Wspólny pokój

Kolejny poniedziałek i kolejny film Hasa obejrzany. Tym razem reżyser sięgnął po utwór przedwojenny, czyli „Wspólny pokój” Zbigniewa Uniłowskiego. Powieść będąca portretem ówczesnego środowiska studencko-literackiego w roku wydania została skonfiskowana oraz uznana za skandalizującą, ze względu na naturalizm opisu, przekleństwa oraz śmiałą erotykę (jak na tamte czasy).

Akcja toczy się głównie w pokoju jednej z kamienic we Warszawie. Tutaj trafia aspirujący młody literat, Lucjan Salis (Mieczysław Gajda). Wśród lokatorów tego lokum jest jego przyjaciel, Zygmunt Stukonis (Adam Pawlikowski), jego brat Mietek (Ryszard Pietruski), student prawa Bednarczyk (Zdzisław Maklakiewicz), Teodozja (Beata Tyszkiewicz) oraz jej brat, student medycyny (Krzysztof Litwin). Teraz jeszcze pojawia się pełniący rolę duszy towarzystwa „Dziadzia” (Gustaw Holoubek).

Sam film jest dość specyficzny. Reżyser do spółki z odpowiedzialnym za dialogi Stanisławem Dygatem skupiają się na tworzeniu psychologicznego portretu młodych inteligentów. Ci tylko gadają, chodzą po knajpach, piją, gadają oraz planują. Marzenia o osiągnięciu wielkości, sławy oraz sukcesach. Trudno tutaj mówić o jakiejkolwiek fabule, przez co film Hasa atmosferą przypominał mi „Wszystkie nieprzespane noce”. Bardziej liczy się atmosfera coraz bardziej uciekającego czasu i poczucia niespełnienia. A nawet w przypadku pozornie melancholijnego „Dziadzi” nawet mamy samooszukiwanie się, budowanie mitów oraz opowieści, które niekoniecznie mają jakiekolwiek pokrycie w rzeczywistości. A w środku tego wszystkiego jest potencjalnie uzdolniony, choć bardzo chorowity Salis. Wizualnie film jest mocno oszczędny w formie, całość jest mocno podparta dialogami (dobrymi nawet). Ale problemem były dla mnie postacie, bo a) jest ich za dużo i przez to b) są one ledwo zarysowane, a o niektórych kompletnie zapominamy.

Właściwie z całej obsady największe wrażenie zrobił na mnie Adam Pawlikowski oraz Gustaw Holoubek. Pierwszy wydaje się nadal wierzyć w swój talent, choć coraz bardziej traci nadzieję, z kolei drugi to mitoman, gawędziarz żyjący na koszt innych. Taka bardziej elokwentna i wygadana wersja pijawki. Reszta, choć grana przez młodych (wtedy) aktorów, którzy mieli stać się bardzo rozpoznawalni są zaledwie solidni.

Rozumiem, że „Wspólny pokój” miał był pokazaniem jałowej, nudnej egzystencji młodych dorosłych. Tylko dlaczego jest to opowiedziane w tak nudny, nieangażujący, pozbawiony emocji sposób? Doceniam techniczną sprawność, scenografię oraz solidne aktorstwo, jednak nie będę do tego filmu tak chętnie wracał jak do „Pętli” czy „Pożegnań”.

6/10

Radosław Ostrowski

Pętla

Jaka jest pętla każdy widzi. Łatwa jest do zrobienia, narysowania, wykonania. I równie łatwa jest do nałożenia sobie na szyję, nawet nie zawsze zdając sobie z tego sprawę. Taką sytuację pokazuje Wojciech Jerzy Has w swoim pełnometrażowym debiucie z 1958 roku.

„Pętla” jest zapisem jednego dnia Kuby Kowalskiego (Gustaw Holoubek). Ten facet kiedyś miał przed sobą wszystko: karierę, młodość, szczęście. Jest z nim kobieta Krystyna (Aleksandra Śląska) i ma więcej cierpliwości niż zasługuje. Ale jest jeszcze trzecia osoba w tym trójkącie, towarzysząca zbyt długo, trzymająca naszego bohatera zbyt mocno w pysk: alkohol. Jednak ma on zniknąć z życia mężczyzny, bo tego dnia o 18 ma pójść do przychodni, wziąć pastylki i zakończyć dotychczasowy żywot pijusa. Tylko, że jest ósma rano i do tej 18 jest jeszcze tyle godzin. Czy będzie on w stanie tyle wytrzymać? W końcu po którymś telefonie decyduje się wyjść na zewnątrz.

Reżyser opiera się tutaj na opowiadaniu Marka Hłaski, odpowiedzialnego także za dialogi i to jest jeden z mroczniejszych filmów lat 50. I nie chodzi tylko o wizualną inspirację kinem noir czy niemieckim ekspresjonizmem. Dominuje tutaj czerń tak lepka, że wręcz można jej dotknąć. Samo mieszkanie Kuby wydaje się dziwnie puste, jakby przez nikogo nie zamieszkiwane. Nawet wychodząc na zewnątrz świat wydaje się nieprzyjemny, zimny, z obdartymi kamienicami. A czas płynie tak powoli, niczym rozciągnięty w nieskończoność. Wszystko widzimy z perspektywy człowieka, mierzącego się z alkoholizmem, co jeszcze bardziej podkręca koszmar takiego życia.

Zaś każde spotkanie Kuby z innymi ludźmi pozwala dawkować pewne drobne informacje na jego temat. Jednak nie liczcie, że poznacie przyczynę tego stanu. Każdy z tych dialogów i monologów brzmi i jest zagrany świetnie, bez żadnego poczucia sztuczności czy fałszu. Ale każda rozmowa zaczyna coraz bardziej odzierać Kubę z nadziei. Nadziei, że da się wyrwać z kręgu uzależnienia, że można zacząć nowe, „czystsze” życie. I wrócić do czasów sprzed znajomości z butelką procentów. Tą atmosferę podbijają też bardzo rzadkie wejścia muzyki z nasilającym się fortepianem.

Do tego miksu jeszcze dochodzi bardzo powolna, lecz wnikliwa reżyseria oraz fantastyczne aktorstwo. W samym centrum znajduje się Gustaw Holoubek, tworzący bardzo mocną kreację pijaka, znajdującego się na skraju wytrzymałości. Wszystko to pokazuje samymi oczami (parę razy są wręcz wytrzeszczone), bardzo sztywną mową ciała oraz rzadkimi momentami wybuchu. Nawet nie wypowiadając słowa, przykuwa uwagę, co nie jest takie łatwe. Poza nim jest tutaj masa wyrazistych epizodów: od rewelacyjnego Tadeusza Fijewskiego (były saksofonista Władek – jego monolog o tym, że picie to „bal bez mety” – majstersztyk) przez bardzo dobrą Teresę Szmigielównę (dawna dziewczyna Kuby) aż po niezapomniany epizod Stanisława Milskiego (Rybicki) i Ignacego Machowskiego (sierżant milicji, co widział zbyt wiele).

„Pętla” po ponad 65 latach pozostaje bardzo przerażającym studium nieskończonego koszmaru nałogu. Życie pijaka Has pokazuje niczym zapętlony w nieskończoność dzień, który będzie cały czas się powtarzać i powtarzać, zaś wyrwać się można tylko w jeden, ostateczny sposób. Szarpiące, gorzkie kino.

8,5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Utrata równowagi

Coś się ostatnio namnożyło dobrych debiutów w naszym kraju. Po takich filmach jak „To nie mój film”, „Rzeczy niezbędne” czy animowany „Smok Diplodok” dołącza „Utrata równowagi”. Czyli ciężkie spojrzenie na środowisko aktorów, bez żadnego lukrowania i słodzenia.

Bohaterami są ostatniego roku, którzy szykują się do spektaklu dyplomowego. Wśród nich jest Maja (Nel Kaczmarek), która po wielu castingach, próbach przebicia się i dostania jakiejkolwiek roli zamiast rzucić tą profesję w diabły. Zamiast tego marketing i zarządzanie, a w przyszłości prowadzenie własnego baru niż pracowanie w nim. Sytuacja (może) jednak ulec zmianie, kiedy pięć miesięcy przed dyplomem pojawia się Jacek (Tomasz Schuchardt) – reżyser teatralny i decyduje się wystawić z nimi… „Makbeta” Szekspira. Problem jest taki, że kiedy on wcześniej ze studentami wystawił tą sztukę, jedna z aktorek (grająca Lady Makbet) popełniła samobójstwo. Nie ma to jak być w dobrych rękach reżysera, jednak tym razem ma być inaczej, a wszystkie próby są filmowane kamerą. Zaś Maja ma wcielić się w lady Makbet.

Debiutujący Korek Bojanowski podejmuje temat, który od paru lat rozpalał środowisko aktorskie, czyli mobbingu oraz toksyczności wobec aktorów przez „mistrzów”. Gdzie znajduje się granica między prowadzeniem aktora a manipulowaniem, znęcaniem się oraz upokarzaniem. A także jak ta dynamika odbija się nie tylko na jednej osobie, lecz na całym otoczeniu. Atmosferą i klimatem przypomina „Whiplash”, gdzie bardzo niejasna relacja uczeń-mistrz znajduje się w centrum. Doprowadzając do wewnętrznej rywalizacji, wrogości między Mają a pozostałą, wydawałoby się zgraną paczką. Reżyser zaskakująco prosto buduje intensywną atmosferę, nie tylko sporą ilością zbliżeń na twarz, stroboskopowymi światłami, ale też bardzo kreatywnie używając dźwięku (podczas paru dialogów zostaje wyciszone tło, dając większy ciężar) oraz montażowych cięć.

Wszystko brzmi to bardzo naturalnie, bez poczucia sztuczności, nadmiernej ilości ekspozycji oraz pewnych niedopowiedzianych rzeczy. Cały czas napięcie wisi w powietrzu, wszystko kręcone z dość sporą ilością czerni, psychologicznymi gierkami aż do mocnego finału. Każdy z aktorów tutaj daje z siebie wszystko, zaś w większości mamy tutaj mniej znane i ograne twarze, co działa zdecydowanie na plus. Jednak najważniejsza jest tutaj rewelacyjna para Nel Kaczmarek/Tomasz Schuchardt. Ona początkowo wydaje się sfrustrowana, bardzo niepewna siebie, jednak z każdą sceną zaczyna pokazywać prawdziwy pazur oraz bardzo sprzeczne emocje. Na ile w tym próba pozostania w porządku, a na ile egoizmu, odpowiedź trzeba wyszukać sam. Z postacią Schuchardta jest podobnie. Jego Jacek to bardzo charyzmatyczny, budzący sympatię twórca, jednak podczas prób jego twarz przypomina maskę, za którą kryje się niewiadoma. Oboje są niesamowici, tworząc absolutnie niezapomniane role. Z drugiego planu wyróżniłbym trzymającego poziom Mikołaja Matczaka (wiecznie spóźniający się na próby Kuba), świetną Angelikę Smyrgałę (Anka) oraz Oskara Rybaczyka (Piotrek, chłopak Mai), choć reszta też wypada co najmniej bardzo dobrze.

Bardzo mnie zaskoczyła „Utrata równowagi”. Jest zaskakująco drapieżna, intensywna i precyzyjna w swojej realizacji, z absolutnie cudownym aktorstwem. Nie uniknie porównań z innymi produkcjami w kwestii mobbingu w świecie artystycznym („Whiplash”, „Tar”) oraz sprowokuje do dyskusji, ale to także dramat, trzymający w napięciu niczym rasowy thriller.

8/10

Radosław Ostrowski

Surfer

Życie to surfing, więc nie bój się fal – tak śpiewał Artur Rojek z zespołem Myslovitz. To zdanie równie dobrze mogłoby pasować do głównego bohatera filmu „Surfer”. I nie jest film, jakiego byśmy spodziewali się po takim tytule.

Tytułowy surfer (Nicholas Cage) to bardzo poważny biznesmen, co przyjechał z synem wypasionym Lexusem oraz dwiema deskami surfingowymi do Australii. Jego plan jest prosty, czyli kupić swój rodzinny dom, zamieszkać tam z rodziną i wrócić do surfowania. Ale po drodze wiele się zmieniło. Do realizacji planu brakuje funduszy, syn nie czuje entuzjazmu do pomysłu, zaś na plaży znajduje się grupa lokalsów pod wodzą Scally’ego (Julian McMahon). Ci zachowują się niczym sekta i nie wpuszczają nikogo w myśli zasady: „nie mieszkasz tu, nie surfujesz”. Jednak nasz bohater nic z tego nie robi, zostaje na parkingu i plaży, co doprowadza do tarć. A zaczyna się od kradzieży desek surfingowych.

Choć akcja dzieje się w Australii, to za „Surfera” odpowiadają… Irlandczycy, reżyser Lorcan Finnegan i scenarzysta Thomas Martin. Czy to jakiś wpływ na odbiór filmu? Szczerze nie. Sam film to psychologiczny thriller, zrobiony za mały budżet i ograniczony do dwóch lokacji: plaży oraz parkingu. Reżyserowi świetnie udaje się zbudować klimat – plaża i falująca woda wygląda wręcz nieziemsko, niczym z pocztówki, jest sporo zbliżeń na faunę i florę. A jak słyszymy jeszcze równie atmosferyczną muzykę Francoisa Tetaza, można poczuć się jakbyśmy trafili do raju. Tylko to wszystko jest tylko i wyłącznie fasadą, pod którą skrywa się… no właśnie co.

Im dalej w las, tym bardziej razem z głównymi bohaterem zaczynamy uczestniczyć w dziwnych interakcjach, zaś każda sytuacja doprowadza na skraj szaleństwa. A to wypasiony Lexus znika i nikt nie wydaje się go pamiętać, a to telefon zostaje oddany w zastaw za kawę, zaś kiedy bohater chce go odzyskać, to… sprzedawca zaprzecza, że coś takiego miało miejsce. Reżyser podpuszcza i prowokuje, wywołując dezorientację, w czym jeszcze pomagają zniekształcone kadry, rybie oko czy niekonwencjonalne ujęcia, gdzie widzimy akcję z oczu jakby… dziejącą się pod wodą oraz krótkie przebitki z przeszłości. Tu może być klucz do zrozumienia motywacji surfera oraz jego działań, które pozornie wydają się irracjonalne. A o czym jest ten film? Mam pewne podejrzenia: toksyczna męskość, walka z własnym ego, mierzenie się ze swoimi traumami. Ale wnioski musicie wyciągnąć sami.

A jak radzi sobie nasz mistrz Nicolas? Rola w „Surferze” jest skrojona pod niego i odnajduje się w niej świetnie, we wszystkich rejestrach emocji: od opanowania i spokoju po (nad)ekspresję, coraz bardziej wyczuwalne szaleństwo oraz ból. W kontrze do niego stoi Julian McMahon, który samą posturą budzi respekt i sprawia wrażenie charyzmatycznego guru. Wydaje się rozumieć naszego bohatera, a może tylko nim manipuluje i stoi za całym tym szaleństwem.

Dzisiaj nie trzeba się wstydzić bycia fanem Nicolasa Cage’a, a „Surfer” to kolejny dowód dobrej dyspozycji aktora. Bardzo kreatywny formalnie thriller, z bardzo gęstą atmosferą, przepiękną warstwą audio-wizualną oraz niepokojącym klimatem. Grzechem byłoby przegapić to dzieło.

8/10

Radosław Ostrowski

Nasienie świętej figi

Nie będę udawał, że jestem znawcą Iranu i kina z tego kraju rządzącego przez teokratyczny reżim totalitarny. Filmowcy mają tu ograniczone możliwości kręcenia oraz tematów, o których można opowiedzieć. A nawet jeśli udaje się nakręcić film (w tajemnicy, mając pozwolenie na podstawie fałszywych scenariuszy), to władze uznają takie dzieło za antypaństwowe i wsadzają twórców do więzienia. Taki jest też przypadek Mohammada Rasoulofa – reżysera od kilku lat na cenzurowanym przez Iran. Za swój ostatni film, o którym chcę opowiedzieć, został skazany na 8 lat więzienia, cała ekipa i aktorzy byli przesłuchani, a także mieli zakaz opuszczenia kraju. Niemniej reżyserowi udało się uciec (pieszo!!!), obecnie przebywając w Niemczech. To tyle w kwestii tła politycznego tego filmu, która jest bardzo istotna dla „Nasienia świętej figi”.

Sam film skupia się na jednej rodzinie, gdzie ojciec Iman (Missagh Zareh) został awansowany na sędziego śledczego. Jedynie żona Najmeh (Soheila Golestani) wie czym on się zajmuje, zaś nastoletnie córki Rezvan (Mahsa Rostami) i Sana (Setareh Maleki) pozostają w niewiedzy. Przynajmniej do czasu. W kraju zaczynają wybuchać zamieszki wśród studentów i uczennic, przez co dziewczyny zostają w domu. Sytuacja rodzinna zaostrza się, kiedy siostry pomagają przyjaciółce – postrzelonej podczas demonstracji Sadaf (Niousha Akhshi). Później dziewczyna znika bez śladu. Najgorzej się dzieje, gdy z domu znika służbowy pistolet ojca.

„Nasienie” jest jednym z tych filmów, które Amerykanie nazywają slow-burn – z niespiesznym rytmem, bardzo powoli budującą atmosferą niepokoju i poczuciem czegoś wiszącego w powietrzu. Fakt, że produkcja powstania „po partyzancku” wyjaśnia pewną szorstkość w warstwie wizualnej (szczególnie w nocnych scenach) oraz sporą ilość scen w zamkniętej przestrzeni. Jednak reżyser pewnie pokazuje jak opresyjność systemu działa na zwykłych ludziach. Męża, coraz bardziej przytłoczonego swoją pracą i tym, jak szybko musi przeprowadzać wyroki; próbującą zachować rodzinny spokój żonę oraz dwójkę zbuntowanych nastolatek. Kontrast między medialnymi informacjami a informacjami z social mediów, ciągłe poczucie jakiegoś niewytłumaczalnego niepokoju oraz poczucie paranoi zmieszane z fanatyzmem prawa. Atmosfera staje się coraz bardziej duszna, by w finalne niemal skręcić całkowicie w psychologiczny horror. I nie ważne, czy mamy tu do czynienia z pomocą postrzelonej koleżance (wyciąganie śrutów pensetą) czy pisania zeznań z zawiązanymi oczami – Rasoulof potrafi w takich miejscach szarpnąć.

Niemniej muszę przyznać, że tempo potrafi parę razy przysiąść i zdarzało mi się ziewnąć. Trochę się też obawiałem, że moja nieznajomość tych realiów będzie dla mnie barierą nie do przeskoczenia (jak w przypadku filmów Fahradiego). Ale tutaj nie było to aż tak hermetyczne, jak się spodziewałem. Do tego udział mniej znanych – przynajmniej mi, a zapewne także i światu – aktorów tylko dodaje autentyczności.

„Nasienie” jest mroczne, ciężkie i pokazuje na przykładzie jednej rodziny bezwzględność oraz terror. Jednocześnie daje (choć może tylko ja to widzę) pewną nadzieję, że zastany porządek da się zmienić. Choć nie stanie się to z dnia na dzień.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Dziewczyna z igłą

Mieszkający w Polsce szwedzki reżyser Magnus von Horn stał się jednym z najciekawszych i najoryginalniejszych głosów naszego kina. Dlatego bardzo wyczekiwałem jego nowego dzieła, powstałego w koprodukcji z Danią i dziejącego się w tym kraju. Sam reżyser nazwał „Dziewczynę z igłą” baśnią dla dorosłych, co mnie zaintrygowało.

dziewczyna-z-igla1

Akcja dzieje się w Kopenhadze pod koniec I wojny światowej i skupia się na Karoline (bardzo dobra Vic Carmen Sonne). Dziewczyna pracuje jako szwaczka w fabryce, szyjąc mundury, mąż poszedł walczyć za kraj i tak marnie zarabia, że zostaje wyrzucona z domu. Do tego jeszcze zakochuje się w swoim szefie (Joachim Fjelstrup), co kończy się ciążą kobiety. Powinno już być lepiej, prawda? Nieprawda, gdyż przyszła teściowa do tego mezaliansu nie dopuści, co kończy się rozstaniem i zwolnieniem z pracy. Jeszcze wraca mąż, z mocno zdeformowaną twarzą, jednak Karoline wyrzuca go z klitki. Próbuje pozbyć się dziecka w łaźni przy użyciu igły, jednak wtedy poznaje Dagmar (rewelacyjna Trine Dyrholm). Ta nie tylko nie dopuszcza do amatorsko robionej aborcji, ale oferuje pomoc w oddaniu dziecka do adopcji. Mniej legalnymi kanałami, na co Karoline się zgadza. Mało tego, zamieszkuje u niej w domu pod sklepem ze słodyczami, stając się jej asystentką. Wtedy poznaje szokującą prawdę o swojej „przyjaciółce”.

dziewczyna-z-igla2

Jak można wywnioskować po tym opisie fabuły, nie jest to łatwy, lekki i przyjemny film. Von Horn pokazuje świat tak mroczny, ciężki i depresyjny, że chce się od niego odwrócić oczy. Wszystko wydaje się mniejszą lub większą pułapką, z której nie ma żadnej ucieczki, każda próba wyrwania się skazana jest na porażkę. To poczucie beznadziei potęgują absolutnie oszałamiające, czarno-białe zdjęcia Michała Dymka, które mocno czerpią z niemieckiego ekspresjonizmu. Sam miejski krajobraz z widokiem fabryk czy początkowa sekwencja z nakładającymi się twarzami zostają w pamięci na długo. Tak samo poznana tajemnica Dagmar i bardzo toksyczna relacja obydwu pań są emocjonalnymi bombami. Ta gorzka wyprawa ku otchłani ma pewne momenty światła, zaś zakończenie jest bardzo satysfakcjonujące i oczyszczające.

dziewczyna-z-igla3

Nie będzie chyba zaskoczeniem, jeśli nazwę „Dziewczynę z igłą” najlepszym filmem w dorobku Von Horna. Rewelacyjnie zagrany, bardzo silny emocjonalnie oraz niesamowity wizualnie obraz najciemniejszej strony człowieka. Obok „Strefy interesów” to było najbardziej porażające doświadczenie filmowe tego roku.

9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Pułapka

Czy jestem jedynym, który z własnej woli idzie na nowe filmy M. Night Shyamalana? Cokolwiek nie mówić o tym twórcy, jego filmy są zawsze interesujące i nie ma tutaj miejsca na nudę. Już na etapie promocji facet wie, jak złapać przynętę – a ja się (znowu) dałem złapać. Czyżby „Pułapka” miała się okazać dla mnie… pułapką?

Cała akcja skupia się na koncercie młodej gwiazdki popowej, Lady Raven (Seleka Shyamalan, córka reżysera). Wśród publiczności znajduje się Cooper (Josh Hartnett) z córką Riley (Ariel Donaghue), która się megafanką wokalistki. Ale mężczyzna zaczyna zauważać, że coś tu poważnego się dzieje: jest o wiele więcej kamer, sporo policjantów i o wiele więcej ochrony. Lady Raven to nie jest Beyonce, by mieć takie środki bezpieczeństwa. Jak się nasz bohater dowiaduje od sprzedającego merch Jamiego (Jjonathan Langdon), cały ten koncert to zasadzka przygotowana na seryjnego mordercę. O czym jednak nikt – poza nami widzami – nie wie, że to właśnie Cooper jest poszukiwanym oraz trzyma gdzieś swoją przyszłą ofiarę.

Co najbardziej zaskakuje w „Pułapce” to fakt, że nie ma tutaj żadnych elementów nadnaturalnych. Sama historia opowiedziana jest prosto, bez udziwnień, a twist dostajemy już w pierwszych 15 minutach. Koncept i punkt wyjścia – jak zazwyczaj u Shyamalana – jest bardzo interesujący. Muszę przyznać, że przez pierwszą godzinę udaje się zbudować napięcie oraz przykuć uwagę. To, jak Cooper lawiruje między ochroną i próbuje wydostać się z zasadzki robi wrażenie. Nawet jeśli czasem jest to na granicy prawdopodobieństwa (wejście między policjantów z identyfikatorem pracownika), to naprawdę działa. Same sceny koncertowe wyglądają naprawdę nieźle – obraz z telebimów, jest grupa tancerzy, a same piosenki brzmią więcej niż ok. Jednak po mniej więcej godzinie cała ta atmosfera zaczyna się sypać, a ekran zalewają mniejsze lub większe głupoty.

Spoiwem dającym najwięcej frajdy z oglądania jest absolutnie świetny Josh Hartnett. To, jak przeskakuje od ciepłego ojca do zimnego psychopaty robi piorunujące wrażenie i w każdej scenie magnetyzuje. Czyni go nieprzewidywalnym, niepokojącym oraz trudnym do odczytania. Aktor na swoich plecach trzyma ten film. Reszta w zasadzie nie dorównuje mu, ale najbardziej całość ciągnie w dół Seleka. Kiedy ona ma śpiewać i tańczyć (wszystkie piosenki sama napisała – za to szanuje), to wypadnie. Problem w tym, że staje się ona dość istotna dla trzeciego aktu i wyłazi z niej straszne drewno.

Jednak muszę przyznać, że „Pułapka” jest całkiem niezłym thrillerem i pierwszym filmem reżysera pozbawionym elementów nadprzyrodzonych. Miejscami naiwny, czasami głupawy, jednak potrafi utrzymać uwagę do (niemal) samego końca. Not bad, Mr. Shyamalan, not bad.

6/10

Radosław Ostrowski 

Ripley

Tom Ripley – postać znana z cyklu powieści kryminalnych autorstwa Patricii Highsmith. Pojawił się pierwszy raz w 1955 roku w „Utalentowanym panie Ripleyu”, a po raz ostatni w „Ripley Under Water” w 1991 roku. Właśnie można go uznać za pierwszego antybohatera w historii literatury, mieszając przywiązanie do luksusowego życia z cechami socjopaty. Na ekranie pojawiał się Ripley wielokrotnie, grany m.in. przez Alaina Delona, Dennisa Hoppera czy Matta Damona. Teraz dostajemy nową opowieść o Ripleyu w formie miniserialu od Netflixa i Stevena Zailliana, opartą na „Utalentowanym panie Ripleyu”.

Wszystko zaczynamy w Nowym Jorku pod koniec lat 50. Tom Ripley (Andrew Scott) żyje jako drobny krętacz i oszust. Radzi sobie różnie, unikając jak ognia policji oraz uczciwej pracy. Jednak pewnego dnia zostaje znaleziony przez prywatnego detektywa Alvina McCarrona (Bokeem Woodbine). Ten działa w imieniu Herberta Greenleafa (Kenneth Lonergan), który uważa Toma za przyjaciela swojego syna, Dickiego (Johnny Flynn) i chce od niego jedną rzecz: przekonać swojego dorosłego dzieciaka, by wrócił do domu. O czym jednak pan Greenleaf nie wie, to że Ripley ma swój własny plan.

Reżyser i scenarzysta Steven Zaillian idzie inną drogą niż można się było spodziewać. Jego wersja historii Toma Ripleya jest o wiele bardziej zimna w formie i emocjonalnie, co dobitnie pokazują czarno-białe zdjęcia. Z jednej strony są one bardzo wyrafinowane i wysmakowane plastycznie (każdy kadr można by zawiesić jako plakat/obraz), z drugiej wpisujące „Ripleya” do estetyki czarnego kryminału. Choć włoskie miasta nie przypominają brudnych ulic Nowego Jorku, to jednak mrok ich ulic (zwłaszcza nocą) może podnieść krew. Akcja toczy się tutaj bardzo powoli, wręcz niespiesznie, co początkowo może wydawać się bardzo męczące i zniechęcające. Mocno to czuć w dwóch pierwszych odcinkach, gdzie nasz protagonista (chyba?) zaczyna poznawać świat nowobogackich i powoli się adaptuje. Jednak dopiero w 3. odcinku sytuacja zaczyna robić się coraz gęstsza, Zaillian stopniowo buduje napięcie i dochodzi do morderstwa. Jednego z dwóch, a każde z nich jest pokazywanie w naturalistyczny, gwałtowny i brutalny sposób. Ale jeszcze ważniejsze jest pokazywanie Ripleya zacierającego ślady, mylącego tropy oraz działającego na wysokich obrotach.

A to dopiero początek całej hecy Ripleya: kradzież tożsamości, życie w dostatku i luksusie, ukrywanie się przed dziewczyną Dickiego, wreszcie pojawienie się niejakiego Freddie’ego Milesa (Eliot Sumner) oraz inspektora policji Raviniego (Maurizio Lombardi). Wtedy reżyser zaczyna usypiać naszą czujność, a jednocześnie podkręca śrubę. Bo zagrożenie może pojawić się w każdej chwili, jedno źle wypowiedziane słowo, błędny ruch doprowadzi do zguby. Dlatego każda obecność policji w dworcu, przy promie potrafi podnieść ciśnienie, zaś zachowanie Ripleya czyni bardzo trudnym odczytanie jego działań. Jak bardzo niewiele brakuje do wpadki pokazuje choćby pierwsza wizyta inspektora w mieszkaniu Ripleya po drugim morderstwie. Takich momentów jest dużo więcej, przez co oglądałem z nerwowością aż do (świetnie zmontowanego) finału, który może sugerować kontynuację tej historii. Na co bym się kompletnie nie obraził.

I wszystko jest tu technicznie bardzo dopieszczone: od świetnych zdjęć (mocno inspirowanych – obecnym w serialu – Caravaggio) przez bardzo płynny montaż, klimatyczną muzykę oraz oszałamiającą scenografię. Jednak to by nie zadziałało, gdyby nie fenomenalny Andrew Scott w roli Ripleya. Pozornie sprawia wrażenie uroczego i sympatycznego gościa, bardzo opanowanego oraz skupionego, ale to wszystko fasada. Kryje się pod nią bardzo inteligentny, działający kilka kroków do przodu kombinator i oszust, którego motywacja nie zostaje nigdy wyjaśniona. Wszystkie jego emocje pokazane są głównie oczami, zaś kiedy zaczyna naśladować Dickiego i nagle przeskakuje z jednego stanu w drugi to są prawdziwe perełki. Równie świetnie się sprawdza Johnny Flynn (poszukujący swojego miejsca Dickie Greenleaf), Dakota Fanning (wycofana i zagubiona Marge Sherwood) oraz Maurizio Lombardi (wnikliwy inspektor Ravini). Właściwie każda postać, nawet trzecioplanowa, jest bardzo wyrazistą postacią, co nie zdarza się zbyt często w takich produkcjach.

I powiem szczerze, że „Ripley” to jedna z ciekawszych niespodzianek tego roku. Serial bardziej skupiony na portrecie psychologicznym (anty)bohatera niż na życiu w luksusie czy pokazaniu środowiska próżnych bogaczy. Jeśli przełamiecie się po spokojnym wstępie, wchłonie was głębiej niż ocean zwłoki.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Bardo, fałszywa kronika garści prawd

Siedem lat – tyle trzeba było czekać na nowy film meksykańskiego reżysera Alejandro Gonzaleza Inarritu. Po olśniewającej wizualnie (lecz nieporywająca fabularnie – przynajmniej mnie) „Zjawie”, filmowiec zrealizował dzieło dla Netflixa. Pokazywane na MFF w Wenecji 3-godzinne „Bardo” spolaryzowało wszystkich, jednak najczęściej przewijały opinie, że pretensjonalny kolos wielki niczym ego reżysera. Jednak na streamingu trafiła wersja o pół godziny krótsza, czyli przez to mniej pretensjonalnym popisem sodówy Meksykanina. Prawda?

Właściwie cała historia skupia się na dziennikarzu i dokumentaliście Silverio Gamie (Daniel Gimenez Cacho). Mieszka w Los Angeles, razem z żoną i dwójką dzieci – wychowywani już na nowej ziemi. Twórca po kilkunastu latach życia i pracy w Los Angeles wraca do ojczyzny, by otrzymać prestiżowej nagrody Stowarzyszenia Amerykańskich Dziennikarzy. Mężczyzna w zasadzie jest wewnętrznie rozdarty między swoim starym a nowym domem, próbując odnaleźć się w tej dziwnej sytuacji. A im dalej w las, teraźniejszość, przeszłość i sny mieszają się w dziwacznym, surrealistycznym odlocie.

Dawno nie miałem styczności z filmem, który wywołałby w mojej głowie taką dezorientację. „Bardo” jest szalonym strumieniem świadomości, gdzie dzieje się wszystko i nic. Już pierwsze paręnaście minut wywołuje dezorientację: OGROMNE skoki gościa na pustyni z jego perspektywy, poród dziecka, które… nie chcę przyjść na ten świat i wraca do macicy (WTF!!!), pociąg metra nagle zmieniające się w wielkiej jeziorko, by potem znaleźć się w… domu, a ten okazuje się ruinami na pustyni. Mózg wam przestaje nadążać za tym wszystkim? To jest dopiero początek, bo tutaj reżyser porusza WIELKIE i WAŻNE sprawy, ze wskazaniem na bardzo skomplikowane relacje między USA a Meksykiem, kryzys wieku średniego czy skomplikowane relacje rodzinne. Miejscami dialogi wydają się walące z liścia podniosłością i artyzmem, by nagle dotknąć kwestii o wiele bardziej przyziemnych: poczucia niespełnienia, sprzedania się, poszukiwania własnego miejsca na świecie. Cała ta surrealistyczna jazda (ożywiająca na oczach bohatera i amerykańskiego dyplomaty bitwa między żołnierzami USA a Meksykiem sprzed ponad 150 lat czy miasto, początkowo puste z czasem ożywa, by jego mieszkańcy… padli na ziemię) oszałamia swoją skalą oraz technicznym wykonaniem. Ale z drugiej strony potrafi mocno przytłoczyć i zmęczyć.

Niemniej Inarritu próbuje cały czas uatrakcyjnić „Bardo” i bawi się wielokrotnie formą. Absolutnie kapitalne są tutaj zdjęcia Dariusa Khondjiego, z ogromną ilością mastershotów oraz wizualnych fajerwerków, bez których ta wizja nie robiłaby takiego wrażenia. Jest masa niezapomnianych ujęć, które zostaną w pamięci na dłużej. Również reżyser wiele razy bawi się dźwiękiem, gdzie w wielu momentach zamiast dźwięku pojawia się… cisza, która oszałamia. Forma o wiele bardziej imponuje niż we wszystkich dotychczasowych dziełach Meksykanina.

Ale nie mogę oprzeć się wrażeniu, że ledwo liznąłem „Bardo”. To zdecydowanie najbardziej ambitny film Inarritu, który imponuje skalą i szaloną wyobraźnią. Niemniej jest to też bardzo hermetyczne, iberoamerykanocentryczne i pozbawione dyscypliny. Ile wyciągniecie zależy tylko od Was i nikogo więcej.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Lekcja martwego języka

Zmarły 10 stycznia tego roku Janusz Majewski uznawany był za najlepszego twórcę kina retro. Czyli opowieści dziejących się w przeszłości, już nieistniejącej. Nie inaczej jest w przypadku pochodzącej z 1979 roku „Lekcji martwego języka” opartej na powieści Andrzeja Kuśniewicza. Sam film pozostaje troszkę zapomnianym dziełem, ale czy wartym uwagi?

lekcja martwego jezyka1

Akcja toczy się w małym miasteczku na Ukrainie pod koniec I wojny światowej. Tutaj komendantem posterunku jest porucznik Kiekeritz (Olgierd Łukaszewicz) – młody oficer, w zasadzie prowadzący bardzo monotonne zajęcia. A to przypilnuje rosyjskich jeńców, a to porozmawia z miejscowym leśniczym, a to zajmie się przyjeżdżającymi pociągami. Jednak nasz bohater ma dwa poważne problemy: melancholijną naturę oraz… coraz bardziej osłabiającą go gruźlica.

lekcja martwego jezyka2

„Lekcję martwego języka” można nazwać typowym snujem filmowym, gdzie fabuła wydaje się nie mieć aż tak istotnego znaczenia. Dla Majewskiego historia umierającego oficera jest pretekstem do pokazania odchodzącego raz na zawsze świata Mitteleuropy czasów Austro-Węgier. Wszystko na jakiejś prowincji z dala od wielkiej wojny, polityki czy bitew. Ale jednocześnie jest to świat bardzo pospolity, monotonny, pełen szarej codzienności. Tu wszystko płynie swoim rytmem, gdzie jest miejsce na badania, pogrzeby, wizyty cyrku czy przyjazdów pociągu. Esencja banalności, monotonni i szarzyzny, gdzie nasz bohater próbuje znaleźć jakikolwiek sens. Stąd zbieranie wszelkich dzieł sztuki, szukanie symboliki czy zwykłe rozmowy. Majewski nigdzie się nie spieszy, miejscami wręcz celebruje tą szarzyznę (niemal początek filmu z kamerą rozglądającą się po pokoju).

lekcja martwego jezyka3

Jedynymi wyróżniającymi się obrazami w „Lekcji…” są sceny retrospekcji, pokazujące jego walki na Ukrainie. Nakręcone na różowym filtrze, pozbawione dźwięku oraz bardzo ekspresyjną muzyką na pierwszym planie – intensywne, brutalne, destrukcyjne. Tutaj jeszcze bardziej podkreśla upadek imperiów oraz dawnych idei.

A to wszystko na swoich plecach trzyma największy specjalista od umierania w polskim kinie – Olgierd Łukaszewicz. Jego Kiekeritz to kolejna bardzo wyrazista kreacja człowieka, próbującego pogodzić się z odchodzeniem. Opanowany, bardzo wycofany, ale jednocześnie mający obsesję na punkcie śmierci. Wyczekuje momentu jej przyjścia jak kochanek, a nawet wywołuje to w nim ekscytację jak trzyma broń i decyduje o czymś życiu. Aktora wspiera równie barwna galeria ról drugoplanowych: dróżniczka (Małgorzata Pritulak), zawiadowca stacji (Zygmunt Malanowski), leśniczy (Gustaw Lutkiewicz) czy pielęgniarka (Irena Karel). Od reszty, niestety, pilnujący jeńców Woszko i potwierdza, że Juliusz Machulski na aktora się nie nadaje. Tak sztucznego głosu nie słyszałem od dawna.

lekcja martwego jezyka4

Sam Majewski wskazywał „Lekcję martwego języka” jako jeden z dwóch najważniejszych filmów w swoim dorobku. I nawet jestem w stanie zrozumieć dlaczego. Melancholijny klimat, pokazujący odchodzący świat razem z jego postaciami, mentalnością i tradycją. Oraz jedną drobną śmiercią, która nic nie zmienia.

7,5/10

Radosław Ostrowski