Charlie Cykor

Wielu ludzi ma stresującą pracę, która potrafi ich dobić albo psychicznie wykończyć. Taki problem ma Charlie Mayaoux. Może wydaje się spokojny i opanowany jak na kogoś z facjatą Liama Neesona, ale pozory mylą. Bo nasz Charlie to tajniak pracujący dla DEA, udający współpracownika kartelu narkotykowego. Podczas jednej z akcji zginął jego partner, a jemu samemu cudem udało się uniknąć śmierci (prawie wszyscy świadkowie akcji zginęli przez agentów). Od tej pory nasz bohater dostaje ataków paniki i wzdęcia, bojąc się wpadki. Teraz ma pomóc w praniu pieniędzy kartelu oraz mafii, co jest o tyle problematyczne, iż reprezentanci obu stron są strasznie nerwowi. Więc Charlie decyduje się na dość nietypowy krok – idzie na terapię, gdzie dołącza do grupy. Przy okazji lekarz prowadzący wysyła go na zabieg lewatywy i to, a także poznana tam pielęgniarka zmieniają wszystko.

Jeżeli opis debiutu Erica Blakeleya budzi u was skojarzenia z „Depresją gangstera”, to jesteście blisko. Sam film próbuje lawirować między kryminalną intrygą, lekko satyrycznym spojrzeniem na świat gangsterów i policjantów, a komedią romantyczną. To wymaga sporo gimnastyki oraz bardzo pewnej reżyserskiej ręki, a tej tutaj nie czuć za bardzo. Jakby twórca nie do końca wiedział na czym bardziej się skupić. Muszę jednak przyznać, że nie brakuje kilku autentycznie zabawnych momentów jak scena przed kontrolą Komisji Papierów Wartościowych czy ucieczka Charliego z pielęgniarką przed gangsterami zakończona… spotkaniem z nimi w knajpie. Czy Charlie naprawdę jest wyniszczonym wrakiem, czy po prostu – jak twierdzą jego przełożeni – ma sporo farta i działa pod wpływem instynktu? Pojawia się odrobina suspensu, przekuta ciętym dialogiem (rozmowa narwanego Fulvio ze swoim zięciem) czy delikatną przewrotką.

Z kolei wątek miłośny dla mnie był troszkę za szybko był poprowadzony, choć ma też swoje momenty jak choćby pierwsza randka. Ale o dziwo to wszystko działa, a reżyser ma kilka sztuczek w rodzaju montażu równoległego, lekko „westernowej” muzyki czy przewrotnego zakończenia. To ostatnie daje masę frajdy, a przełamania wizerunku gangstera – z dzisiejszej perspektywy nie robiące takiego wrażenia – wnoszą odrobinę świeżości.

Nie można też odmówić nosa do obsady. W tytułowej roli został obsadzony Liam Neeson, który obecnie znany jest jako twardziel w wieku średnim. Wyciszony, pozornie opanowany sprawdza się bez zarzutu, tak samo jak Sandra Bullock w typowej dla siebie inkarnacji jako ekscentryczna, choć bardziej przy ziemi dziewczyna. Ale prawdziwymi wisienkami są rozbrajające komediowe popisy Jose Zunigi oraz Olivera Platta. Obaj są bardzo impulsywni i chętnie by rozwiązali sprawy za pomocą spustu, ale każdy z nich ma inne, dużo ciekawsze tło.

„Cykor” nie zaszalał w kinach (nie zwrócił nawet 1/10 swojego skromnego budżetu), mało kto o nim pamięta i nie przeszedł do historii kina. Nie zmienia to faktu, że jest to sympatyczny, dający troszkę frajdy film na lekkie popołudnie albo po pracy. Czasami więcej nie trzeba.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Linia życia

Człowiek niemal od zawsze interesował się tym, co znajduje się po drugiej stronie życia. Co jest po śmierci i czy w ogóle coś jest, dając pole do spekulacji naukowcom, filozofom, a także filmowcom. Jedną z takich prób odpowiedzi będzie „Linia życia” przygotowana przez Nielsa Andersa Opleva, czyli twórcy pierwszej części trylogii „Millennium” wg książek Stiga Larssona. Jednak prawda jest taka, że już ta historia została opowiedziana 27 lat temu.

linia_zycia1

„To dobry dzień by umrzeć” – to pierwsze słowa wypowiedziane w tym filmie, a ich autorem jest dziwacznie ubrany Nelson. Wygląda bardziej jak detektyw z kryminału niż student medycyny, którym jest naprawdę. Razem z czterema kolegami z uczelni postanawia zrealizować bardzo niebezpieczny eksperyment: wejść w stan śmierci klinicznej, by znaleźć odpowiedź na pytanie o życie i śmierć. Robią to nocą w tajemnicy na uniwersyteckiej kostnicy, w budynku dawnego kościoła. Pozornie wszystko się udaje, a za Nelsonem chcą pójść pozostali członkowie grupy: zbuntowany David, potajemnie nagrywający swoje kochanki Joe, rozmarzony Randy i zahukana Rachel. Ale po pewnym czasie zaczynają dziać się dziwne rzeczy.

linia_zycia2

Joel Schumacher nigdy nie był uważany za ambitnego filmowca, posiadającego swój własny styl. Ale tutaj próbuje zahaczyć o temat uniwersalny, gdyż zaświaty interesują każdego bez względu na pochodzenie i wiarę (lub jej brak). I dochodzi do mało odkrywczych wniosków, że nie należy bawić się w Boga. To, co się dzieje po eksperymencie, reżyser przedstawia w konwencji thrillera, gdzie dochodzi do przebudzenia dawnych win oraz demonów: śmierci bliskich, przypadkowej ofiary, znęcania się psychicznego czy braku emocjonalnej bliskości. Wydaje się to trywialne i banalne?

linia_zycia3

Jednak realizacja jest tutaj pierwszorzędna, a Schumacher konsekwentnie buduje aurę mistyczności. I jest to nie tylko zasługa miejsca przeprowadzania eksperymentu (te freski, kolumny), ale całej warstwy audio-wizualnej. Sceny „wizji” po śmierci wygląda niesamowicie – dla każdej postaci jest inna – lecz także „ataki” i pojawienie się zmor nadal budzi strach (dotyczy to głównie wątku Nelsona), najpierw zmianą kolorystyki, by potem zaatakować muzyką sakralno-popową, co świetnie buduje napięcie (fantastyczna robota Jana De Bonta oraz Jamesa Newtona Howarda).

linia_zycia4

Drugim mocnym punktem jest świetnie poprowadzona młoda obsada, z aktorami którzy dopiero mieli się wybić do pierwszej ligi. Film kradnie wyborny Kiefer Sutherland jako charyzmatyczny Nelson. Jest siłą napędową całego przedsięwzięcia, a każde następne zdarzenie pokazuje jego niebezpieczny charakter – skupienie na sobie, pychę, zazdrość. Te cechy charakteru widać na początku, ale eksperyment tylko je podkreśla, a bohater coraz bardziej skręca w stronę paranoi. Poza nim jeszcze widzimy Kevina Bacona (David – najbardziej odpowiedzialny z całej grupy), Olivera Platta (wnoszący sporo humoru Randy), Williama Baldwina (przystojniak Joe) oraz Julię Roberts (Rachel). Każde z nich ma w sobie tyle charakteru, że nie jesteśmy w stanie przejść obojętnie wobec nich, zmuszeni do walki ze swoimi lękami.

linia_zycia5

Sama historia może i nie jest oryginalna, ale „Linia życia” okazuje się mocnym thrillerem z konsekwentnie budowanym klimatem oraz w pełni zgraną obsadą. Może nie do końca wykorzystuje swój potencjał, ale jako kino rozrywkowe dobrze wywiązuje się ze swojego zadania. Straszy, smuci i może rozpocząć pewną dyskusję, chociaż wcale nie jest to wymagane.

7/10

Radosław Ostrowski

Wyrok za prawdę

Kalifornia, rok 1996. Gary Webb pracuje jako dziennikarz w lokalnej prasie, czyli San Jose Mercury News. Zajmuje się pisaniem artykułów o handlarzach narkotyków, a dokładniej o ich konfiskowanych majątkach. Przypadkowo trafia na ślad poważniejszej sprawy – pewna dziewczyna, której chłopak został aresztowany twierdzi, że handlował na zlecenie rządu USA.  Drążąc sprawę dochodzi do szokującej prawdy.

Michael Cuersta to reżyser kojarzony głównie z pracy przy serialach telewizyjnych (m.in. „Sześć stóp pod ziemią”, „Dexter”, „Homeland”), jednak po drodze zrealizował kilka filmów kinowych. Najnowszy film to oparty na faktach „Wyrok za prawdę” – polityczny thriller o dziennikarstwie śledczym. Niby takich historii było wiele, ale reżyser jest tego świadomy i stawia tutaj na prostotę. Nie próbuje kombinować, eksperymentować i udziwniać. To opowiedziana klasycznie historia, ubrana w reporterską formę i skupiona na rozmowach z informatorami, świadkami oraz kolegami z pracy. Sama intryga jest pozornie łatwa – jednostka kontra system. Czym jest tutaj ta szokująca prawda? Ze 10 lat wcześniej CIA poszła w dil z handlarzami narkotyków, by za pieniądze z dystrybucji towaru, przemycanego do USA sfinansować rewolucjonistów w Nikaragui. Władza może wszystko? Oczywiście, że tak. Ten film brutalnie przypomina tą gorzką prawdę.

Samą historię można podzielić na dwie części – do momentu opublikowania artykułu o „Mrocznym sojuszu” (tak Webb nazwał całą sprawę) i tym, co się stało po. Rozmowy, informacje, uznanie, sława i zawiść konkurencji (rozmowa w redakcji The Washington Post). A potem dyskredytacja, szczucie, zastraszenie i tuszowanie rozmów. Świadkowie albo znikają, albo zmieniają zdanie i zaczyna się nagonka. Brzmi znajomo? I ciągłe poczucie zagrożenia, że coś się stanie. Dopiero gorzkie zakończenie uświadomiło mi, że ta sprawa była z góry skazana na porażkę i że nie uda się jej doprowadzić do samego końca. Jak mówi jeden z bohaterów: „Niektóre opowieści są zbyt prawdziwe, by je opowiedzieć”.

Może i czasami napięcie nie zostaje utrzymane do końca, jednak Cuersta potrafi trzymać mocno za gardło. Pomaga mu w tym świetny zespół aktorski. Tutaj gwiazdą jest zdecydowanie Jeremy Renner w roli Webba – upartego, konsekwentnego i uczciwego dziennikarza. Facet ma pewne grzeszki na sumieniu, ale w pracy jest niezawodny, dążący do prawdy za wszelką cenę. Aktor znakomicie oddaje jego emocje, jak i reakcje na kłody rzucone pod nogami. Poza nim jest tu przebogaty drugi plan ze znanymi twarzami, które pojawiają się tylko kilka minut, ale zapadają w pamięć. Jak Andy Garcia (diler Norwin Meneses), Barry Pepper (prokurator Russell Dodson), Michael Sheen (Fred Weil) czy Ray Liotta (były agent John Cullen) i oni niosą ten film.

„Wyrok za prawdę” to gorzki dramat, w którym system wygrywa z ludźmi. Pozornie wydaje się, że wygrał i nie warto być przyzwoitym, a zakończenie tylko pozornie jest szczęśliwe. Webb po całej tej aferze (zakończyło się opublikowaniem przez CIA 400-stronicowego raportu) nie mógł znaleźć dla siebie żadnej pracy i popełnił samobójstwo 7 lat później. Więcej chyba mówić nie trzeba.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Pracująca dziewczyna

Tess McGill to młoda i ambitna dziewczyna, która pracuje w firmie maklerskiej, z której zostaje jednak zwolniona. Ale czy może być inaczej, skoro nazwała szefa fiutem? Dzięki pośrednictwu pracy trafia pod skrzydła niejakiej Katherine Parker jako jej sekretarka. Kiedy szefowa łamie sobie nogę podczas jazdy na nartach, kobieta prosi Tess o zastąpienie jej. Wtedy Tess odkrywa, że szefowa ukradła jej pomysł kupna radia dla jednego ze swoich klientów, postanawia się na niej zemścić i sama doprowadzić do transakcji, wykorzystując do pomocy doświadczonego dyrektora Jacka Trainera.

pracujaca_dziewczyna1

Mike Nichols i komedia? Wiem, że to może wydawać się dziwacznym połączeniem, jednak tym razem efekt okazał się sporą niespodzianką. Z jednej strony wydaje się to niemalże bajeczką w wątkiem miłosnym w tle (taki nowy, korporacyjny Kopciuszek, jednak bez pójścia na łatwiznę), z drugiej pokazuje brutalny świat korporacji, gdzie liczy się arogancja, kradzież cudzych pomysłów zastępująca kreatywność, gdzie czasem trzeba kierować się sprytem. Nichols pokazuje to wszystko z pewnym przymrożeniem oka, ale jednocześnie wierzy w to, że przebojowe i ambitne osoby są w stanie odnieść sukces, nawet jeśli jest się kobietą. I nie trzeba do tego dojść przez łóżko. Można zarzucić, ze to pewne uproszczenie, ale mimo upływu lat jest to rozrywka na zaskakująco wysokim poziomie, z wieloma zabawnymi sytuacjami (umówienie się na spotkanie podczas… wesela czy pierwsze spotkanie z Trainerem). Że jest to produkcja z lat 80-tych, najbardziej to widać przede wszystkim we fryzurach (tapicerowane włosy – a może tylko zwykłe porażenie prądem) oraz muzyce (elektroniczny pop). Miłe to dla oka i ucha, a jednocześnie nie jest to do końca takie głupie, choć finał jest oczywisty.

pracujaca_dziewczyna2

To byłaby zapewne dobra komedia, gdyby nie pewna ręka Nicholsa oraz niezawodne trio w rolach głównych. Melanie Griffith jest wyborna w roli przebojowej, ambitnej i uparcie dążącej do celu Tess. Ale kiedy odkrywa oszustwo, potrafi się odegrać i pokazać swoje największe atuty (nie, nie ma na myśli wyglądu). Okazuje się, że w środowisku finansowym czuje się jak ryba w wodzie. Jeszcze lepsza jest Sigourney Weaver, która sprawia wrażenie osoby godnej zaufania, mentorki. Ale to wszystko maska, pokazującą idąca po trupach karierowiczkę. Trzeci wierzchołek trójkąta to Harrison Ford, który zaskakuje w roli doświadczonego dyrektora, pełnym uroku oraz energii. Ale i drugi plan jest otoczony znanymi twarzami, (m.in. Oliver Platt, Kevin Spacey, Joan Cusack i Alec Baldwin), które są w stanie stworzyć wyraziste postacie mając troszkę czasu.

pracujaca_dziewczyna3

W swoim gatunku, „Pracująca dziewczyna” to wręcz istna perełka. Owszem, jest troszkę naiwna i bajkowa, ale jak to ktoś kiedyś powiedział: „są różne bajki”. Ta Nicholsa jest jedną z najlepszych i mimo upływu lat, nadal świetnie bawi.

8/10

Radosław Ostrowski

Córka mojego kumpla

W małym miasteczku w New Joersey, obok siebie mieszkają zaprzyjaźnione ze sobą rodziny Wellingów i Ostroffów – oni naprawdę są zżyci ze sobą. Całe ich wspólne życie zostaje mocno pozmieniane, kiedy po 5 latach wraca do domu Nina, córka Ostroffów. Jej rodzice chcą ją zeswatać z Toby’m, synem sąsiadów, ale ona zakochuje się w jego ojcu. A zaczęło się od pocałunku i chyba się na tym nie skończy.

oranges

Sam film jest słodko-gorzką opowieścią, która trochę tematyką przypomina „American Beauty” – bo na pierwszy rzut oka mamy dwie rodziny mocno zaprzyjaźnione, ale tak naprawdę obie nie są szczęśliwe i obie przeżywają kryzys. Zaś powrót córki marnotrawnej zmusi ich nie tylko do przewartościowania, ale to do przemyślenia własnego życia i nawet do zmian. Choć niby wiemy jak się to skończy, ogląda się to dobrze, nie brakuje odrobiny humoru (czasem zaprawionym ironią), a technicznie jest solidnie. A i trochę do pomyślunku czasem daje. Niby nic wielkiego, ale czy każdy film musimy odbierać jako arcydzieło? To sympatyczna i przyjemna produkcja.

Ale za to obsadę ma bardzo mocną. Znowu bryluje Hugh Laurie, grając bardzo subtelnie faceta przeżywającego kryzys wieku średniego, wplątującego się w romans z małolatą. Mimo to, nie jesteśmy w stanie nie polubić Jamesa Wellinga. Jego przeciwieństwem jest Oliver Platt jako jego sąsiad Terry. Zaś partnerujące im panie (Catherine Keener i Allison Janney) tworzą z nimi ciekawe duety. Jednak najlepiej ku mojemu zaskoczeniu wypadła Leighton Meister – zagubiona, nie do końca wiedząca czego chce Nina. Między nim a Lauriem jest wyczuwalna chemia, przez co ich wątek jest przekonujący.

oranges2

Jest to naprawdę lekka i dość przyjemna komedia, która może nie przejdzie do historii, ale seans nie jest czasem straconym. Nice.

6,5/10

Radosław Ostrowski