zachowano przekład nazwisk postaci i nazw własnych, które są dość kreatywne. Stare głosy wracają, w tym rewelacyjny duet Julia Kamińska/Paweł Domagała, których ciągle słucha się z przyjemnością. Z nowych głosów najlepiej wypadł zaskakujący Maciej Stuhr (Grześ Żmijewski), trzymający klasę Andrzej Grabowski (Krzesimir Rysiowiecki) oraz żywiołowa stand-uperka Wiolka Walaszczyk (Gryzelda Klonowska). Jest tutaj jeszcze parę zaskakujących epizodów, o których nie chcę mówić, ale odkrywanie ich jest dodatkową frajdą i wielokrotnie łapałem się na tym, że znam ten głos.

Czy warto było czekać na kontynuację „Zwierzogrodu”? Jak najbardziej tak. Twórcy tutaj czerpią w pełni z konwencji buddy movie, mają świetnie napisane postaci, sama animacja jest pełna uroku oraz szczegółów, zaś intryga angażuje. Film daje sporo frajdy najmłodszym oraz tym troszkę starszym, dorównując i nawet przebijając poprzednikowi. A to nie jest łatwa sztuka.

8/10

Radosław Ostrowski

Śnieżne bractwo

Wiele razy słyszało się, że życie pisze niezwykłe scenariusze. Niektóre są wręcz trudne do uwierzenia, a nawet szokujące czy przerażające. Taka historia wydarzyła się jesienią 1972 roku, kiedy urugwajski samolot pasażerski rozbił się w Andach. Wśród pasażerów byli zawodnicy lokalnej drużyny rugby, którzy mieli rozegrać mecz oraz kilku członków rodzin. Łącznie ponad 40 osób, wliczając w to także członków załogi. Wielu zginęło od razu, a ocalali mieli poważny dylemat. Wokół mróz, żywności tyle, ile się znajduje w plecakach, żadnych leków, dookoła same góry. Jedynym bezpiecznym miejscem wydaje się wrak samolotu. Tylko ile można czekać na pomoc, nie mając też żadnego dostępu do radia. Głód i śmierć zaczynają doskwierać, co zmusi wszystkich do trudnych oraz poważnych decyzji.

Już ta historia była pokazywana przez filmowców. W 1993 roku amerykański producent Frank Marshall nakręcił „Alive, dramat w Andach” z Ethanem Hawkiem w roli głównej na podstawie reportażu Piersa Paula Reida. 30 lat później opierając się na książce non-fiction dziennikarza Pablo Vierzi tą opowieść postanowił przedstawić dla Netflixa hiszpański reżyser Juan Antonio Bayona. Nie będę porównywał obydwu filmów, bo jednego z nich nie widziałem i byłoby to nie fair.

Początek to takie krótkie wprowadzenie i poznanie naszych bohaterów. A po jakiś 15 minutach wsiadamy w samolot i… dostajemy mocny strzał. Sama scena katastrofy jest gwałtowna, nagła oraz brutalna. Dalej jest jeszcze ciężej, mroczniej i wrogo. Można powiedzieć, że to klasyczne kino survivalowe, gdzie śmierć wydaje się tańczyć nad ocalałymi, czekając tylko na złapanie kolejnego partnera. Natura dawno nie była tak nieprzyjazna, choć wygląda majestatycznie pięknie. Stoi to mocno w kontrze do bardzo ciasnej przestrzeni rozbitego samolotu – niby bezpiecznego (względnie), ale także będącego pułapką. Reżyser zmienia nastrój i atmosferę niczym w rollercoasterze: od nadziei i wiary w ocalenie (zauważenie latającego samolotu, dotarcia do uszkodzonego ogona, zbudowanie radiostacji) aż po beznadzieję, smutek oraz bezsilność.

Do tego całego miksu zostaje jeszcze wrzucona kwestia kanibalizmu. A tak, bo by przetrwać katastrofę ocaleni zjadali martwe ciała. Co wywołuje dość mocny podział oraz konsternację – czy to jest moralne (wielu pasażerów to ludzie wierzący), czy w ogóle taki wariant powinien być brany pod uwagę. A jeśli tak, jak to zrobić, by nie doprowadzić do obłędu? Ten dylemat jest najmocniejszym wątkiem tego filmu i pozostaje na dłużej. Od razu może uprzedzę, ze Bayona nie bawi się w tanie szokowanie czy pokazywanie makabrycznego procesu krojenia „mięsa”. Niemniej samo przetrwanie pokazane jest w bardzo sugestywny sposób, ze szczególnym wskazaniem na oszczędną scenografię oraz kapitalną charakteryzację. Widzimy jak mocno zmieniają się twarze od zimna, wszelkiego rodzaju strupy, blizny, wszelkie pokazywanie zmian fizycznych na ciele. Kupuję to bez poważniejszych zastrzeżeń.

Jeszcze bardziej pozwala w tą opowieść wejść zaangażowanie kompletnie nieznanych aktorów, w większości debiutantów. Aczkolwiek tutaj jest to broń obosieczna. Problemem nie są jednak aktorzy, tylko skupienie się reżysera na bohaterze zbiorowym. Niby w centrum znajduje się tutaj Numa Turcatti (Enzo Vongrincic), pełniący tutaj rolę narratora, ale tylko on zostaje najlepiej zarysowaną postacią. Nawet bardziej wyraziści jak Roberto Canessa, Nando Parrado czy Adolfo Strauch pokazywani są poprzez ich działania i czyni niż ich myśli. Ale to być może jest cena tego, że mamy tu aż kilkanaście postaci i nie każdy został przeze mnie zapamiętany.

Nie zmienia to jednak faktu, że „Śnieżne Bractwo” pozostaje mocnym dramatem survivalowo-katastroficznym. Bardzo namacalny, miejscami naturalistyczny i – jak w najlepszych tego typu produkcjach – zadaje pytanie: co ja bym zrobił/a w takiej sytuacji? A dla mnie to jest dużo.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Buzz Astral

Pixar i prequel wydaje się teoretycznie dobrym połączeniem, ale w praktyce („Uniwersytet Potworny”) raczej to nie działa. Przynajmniej dla mnie. Dlatego nie specjalnie liczyłem na samodzielny film o Strażniku Kosmosu, który stał się potem zabawką. Tak, chodzi o Buzza Astrala, którego kupił niejaki Andy. Dlaczego? Bo obejrzał pewien film, który został pokazany także i nam.

buzz astral1

Poznajemy naszego bohatera, gdy wyrusza razem z ekspedycją na nieznaną planetę. Zbadać ją, czy się nadaje do zamieszkania, czy może jednak uciec i odlecieć w siną dal. Okazuje się, że planetę zamieszkują paskudne pnącza, zgarniające wszystko i wszystkich na swojej drodze. Podczas próby ucieczki prowadzony przez Astrala statek uderza o skałkę i zostaje uziemiony. Chcąc nie chcąc cała wyprawa stawia bazę, pracując nad stworzeniem kryształu, by móc osiągnąć hiperprędkość. I w ten sposób wyrwać się z planety. Pierwszy próbny lot kończy się niepowodzeniem, jednocześnie dochodzi do zaskakującego odkrycia: parę minut w kosmosie na planecie trwa cztery lata. Więc z czasem kolejne podejścia stają się mniej opłacalne, zaś osadnicy przyzwyczajają się do nowego środowiska. Poza Buzzem, którego nic tu nie trzyma. Robi kolejne loty, a po drodze dostaje mechanicznego kota (Kotex), będącego prezentem od starej przyjaciółki.

buzz astral2

Tak wygląda pierwsze 30 minut filmu, gdy w końcu staje się najważniejsze: udaje się skonstruować kryształ i kolejny lot (nielegalny) zakończony zostaje sukcesem. Jednak podczas lądowania dzieją się dziwne rzeczy. Po pierwsze, baza otoczona jest laserową barierą, więc wszelka komunikacja jest niemożliwa. Po drugie, nad planetą orbituje statek kosmiczny, z którego wylatują roboty. Czego chcą? Nie wiadomo. Po trzecie: poza Buzzem znajduje się trójka rekrutów, w tym wnuczka partnerki (zawodowej) naszego herosa. I z tym składem muszą powstrzymać Zurga.

buzz astral3

Od skrętów w SF, czerpiącego z „Interstellar” (zaginanie czasoprzestrzeni) i „2001: Odysei kosmicznej” (wizualne pokazanie zaginania czasoprzestrzeni) po skręt w bardziej przygodowe kino. Ze wszystkich produkcji Pixara „Buzz Astral” wydaje się najbardziej naładowany akcją i sprawia wrażenie animowanego odpowiednika blockbustera. Pościgi, trochę strzelania, wiele humoru oraz świetna technicznie animacja. A jak jeszcze zagra muzyka Michaela Giacchino, może opaść szczęka z wrażenia. Jednak samej historii brakuje mocnego kopa, bo idzie po sznurku (choć wyjaśnienie kim jest Zurg mnie zagięło) i humor trochę nie trafiał do mnie. Chyba za bardzo jest zaadresowany dla młodego widza, co raczej rozczarowuje. Aczkolwiek doceniam zawarte tu przesłanie, a nawet kilka przesłań. Że nie zawsze można wszystko załatwić w pojedynkę, że czasem upór i determinacja bardziej przeszkadza niż pomaga oraz że zaadaptowanie się do nowego otoczenia nie musi oznaczać klęski.

buzz astral4

W ogólnym rozrachunku „Buzz Astral” to tylko (lub aż) solidne kino spod ręki Pixara. Najbardziej dynamiczne i widowiskowe, świetne technicznie oraz głosowo (w końcu Buzz brzmi jak sam Kapitan Ameryka). Fabularnie nie robi aż takiego wrażenia, ale to i tak sympatyczny sposób na spędzenie półtorej godziny.

7/10

Radosław Ostrowski

Batman

Bruce Wayne pseudo Batman – nie ma słynniejszego detektywa wśród superherosów od niego. Miał masę inkarnacji: od kiczowatego Adama Westa przez bliskiego ideału (według mnie) Michaela Keatona do przezroczystego Christiana Bale’a oraz pakera Bena Afflecka. Zawsze pada jednak pytanie: czy potrzebujemy nowego portretu Mrocznego Rycerza? W końcu podjęto decyzję i mimo perturbacji (to miała być solowa inkarnacja Afflecka, ale aktor/reżyser zrezygnował) zdecydowano się na reżysera Matta Reevesa (2/3 nowej trylogii Planety Małp) oraz Roberta „tego wampira ze Zmierzchu” Pattinsona w roli tytułowej. Co z tego wyszło?

Nasz ziom Bruce „Jam jest Zemsta” Wayne ma fiksakcję na punkcie biznesu związanego z byciem jednoosobowym wymiarem sprawiedliwości. Maluje sobie oczy jakby był emo, ma w dupie rodzinny biznes, a jedynymi jego partnerami w interesie są lojalny Alfred (Andy Serkis) oraz komisarz Gordon (Jeffrey Wright) – jedyny glina, który mu ufa. Dwa lata prowadzi ten interes, lecz jego przeciwnicy to w zasadzie drobne płotki. Poważniejsi gracze półświatka nie traktują go poważnie, ale to się zmieni. Wszystko przez tajemniczego Riddlera – nikt nie wie jak wygląda, jednak bardziej widać jego dzieło. Na początek zostaje zamordowany burmistrz Gotham w bardzo brutalny sposób. Morderca nazywający się Riddlerem pozostawił wskazówki oraz… wiadomość dla Batmana. To jednak dopiero początek morderczego polowania oraz serii trupów. Kim jest zabójca? Co go motywuje? Dokąd prowadzą wszystkie nitki? I co z tym wspólnego ma rodzina Wayne’ów?

Jeśli spodziewacie się tego, z czego obecnie filmy superhero są znane – lżejszy ton, sporo humoru, kolorowa estetyka, masa cięć montażowych – pomyliliście adresy. Reżyser idzie w stronę czarnego kryminału, czyli wszystko pod hasłem: brud, smród, korupcja. Nie jest aż tak mrocznie jak u Snydera, gdzie niemal nic nie widać, samo miasto nie wygląda jak u Nolana, zaś klimatem najbliżej jest do „Zodiaka” Davida Finchera. Batman próbuje połączyć wszystkie elementy układanki, a kolejne zbrodnie są coraz bardziej makabryczne (choć krwi oraz flaków nie pokazano), niepokojące oraz pokazujące jakim wielkim syfem jest Gotham. Polityka, władza, mafia, wymiar sprawiedliwości – ich ścieżki mocno się przecinają i nie do końca wiadomo kto dla kogo pracuje. Śledztwo toczy się powoli, śladami kolejnych trupów, wielkiej tajemnicy, bezwzględnych układów, kłamstw, matactw. Komu można zaufać, kto jest przyjacielem, wrogiem, a kto działa na własną rękę.

Muszę przyznać, że to dochodzenie Batmana i Gordona angażuje całkowicie. Nie chcę zdradzać zbyt wiele, jednak Reeves cały czas podrzuca kolejne tropy, podejrzenia, zaś kolejne postacie komplikują sprawę. Czy to działająca na własną rękę Selena Kyle (pociągająca Zoe Kravitz), trzymający wszystkie sznurki Carmine Falcone (świetny John Turturro) czy zwalisty, charakterny Pingwin (zaskakujący, kradnący szoł Colin Farrell) – każdy wnosi wiele do tej historii, wyciągając na wierzch kolejne tajemnice tego miasta. Samych scen akcji jest tu niewiele, ale jak już się pojawiają, potrafią podnieść adrenalinę na wyższy poziom. O ile samo walenie po mordach jest bardzo satysfakcjonujące (pierwsza walka Batka ze stadem oprychów w metrze), o tyle pościg samochodowy za Pingwinem (jak wjechał ten Batmobil – wow, cieszyłem się jak dziecko!!!) jest pokazywany za pomocą zbliżeń, przez co trudno zorientować się w geografii. Niemniej zdjęcia Creiga Frasera (ten facet ma szczęście – „Lion. Droga do domu”, „Łotr 1”, „Diuna”) fantastycznie budują mroczny klimat, tak jak mocarna muzyka Michaela Giacchino z bardzo wyrazistym tematem przewodnim.

Ja tak gadam i gadam (starając się nie zdradzać zbyt wiele niż to, co do tej pory marketing sprzedał), ale pozostaje najważniejsze pytanie: jak poradzili sobie nasi główni liderzy? Robert Pattinson budził spore obawy, zwłaszcza wśród ludzi, co widzieli go tylko jako wampira w filmie dla nastolatków. Jakby zupełnie od tego czasu w niczym nie grał, zapadł się pod ziemię i teraz został wygrzebany. Jego Batman to bardzo wycofany introwertyk w potężnej zbroi, w której izoluje się od całego świata. Napędza go zemsta i nie jest jeszcze tak doświadczony jak jego koledzy, to potrafi być bardzo efektywny w działaniu. Jednak konfrontacja z przeszłością oraz syfem tego miasta zmusza go do zmiany postawy. Zaś Riddler w wykonaniu Paula Dano (specjalista od grania dziwaków i odmieńców), choć pojawia się rzadko, budzi strach swoją nieobliczalnością, gwałtownymi wybuchami ekspresji (filmiki umieszczane online) oraz inteligencją. To godny przeciwnik, budzący szacunek oraz pokazujący wszechstronny talent tego aktora.

„Batman” bardzo wysoko podnosi poprzeczkę kinu superbohaterskiemu w tym roku i zastanawiam się, czy będzie ktoś w stanie dorównać temu dziełu. Imponujący rozmachem, skupiony na detalach, precyzyjnie wyreżyserowany i napisany. Nie potrafię znaleźć jakiejś poważnej wady, a te trzy godziny minęły niemal niezauważalnie, co jest chyba największą rekomendacją. Absolutnie polecam z całego serca.

9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Star Trek: W nieznane

Miałem dość spora przerwę w oglądaniu nowych przygód załogi Enterprice. I nie wiem dlaczego to tyle czasu trwało. Czy to z powodu zmiany reżysera (J.J. Abramsa zastąpił szybki i wściekły Justin Lin), czy braku zainteresowania marką – nie potrafię odpowiedzieć. Ale w końcu sięgnąłem po nową część zrebootowanej serii, czyli „W nieznane”. Tym razem załoga kierowana przez kapitana Kirka uczestniczy w pięcioletniej misji. W połowie swojej drogi trafia na stację kosmiczną Yorktown, gdzie przebywa członkini zaginionego statku. Pojazd miał zostać zniszczony w znajdującej się w okolicy mgławicy asteroid, gdzie znajduje się planeta. Enterprise wyrusza na wyprawę i szybko zostaje zaatakowany przez nieznaną grupę przeciwników. Efektem konfrontacji jest kompletne zniszczenie statku oraz rozproszenie się załogi. Kto za tym stoi i jaki jest jego cel?

stwnieznane1

Zmiana reżysera troszkę odbiła się na warstwie wizualnej, ale nie aż tak, by nie rozpoznać serii. Nie mali tak mocno światłami żarówek, jest bardziej przejrzysty, zaś sceny akcji są bardzo pomysłowe i bardziej czytelne. „W nieznane” potrafi nadal oczarować swoją wyrazistą stroną wizualną oraz pięknymi plenerami nieznanej planety. Sama historia już tak nie porywa, mimo sprytnego rozbicia grupy na trzy (właściwie cztery) mniejsze grupy, początkowo pozbawione wsparcia. Wszystko skupione jest na antagoniście, który ma jeden cel: rozwalenia świata, zniszczenia ludzkości i zdobycia potrzebnej do tego broni, bla bla bla. Powoli odkrywana jest tajemnica wokół bohatera oraz pewnego pojazdu sprzed wielu wieków.

stwnieznane3

Problem w tym, że ta intryga zwyczajnie nie działa, a kilka twistów jest tak przewidywalnych jak zachowanie polityków podczas dyskusji. Także same postacie oraz ich wątki wydają się zredukowane na rzecz dynamicznego tempa oraz akcji z kilkoma świetnymi momentami (dywersja z Kirkiem jadącym na motorze czy ucieczka w zniszczonym Enterpirise), przez co nie czułem takiej więzi z bohaterami. Mimo tego, że są zagrani bardzo dobrze. Jedynymi pogłębionymi bohaterami są Kirk, który ma wątpliwości co do obranej ścieżki, Spock (choć jego relacja z Uhurą jest słabo zarysowana) oraz dołączająca do grupy Jaylah, próbująca się wydostać z planety. Więcej jest za to humoru, choć nie wszystkie żarty trafiają w punkt. Wrażenie robią nadal efekty specjalne oraz praca charakteryzatorów przy tworzeniu wyglądu antagonisty i jego sługusów. To jednak troszkę za mało, by wyjść poza niezłe kino przygodowe.

stwnieznane2

Z nowych postaci najciekawiej prezentuje się nierozpoznawalna Sofia Boutella jako Jaylah. Bardzo wycofana, działająca w ukryciu, zaś interakcja miedzy nią a Scottym działa naprawdę dobrze (lepiej tylko działa duet Spock/Bones). Niestety, ale blado prezentuje się Idris Elba w roli antagonisty. Pozbawiony charyzmy, z niezbyt ciekawie zarysowaną motywacją oraz niemal bardzo powoli mówiący. Innymi słowy, bardzo szablonowa postać, nie zapadająca mocno w pamięć.

Więc jak tu ocenić „W nieznane”? Z jednej strony nie powiem, że się źle bawiłem. Jest parę świetnie zrobionych scen akcji oraz odrobinka humoru, ale czegoś tutaj ewidentnie zabrakło. Historia mnie nie porwała, a postacie też nie przyciągnęły za bardzo mojej uwagi. Od tego czasu o serii zrobiło się cicho, więc chyba marka padła.

6/10

Radosław Ostrowski

Jojo Rabbit

Rok 1945, czyli moment w historii, kiedy powoli zaczął rozpętywać się pokój. Ale nie w Niemczech, kiedy jeszcze trwała wojna. Jednak nie jesteśmy w dużym mieście, lecz gdzieś na prowincji. Tam mieszka 10-letni Johannes Blitzer, nazywany przez wszystkich Jojo. I stara się być porządnym nazistą, samotnie wychowywany przez matkę oraz Hitlerjugend. Ojciec zaś ruszył walczyć za kraj, więc chłopakowi pomaga jego wymyślony przyjaciel, czyli sam… Adolf Hitler. Z takim wsparciem można osiągnąć wszystko. Tylko, że nasz chłopak przypadkiem odkrywa, iż na strychu ukrywa się dziewczyna. Żydówka, co może oznaczać poważne tarapaty.

jojo rabbit1

Komedia z nazizmem w tle to bardzo karkołomne zadanie i przypomina ono chodzenie po polu minowym. Chyba, że za kamerą stanie Taika Waititi, to można spodziewać się wszystkiego. Jego najnowszy film to mieszanka satyry, komedii oraz kina inicjacyjnego. Historia skupia się na chłopaku, który jest „zarażony” nazistowską ideologią. Ideologią nawołującą do nienawiści wobec innych oraz przekonaniu o swojej wyższości. Ideologią, którą doprowadziła do śmierci milionów ludzi na świecie. Tylko, że ona jest pokazana w krzywym zwierciadle, przez co tylko teoretycznie jest niegroźna jak podczas scen, gdy prowadzone są rozmowy o Żydach. Jak ich rozróżnić od innych ludzi, jak są głupi, żywią się krwią, kobiety składają jajka itd. Patrząc na to z dystansu może wydawać się to absurdalne, tak jak moment pojawienia się gestapo i krótka historia pewnego zgłoszenia czy ćwiczenia bojowe w… basenie. Wszystko to jednak służy reżyserowi w piętnowaniu nacjonalistycznych postaw, które przynoszą tylko śmierć, zniszczenie oraz bezsensowne ofiary. I powoli kroczymy drogą spojrzenia na ten świat bez wyimaginowanego Adolfa, który początkowo wydaje się sympatyczny, ale tak naprawdę jest skupiony na sobie, żądając ślepego posłuszeństwa.

jojo rabbit3

Waititi odpowiednio lawiruje między komedią (absolutnie bezbłędna czołówka z muzyką Die Beatles), a momentami bardziej dramatycznymi (przeszukanie przez gestapo czy finał, pokazujący walkę o miasto). To tutaj reżyser pokazuje bardzo delikatne, wręcz wrażliwe podejście do tematu. Nawet jeśli wizualnie film przypomina stylem dzieła Wesa Andersona (tylko bez symetrycznych kadrów), poczucie humoru jest bardzo w stylu Nowozelandczyka. Jak podczas dialogów Jojo z Hitlerem czy powoli rodzącego się uczucia między chłopcem a dziewczyną, gdy na początku sobie docinają. Takich momentów jest więcej, ale nie zdradzę wam.

jojo rabbit4

Czy jest coś, co mi się nie podobało? Niestety, ale jest jedna kwestia. Przesłanie reżysera oraz całego filmu jest miejscami aż za bardzo powiedziane wprost. Dla mnie to było zbyt nachalne i osłabia troszkę siłę tego filmu. Na siłę można też wypomnieć, że Waititi korzysta ze znajomych motywów swojego kina jak odkrywanie, że coś nie jest takie, jak sobie wyobrażamy, burzenie kolejny tajemnic i masek czy samotność. To jednak nie kłuje tak bardzo w oczy.

jojo rabbit2

Ale Taice udało się zebrać naprawdę świetną ekipę aktorską. Objawieniem jest Roman Griffin Davis w roli tytułowej. Początkowo sprawia wrażenie zacietrzewionego fanatyka, dla którego Adolf (w tej roli sam reżyser Taika, który kradnie ten film) staje się niejako ojcem, autorytetem, wzorcem. Ale kolejne zdarzenia doprowadzają do konfliktu oraz spięć związanych z trzymaniem się tego wzorca, które są pokazane bardzo przekonująco. Mimo tego chłopak budzi sympatię, zwłaszcza w bardzo zmieniającej się relacji z ukrywającą się Elzą. I tu kolejna niespodzianka, czyli cudowna Thomasin McKenzie, o której na pewno jeszcze usłyszymy. Tutaj jest mieszanką ironii, lęku, niewinności oraz zagubienia, przez co nie można oderwać od niej oczu. Na drugim planie mocno także błyszczy zaskakująca Scarlett Johansson (bardziej trzymająca się ziemi matka – absolutnie błyszczy w scenie „tańca z mężem”) oraz świetny Sam Rockwell (kapitan Klenzendorf), choć troszkę za bardzo przypominał swoją rolę z „Trzech billboardów..”, szczególnie w finale.

Choć „Jojo Rabbit” nie jest najlepszym filmem w dorobku Waititiego, nie nazwałbym go wtopą czy rozczarowaniem. To trafna i zaskakująco delikatna satyra na nazistowską ideologię z perspektywy najbardziej podatnej na nią osoby – dziecięcego umysłu. Na szczęście reżyser pokazuje, że z takich fałszywych przekonań można się uwolnić. Choć nie jest to łatwa droga.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Rodzinny dom wariatów

Jak wszyscy wiemy, z rodziną najlepiej wychodzi na zdjęciach. Nie inaczej jest z bardzo liberalną rodziną Stone’ów, która mieszka w Nowej Anglii. Jest to rodzina wielopokoleniowa, ze sporą grupą braci i sióstr, a wnuków jeszcze nie ma. To się może zmienić, kiedy do rodziny przybywa najstarszy syn. Ze swoją dziewczyną, która jest strasznie sztywna i – dzięki jednej z sióstr – cała rodzina jest do niej uprzedzona. Czyżby Święta miały skończyć się totalną katastrofą? Zwłaszcza, że przyszła synowa wzywa jako wsparcie siostrę.

rodzinny dom wariatow1

Takich komediodramatów o rodzinie, gdzie jej członkowie nie są zbyt idealni było setki, jeśli nie tysiące. Czy dzieło Thomasa Bezuchy z 2005 roku ma coś, co wyróżnia go z tłumu (oprócz obsady)? Bo nie jest to stricte komedia, mimo miejscami dość ironicznego humoru, pokazuje znajome relacje. Relacje ludzi, którzy znają się dość dobrze, ale o wielu rzeczach sobie nie opowiadają i mają swoje tajemnice. Nie brakuje zarówno „czarnej owcy” (pijący i ćpiący Ben – tego drugiego nie widać), parę gejów, z czego jeden jest niesłyszący, złośliwą siostrzyczkę trzymającą się na dystans czy skrywającą swoją ciężką chorobę matkę. Niby są to poważne momenty i sytuacje, ale reżyser próbuje to ugrać w komediowy sposób, co nie zawsze działa. Podobać się może scena, gdzie Meredith doprowadza do awantury czy moment przed śniadaniem świątecznym, spowodowany pewnym nieporozumieniem. Ale to są tylko krótkie chwile, momenty budzące z dość przewidywalnej opowieści. Nawet sceny slapstikowe wydają się mało zabawne i przewidywalne, co wydaje się bardzo trudne do spieprzenia.

rodzinny dom wariatow2

Jeszcze bardziej zaskakuje fakt, ze zebrano naprawdę dobrych aktorów, którzy starają się wyciągnąć całość na wyższy poziom. I to się częściowo udaje, choć nie wszystkim. Dla mnie najbardziej nieciekawy był Everett grany przez Delmota Mulraneya, który sprawia wrażenie niby zdecydowanego, ale jakoś nie wspierającego swojej partnerki (dość zaskakująca Sarah Jessica Parker). Dla mnie najciekawsza była w roli złośliwej siostry Rachel McAdams oraz chyba najbardziej normalny z grona Luke Wilson (Ben), chociaż także Diane Keaton i Craig T. Nelson w rolach głowy rodziny mają swoje pięć minut.

rodzinny om wariatow3

„Rodzinny dom wariatów” okazuje się całkiem niezłą tragikomedią, chociaż dla mnie niezbyt wyróżniającą się od podobnych opowieści o rodzinie spotykającej się podczas uroczystości. Nie brakuje solidnego aktorstwa oraz paru scen rozluźniających, lecz nic ponad to.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Spider-Man: Daleko od domu

Nasz ulubiony ostatnio miał więcej niż ciężko. Nie dość, że zniknął z powodu pstryknięcia Thanosa (to akurat udało się odkręcić), to jeszcze stracił swojego mentora, Tony’ego Starka (to już było nieodwracalne). Po ośmiu miesiącach od wydarzeń z „Końca gry”, nasz Spidek próbuje normalnie funkcjonować. Bo bycie nastolatkiem i superherosem jednocześnie to jest ciężka robota. Zwłaszcza, gdy otoczenie odbiera ciebie jako następcę Ajron Mena. To prawie tak jak bycie synem króla sedesów – zajebiście wysoko postawiona poprzeczka. Na szczęście są wakacje i wycieczka szkolna do największego kraju na świecie – Europy. W końcu będzie mógł naładować baterie i mieć święty spokój od bandytów, superłotrów, prawda? Nic bardziej mylnego, zwłaszcza gdy do akcji wkracza sam Nick Fury, a po okolicy szaleją groźne żywiołaki.

spider-man daleko2

„Far from Home” z jednej strony jest sequelem „Homecoming”, z drugiej zaś jest niejako epilogiem „Endgame”. Reżyser Jon Watts nadal próbuje (tak jak Parker) lawirować między dwoma światami. Bo jest świat nastolatka, przeżywającego miłość do MJ, więź kumpelską z Nedem i geekowskim umysłem. Ale jest też świat zagrożenia z innego wymiaru (żywiołaki), tajemniczy heros ze szklaną kulą na głowie, Nick Fury oraz rozpierducha wisząca w powietrzu. Zderzenie tych dwóch światów coraz bardziej zaczyna Petera męczyć, przez co szansa na tzw. normalne życie staje się coraz trudniejsza. Zupełnie jakby nie można było mieć świętego spokoju. Po drodze wędrujemy po kontynencie (Wenecja, Londyn, Praga, Berlin), zaś coś takiego jak nuda tu nie istnieje. Same sceny akcji są tutaj naprawdę szalone, a wiele rzeczy oparto na pewnych mistyfikacjach oraz wizualnych sztuczkach. Więcej nie mogę powiedzieć, bo na tym opiera się clue całej intrygi. Tutaj bardziej wybija się kwestia zaufania, fake newsów oraz stworzenia samego siebie na własnych nogach.

spider-man daleko1

Każdy z tych wątków jest bardzo dobrze poprowadzony, jednak pierwsza część mi się bardziej podobała. Po pierwsze, była czymś świeżym oraz bardziej przyziemnym spojrzeniu na los superherosa. Po drugie, miała ciekawszego antagonistę, z przekonującą motywacją, co tutaj nie do końca wyszło. No i jednak nasz Spidek bardziej pasuje do Nowego Jorku niż do europejskiego tournée, ale to akurat jest kwestia indywidualna. Za to sporą satysfakcję daje finał oraz sceny po napisach, pokazujące kolejne przeszkody, jakie będzie miał nasz chłopak do pokonania. Będzie ciekawie.

spider-man daleko3

Tom Holland nadal sprawdza się jako Peter Parker i Spider-Man, a oglądanie go to największa frajda. Dla mnie najlepsza inkarnacja młodego superbohatera. Świetnie partneruje mu Zendaya (MJ), czuć między nimi chemię, a dziewucha jest bardzo charakterna, czasami złośliwa, ale do bólu szczera. No i niegłupia jest. Na drugim planie bardzo wybija się Jon Favreau (Happy Hogan) oraz Samuel L. Jackson (Nick Fury), mający troszkę do roboty. A jak sobie radzi Mysterio, czyli Jake Gyllenhaal? Jest na tyle charyzmatycznym aktorem, że bardzo łatwo sprzedaje swoją postać przybysza z innego świata (multiversum istnieje) i początkowo sprawia wrażenie kogoś, kto mógłby być mentorem dla Parkera. Jednak jego motywacja ma drugie dno, które czyniło go troszkę sztampowym.

„Daleko od domu” to coś w rodzaju odskoczni od troszkę poważniejszych filmów MCU. Nadal jest to bezpretensjonalna rozrywka, raczej dla młodego widza. Nudy nie zauważyłem, efekty specjalne są świetne, a Tom Holland pasuje do tej roli idealnie.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Mission: Impossible – Ghost Protocol

Seria Mission Impossible miała swoje wzloty i upadki. Jedynka była klasycznym thrillerem szpiegowskim w eleganckim stylu, przypominając kino z lat 60. Mocno rozczarowała dwójka, będąca absolutnym przeciętnym akcyjniakiem, pozbawionym napięcia oraz zaangażowania. Sytuację próbowała ratować trójka, niejako wracając do korzeni. Ale na następną cześć trzeba było czekać aż na pięć lat. Tym razem za kamerą stanął Brad Bird, który najbardziej znany był z animacji Pixara. Czy „Ghost Protocol” był w stanie podołać oczekiwaniom?

mission impossible 4-1

Sam początek to więzienie w Moskwie, gdzie znajduje się… Ethan Hunt. Dlaczego tam trafił? Co tam robił? Na razie nie jest to istotne, a najważniejsze jest wyciągnięcie superagenta przez komórkę IMF. Cała akcja kończy się sukcesem, ale następne zadanie jest o wiele poważniejsze: zostały skradzione kody nuklearne przez terrorystę o pseudonimie Kobalt. By znaleźć informacje na jego temat, ekipa w składzie: Hunt, Benji (teraz przeszkolony na agenta terenowego) oraz agentka June Carter musi zinfiltrować Kreml. Problem w tym, że cała akcja kończy się wysadzenie budynku, zaś IMF zostaje o to obwinione. Ekipa, do której dołącza analityk William Brandt zostaje odcięta od centrali i by powstrzymać Kobalta, jest zdana tylko na siebie.

mission impossible 4-2

Reżyser decyduje się niejako wywrócić całą konwencję cyklu do góry nogami, gdzie niemal wszystko wykonywał agent Hunt/Tom Cruise, zaś reszta ekipy stanowiła tylko drobny dodatek (może poza Benjim w trójce). Tutaj znacznie większy nacisk pozostaje na interakcję między ekipą, która musi się zgrać ze sobą. Dodatkowo ich największym przeciwnikiem nie jest – wbrew pozorom – terrorysta, chcący wysadzić kawałek świata z bomby jądrowej. Tutaj wrogiem jest ciągle tykający czas oraz technologia, który niemal cały czas lubi się psuć. A to maszynka do robienia masek odmawia posłuszeństwa, rękawica do przyklejania się dostaje kociokwiku, a nawet automat z zadaniem, mający dokonać autodestrukcji nie odpala się. To jeszcze bardziej podkręca napięcie i powoduje, że film ogląda się z jeszcze większym zaparciem. Także sceny akcji wyglądają naprawdę widowiskowo: od „spacerku” po najwyższym budynku świata (by włamać się do ich komputerów) przez pościg podczas burzy piaskowej aż po finałową konfrontację, gdzie każdy członek ekipy ma swoje zadanie.

mission impossible 4-3

Jedynym problemem jest tak naprawdę nijaki antagonista z nieciekawą motywacją. I nawet angaż Michaela Nyqvista nie był w stanie tego uratować. Ale to jedyny słaby punkt obsadowy. Cruise jest typowym Cruisem, jednak bardziej wyciszonym, bez momentów, gdzie puszczają mu nerwy. Tutaj jest troszkę bardziej mentorem, starającym się zachować porządek w grupie. Simon Pegg także się sprawdza i ma szansę wykazać się w scenach akcji. Dla mnie jednak największym wzmocnieniem są Paula Patton oraz Jeremy Renner, których postacie mają swoją (dość mroczną) przeszłość oraz motywacje, tworząc bardzo silne wsparcie dla ekipy.

mission impossible 4-4

I powiem szczerze, że dla mnie „Ghost Protocol” jest najlepszą częścią cyklu, która wywraca całą dotychczasową formułę do góry nogami. Sama intryga nadal jest pretekstowa dla tego typu kina, jednak realizacja jest pierwszorzędna. No i jest większy nacisk na relację, przez co zamiast „Tom Cruise ratuje świat” mamy „Tom Cruise z kolegami ratuje świat”. Niby drobiazg, ale zmienia wszystko.

8/10

Radosław Ostrowski

Źle się dzieje w El Royale

Czym jest tytułowe El Royale? Jest to motel, znajdujący się na granicy Kalifornii i Nevady, gdzie nawet środek hotelu przechodzi przez granicy. Gdy trafiamy do niego, jest już po sezonie, gdzie wszystko jest niemal puste. Poza chłopcem hotelowym nikogo nie ma. Ale właśnie tutaj pojawia się grupa postaci: czarnoskóra wokalistka, sprzedawca odkurzaczy, stary ksiądz oraz hipiska. El Royale ma być jedynie przystankiem w dalszej drodze, ale burza oraz tajemnice związane z bohaterami komplikują sytuację.

el royale1

Drew Goddard już w swoim debiutanckim „Domie w głębi lasu” pokazywał zapędy ku postmodernistycznej zabawie z gatunkami. Nie inaczej jest ze „Źle się dzieje…”, jednak zamiast horroru mamy pulpowy kryminał a’la Tarantino. Inspiracja twórczością „Pulp Fiction” jest czytelna aż nadto: od wykorzystania retrospekcji przez dialogi aż po wykorzystaną muzykę. Całość osadzona jest w latach 70., za czasów prezydenta Nixona, zaś sam hotel wygląda bardzo zjawiskowo. Więcej z fabuły zdradzić nie mogę, bo całość ma tyle wolt, zaskoczeń i niespodzianek, że zdradzenie ich byłoby psuciem satysfakcji z odkrywania kolejnych elementów układanki. Bo nie wszyscy są tym, za kogo się podają, a i sam hotel też ma inne cele niż zaspokajanie potrzeb klientów. Już pierwsza scena sugeruje, że sprawa ma drugie dno, ale po drodze zdarzy się wiele: porwanie, kradzież pieniędzy, sekta, taśma, zawiązywanie koalicji oraz układów.

el royale2

I przez większość czasu, gdy okrywamy kolejne fragmenty z życia bohaterów (mających dwie twarze), reżyser uatrakcyjnia całą historię. Kolejne retrospekcje, wydarzenia ukazane z innej perspektywy, długie ujęcia oraz chwytliwa muzyka z epoki. Problem jednak w tym, że z odkrywaniem kolejnych kart, film zaczyna tracić swoją siłę oraz zainteresowanie. Parę scen można było spokojnie wyciąć (retrospekcja związana z przywódcą sekty), pewne repetycje, zaś kilku rzeczy zacząłem się domyślać po kilku pierwszych minutach i nie wywołały we mnie takiego zaskoczenia. Czuć tutaj granie znaczonymi kartami oraz poczucie deja vu. I nie wszystkie postaci dostają tle czasu, by troszkę bliżej je poznać.

el royale3

Goddardowi udaje się utrzymać napięcie oraz ciągłego oczekiwania na to, jak się to wszystko skończy. I zebrał do tego znakomitych aktorów, choć nie wszyscy są wykorzystani do końca (zwłaszcza Jon Hamm oraz Nick Offerman). Klasę potwierdza Jeff Bridges jako mający objawy demencji duchowny, który jest kimś więcej niż się wydaje. Zaskakuje za to Chris Hemsworth jako pociągający, lecz psychopatyczny Billy Lee. Dla mnie jednak odkryciem była Cynthia Erivo w roli Darlene Sweet – czarnoskórej wokalistki, która z powodu koloru skóry jest traktowany w branży jak śmieć, a jej głos jest zwyczajnie cudowny.

Najnowsze dziecko Goddarda mocno pachnie pulpowymi kryminałami, choć sprawia wrażenie przerostu formy nad treścią. Nie mniej jest to intrygujące, sprawnie wykonane kino ze świetną obsadą oraz (przez sporą część) wciągającą fabułą.

7/10

Radosław Ostrowski