To właśnie miłość

Jaki jest Richard Curtis, każdy wie. Ten ceniony scenarzysta z Wysp Brytyjskich stał się znany dzięki stworzeniu postaci Jasia Fasoli oraz w pisaniu komedii romantycznych okraszonych takim słodko-gorzkim spojrzeniem na relacje międzyludzkie. Zawsze zachowując balans między humorem (nawet miejscami wulgarnym – tylko słownie) a dramatem, co pokazał m.in. w „Czterech weselach i pogrzebie”, „Notting Hill” czy „Dzienniku Bridget Jones”. W końcu zdecydował, że poza pisaniem skryptów będzie też je reżyserował i tak powstało zrealizowane w 2003 roku „To właśnie miłość”.

to wlasnie milosc1

Debiut reżyserski Curtisa to taka mozaika, gdzie nie skupiamy się na jednym wątku opartym na klasycznym szablonie on/ona poznaje ją/jego, zakochują się i muszą pokonać pewne przeszkody. Tutaj tych wątków jest aż dziesięć i pokazują bardzo różne oblicza miłości. Nie tylko między kobietą a mężczyzną, ale też braterską, rodzeństwa czy rodzica wobec dziecka. Bo miłość jest w stanie dotknąć każdego, bez względu na pozycję społeczną, wiek czy miejsce pracy. Kogóż w tej galerii nie mamy: nowo wybranego premiera, porzuconego pisarza, małżeństwo w średnik wieku, gdzie mężem zainteresowana jest pracownica firmy, nieśmiała kobieta podkochująca się w koledze, Anglik wyruszający do USA wyrwać laski czy para pracująca przy… filmie porno.

to wlasnie milosc2

Czuć tutaj styl scenarzysty, gdzie nawet najbardziej dramatyczny moment zostaje przekłuty jakąś zabawną kwestią (scena pogrzebu czy moment, gdy kartki z powieści wpadają do jeziora). Najbardziej zaskakujący był fakt, że pojawia się wiele scen z żartami mocno po bandzie (cały wątek Billy’ego Macka), ale bez przekraczania granicy dobrego smaku. Nie wszystkie wątki są tak samo angażujące i zdarza się parę słabszych (para z pornosa czy nasz napalony Colin) głównie ze względu na dość mało czasu. Sama narracja jest skokowa i toczy się w ciągu pięciu tygodni, przez co przenosimy się z wątku na wątek. Na początku może to wywoływać dezorientację, jednak nie trwa ona zbyt długo. I jest tu kilka niezapomnianych momentów jak wyznanie za pomocą plansz, oświadczyny Jamiego przy niemal całej społeczności, cały wątek między ojczymem a pasierbem i próby pomocy w rozwiązaniu problemów sercowych tego drugiego czy dość zgrabny taniec pana premiera. Wszystko z odpowiednio dobraną muzyką oraz bardzo czarującym klimatem.

to wlasnie milosc3

A obsada jest bardzo imponująca i tak brytyjska, że już chyba bardziej się dało. Skoro jest to kom-rom z UK, to obowiązkowo musi się pojawić uroczy jak zwykle Hugh Grant i bardzo melancholijny Colin Firth czy odpowiednio sarkastyczna Emma Thompson. Z wysokiej półki jest równie świetny Alan Rickman (szef Harry), bardzo delikatna Laura Linney (nieśmiała Sarah) czy dość zaskakujący Liam Neeson (mocno wrażliwy Daniel). Ale film dla siebie kradnie absolutnie błyszczący Bill Nighy w roli podstarzałego rockmana Billy’ego Macka. Odpowiednio złośliwy, bezpośredni, szczery, magnetyzuje samą obecnością, a jego przeróbka „Love Is All Around” to petarda i nowy świąteczny hit. Na drugim planie zaś mamy aktorów, którzy dopiero zaczynali swoją drogę artystyczną (m.in. Keira Knightley, Chiwetel Ejiofor, Andrew Lincoln czy Martin Freeman) i prezentują bardzo solidny poziom.

to wlasnie milosc4

Nie dziwię się, że debiut reżyserski Curtisa stał się świątecznym klasykiem oraz inspiracją m.in. dla twórców „Listów do M.”. To bardzo sprawnie zrealizowane, odpowiednio dowcipne i wzruszające kino, choć nie pozbawione drobnych potknięć i paru zbędnych wątków.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Dziewczyna z kawiarni

Poznajcie Lawrence’a. Nie pochodzi on z Arabii, ale pracuje jako urzędnik w Ministerstwie Skarbu i jest strasznie nieśmiały, samotny i na dodatek niepewny siebie. Innymi słowy – urzędnik idealny. I tak prowadzi swoje nudne i monotonne życie. Jednak podczas jednej krótkiej przerwy w kawiarni szukając jakiegoś miejsca, by siąść, wypić kawę, a następnie wyjść z powrotem do pracy pojawiła się ona. Niepozorna, szara myszka – Gina, tak miała przynajmniej w dokumentach. I wtedy coś dziwnego zaczęło dziać się z urzędnikiem. Oszalał na jej punkcie do tego stopnia, ze zabrał ją ze sobą na szczyt G8 do Rejkjawiku.

kawiarnia1

Za tą brytyjską produkcję telewizyjną odpowiada dwóch gości. Scenarzysty Richarda Curtisa przedstawiać nie trzeba, a jego dorobek mówi sam za siebie („Jaś Fasola”, „Cztery wesela i pogrzeb”, „Czas na miłość”), ale reżyser David Yates – tu sprawa robi się poważniejsza. Odkąd zrobił trzy ostatnie części Harry’ego Pottera (ostatnią nawet podzielił na pół), ma opinię najbardziej znienawidzonego brytyjskiego reżysera ever. Z tego powodu, nikt nie chciał zapoznawać się bliżej z dorobkiem tego reżysera. A szkoda, bo jest on dość interesujący. „Dziewczyna z kawiarni” pozornie wydaje się typowym kom-romem zza Wysp, pełnym celnych i niepozbawionych ironii dialogów, które są siłą napędową. Jednak, gdy w tle pojawia się wielka polityka, to tutaj może być ślisko i niebezpiecznie, a zadanie tzw. Milenijnych Celów (zmniejszenie biedy i ubóstwa) kładzie się cieniem na relacji tych dwojga. Zwłaszcza, że ona mówi wprost o tym, co jej się nie podoba, dostrzegając tylko zapatrzenie w swoje interesy oraz pustosłowie.

kawiarnia2

Ale kiedy oboje pojawiają się w swoim pokoju, klimat zmienia się, powoli zaczyna iskrzyć między nimi, w czym pomaga im atmosfera Islandii. Niby lodowata i bardzo biała, ale pod nią schowanych jest wiele gejzerów i wulkanów. Tutaj każde drobne spojrzenie i gest ma kluczowe znaczenie, mówiąc czasem więcej niż słowa. To także zasługa naprawdę dobranego i pięknie grającego duetu. Bill Nighy po raz kolejny odgrywa powściągliwego Anglika, który bardziej tłumi swoje emocje. Ale w końcu poznaje smak życia,które powoli zaczyna nabierać kolorów. A w swojej nieporadności i słabym przebiciu jest naprawdę uroczy. Przeciwieństwem jest tutaj Gina, wspaniale poprowadzona przez Kelly Macdonald – przebojowa, mniej sztywna, ale skrywająca pewną mroczną przeszłość. Patrzenie na ich oboje jest naprawdę dużą przyjemnością i są oni największym skarbem tego filmu. Cała reszta (ze świetnym Kenem Stollem jako ministrem skarbu) robi tutaj tylko za tło.

Trzeba przyznać, że David Yates potrafi robić filmy. I jest w tym naprawdę dobry. Ale chyba tylko w przypadku produkcji telewizyjnych. A może się mylę?

7,5/10

Radosław Ostrowski

Radio na fali

Jest rok 1966, rock’n’roll coraz bardziej wypływa na szerokie muzyczne wody. Jednak, co trudno to sobie wyobrazić BBC grało muzykę rozrywkową tylko w czasie krótszym niż 45 minut. Jednak w tym czasie działały pirackie rozgłośnie radiowe, które nadawały pop i rock’n’rolla cały dzień i całą noc. Do jednej z nich – Radio Rock znajdującej się gdzieś na Morzu Północnym – trafia niejaki Carl. To 18-latek, który został wyrzucony ze szkoły za palenie papierosów i jointa. Do statku chłopaka wysłała matka, żeby się poprawił. Nie wiem jak wy, ale ktoś tu zjarał o jednego blanta za dużo.

Boże błogosław Wielką Brytanię nie tylko za muzykę, ale też za kino. Zwłaszcza za Richarda Curtisa. Twórca „Jasia Fasoli” oraz scenarzystę nieśmiertelnych komedii romantycznych takich jak „Cztery wesela i pogrzeb”, „Notting Hill” czy „Dziennik Bridget Jones” od pewnego czasu próbuje swoich sił jako reżyser. Nie bez sukcesów. „Radio na fali” to jego drugie podejście na stołku z napisem director i radzi sobie tutaj więcej niż dobrze. Sama historia oparta jest na dwóch wątkach, które przeplatają się ze sobą – dzień z życia pirackiego radiowca  oraz próby rządu, reprezentowanego przez niejakiego sir Allistera Dormandy’ego do „zniszczenia” pirackich rozgłośni.

Ten pierwszy pozwala na przyjrzenie się buntownikom, którzy serwują muzykę, którą kochają do swoich słuchaczy (migawki, w których widać ludzi po kryjomu lub grupowo słuchających radia – a robił to co drugi Anglik) w dodatku o poglądach mocno hippisowskich, ten drugi nakreśla przy okazji nakreśla stosunek konserwatywnego społeczeństwa uważającego muzykę popularną za szkodliwą i deprawującą. Z dzisiejszej perspektywy, jak to mówią Anglicy: That’s bullshit, a dzisiaj takie oskarżenia padają wobec muzyki heavy metalowej, nazywając ją „satanistyczną”, ale to kwestia na dłuższą rozmowę.

radio6

Ale to nie są jedyne wątki, bo każdy z DJ-ów jest barwną i wyrazistą osobowością, która wyróżnia go z tłumu. Curtis w wątku młodego Carla (zwanego też Małym Carlem) idzie wyraźną i trochę schematyczną droga opowieści inicjacyjnej, przy okazji poznając pierwszą miłość, odnajdzie też swojego ojca i przede wszystkim fantastycznych kumpli, z którymi spędzi chyba najlepsze lata swojego życia. To właśnie miłość do muzyki staje się spoiwem łączącym grupę, fundamentem wszelkich przyjaźni, zaś wszelkie niesnaski (konfrontacja między Hrabią i Gavinem o zdradę pewnej kobiety zakończona wspinaczka na burtę w rytmie muzyki Ennio Morricone – genialna scena) zostają szybko rozwiązane i wybaczone.

radio8

Poza tym nie brakuje tutaj naprawdę dużej dawki humoru – od slapsticku i prostych gagów jak próba wypowiedzenia w eter słowa na „j” i nie jest to „jabłko” po rozładowujące powagę dialogi (ślub Simona z Eleonore czy wtedy, gdy ekipa decyduje działać dalej, mimo konsekwencji prawnych) i przede wszystkim kapitalnej muzyki z epoki, gdzie mamy gwiazdy tego okresu (poza Bitelsami i Stonesami) takie jak The Kinks, The Who, The Beach Boys, Jimi Hendrix czy Procol Harum. A sceny, w których pojawiają się te piosenki, to małe perły – takiego zgrania nie było od dawna.

No i w końcu to, o czym mówię zawsze w tym akapicie, czyli aktorstwo. Najwyższej próby, gdzie Anglicy (i jeden Amerykanin) wykazali się, kreując mocne i wyraziste postacie. Zacznę jednak przezornie od słabszych ogniw, a w zasadzie jednego – Toma Sturridge’a. Nie zrozumcie mnie źle, to naprawdę dobrze zagrana postać Carla, jednak zostaje ona mocno w cieniu innych bohaterów. Ale chyba tak powinno być. Panie są tutaj zredukowane do roli obiektów pożądania i dość wyzwolonych (seksualnie) z wyjątkiem kucharki Felicity (Katherine Parkinson) – jedynej kobiety na statku pełnym facetów. Jej położenie tłumaczy fakt, że jest ona lesbijką.

radio9

Jeśli chodzi o czarne charaktery (czytaj: te chamy z rządu), to wystarczy wymienić jedno nazwisko – Kenneth Branagh i więcej nie trzeba. Jako minister Dormandy jest wyjątkowo nieprzyjemny, ale mocno wierzący w swoją misję i konsekwentnie realizujący swój cel. W dodatku ma to, co każda gnida mieć powinna: elegancki i skrojony na miarę gajer,  uczesane włosy i okulary. W bonusie dodano jeszcze wąsy prawie jak od Hitlera. Wspierany jest on przez sprytnego i podstępnego Twatta (solidny Jack Davenport), którzy tworzą naprawdę mocny duet.

radio5

Ale i tak nasza uwagę skupiają DJ-e i osoby związane z radiem. I tutaj tu mamy naprawdę wyraziste postacie. Od brodatego Boba (Ralph Brown) i wprowadzającego w arkana seksu dra Dave’a (Nick Frost, który jest naprawdę przy kości) przez serwującego żarty Angusa (Rhys Darby), zakochanego Simona (Chris O’Dowd) aż do serwującego wiadomości Johna (Will Adamsdale) i dowodzącego całym tym cyrkiem eleganckiego Quentina (etatowy aktor Curtisa, Bill Nighy). Każdy z nich jest fantastyczny i razem tworzą prawdziwy koktajl Mołotowa.

radio7

Jednak nawet i w tym koktajlu, musi się pojawić wisienka. A tutaj są aż dwie. Pierwsza to nieodżałowany Philip Seymour Hoffman, czyli Hrabia. Jedyny Amerykanin na pokładzie, którego wyróżniają trzy rzeczy: broda, skórzana kurtka i wielka miłość do muzyki. Brytyjskie prawo ma gdzieś, do tego stopnie, że dla muzyki jest w stanie opuścić ten świat i ma tyle charyzmy, że wielu radiowców mogłoby mu jej zazdrościć. Ale ma godnego konkurenta w postaci fenomenalnego Rhysa Ifansa, który gra drugiego Amerykanina – Gavina Cavanagha, legendarnego DJ-a z wielką charyzmą, seksownym głosem, liberalnymi poglądami oraz kolorowym gajerkiem. Jak pojawia się tych dwóch dżentelmenów, naprawdę syczą iskry i dochodzi do walki.

Ale się rozpisałem, inaczej jednak się nie dało. To kolejny dowód na to, że brytyjskie komedie to najlepsza rzecz jaka przydarzyła się ludzkości. No i brytyjska muzyka, ale to powszechnie wiadomo.

8/10

Radosław Ostrowski

PS. Po pojawieniu się napisów końcowych oglądajcie dalej.

Czas na miłość

Tim to młody, rudowłosy chłopak, który mieszka z rodzicami w Kornwalii. Poza tym jest bardzo nieśmiałym i niepewnym siebie młodzieńcem, który jeszcze nie ma dziewczyny. Po imprezie sylwestrowej, gdy kończy 21 lat dowiaduje się od ojca, ze potrafi podróżować w czasie (jak wszyscy mężczyźni w rodzinie). Ale tylko może się przenieść do chwil ze swojego życia. W końcu Tim wyjeżdża do Londynu, by zacząć pracę jako prawnik, zamieszkując u przyjaciela ojca – Harry’ego. Az pewnego wieczora idzie na randkę i poznaje ją – Mary. Ale dokonuje jednej drobnej zmiany i musi innym sposobem ja zdobyć.

czasnamilosc1

Na hasło komedia romantyczna, przychodzi jedno skojarzenie: banalna i naiwna historia o miłości, która kończy się happy endem. Wystarczy dodać parę zabawnych dialogów i gagi, wyrazisty drugi plan, sympatycznych bohaterów (najlepiej granych przez rozpoznawalnych aktorów), zbudować nastrój i coś z tego wyjdzie. Teoretycznie jest to bardzo proste, ale praktyka pokazuje, że jest to diablo trudne. Na szczęście od czego mamy Richarda Curtisa. Scenarzysta kultowych już filmów „Cztery wesela i pogrzeb” i „Notting Hill”, radzi sobie dobrze także przed kamerą. „Czas na miłość” to jego trzeci reżyserski film i chyba najlepszych z nich wszystkich. Po pierwsze, jest naprawdę zabawny, głównie dzięki błyskotliwym dialogom, niepozbawionym ironii. Po drugie, jest on świetnie zrobiony od strony technicznej – ładne zdjęcia, dobrze dobrane piosenki i montaż. Po trzecie, mamy wyrazisty i barwny drugi plan, co w przypadku komedii z Wysp jest już standardem, ale nie czuć tu wrażenia nudy czy zdechłych klisz. Ojciec inteligent, dramaturg-choleryk, postrzelona siostra czy mający problem z pamięcią wuj. Po czwarte, najważniejsze – nie jest to banalna opowiastka, jak to on poznał ja, a potem żyli długo i szczęśliwie, o nie. Nie brakuje tutaj powagi czy nutki goryczy. Podróże w czasie, owszem są fajne, ale nawet one nie są w stanie rozwiązać żadnych poważnych problemów – siostra wpadająca w złe towarzystwo, ojciec umierający na raka, w końcu wychowywanie dzieci. Reżyser bardzo precyzyjnie balansuje między tym co lekkie i zabawne, ale też poważne i zaskakująco mądre, nigdy tej równowagi nie przekraczając.

czasnamilosc2

Jest tutaj kilka scen, do których będę raczej wracał – pierwsza randka z Mary w restauracji w kompletnych ciemnościach (nic nie widać, ale sporo się tam dzieje), Tim i Mary w metrze (zmiany w ich życiu), ślub w deszczu przy piosence „Il Mondo”, wypadek Kit Kat, pogrzeb ojca Tima z „Into My Arms” Cave’a w tle czy ich (ojca i syna) wspólna gra w ping-ponga. To wszystko są takie perełki zarówno pod względem realizacji, jak i scenariusza. Jednak nawet to nie dałoby rady, gdyby nie aktorstwo, które jest naprawdę na poziomie.

Kompletnym zaskoczeniem był dla mnie Domhnall Gleeson (tak, syn Brendana Gleesona – tego aktora znanego mi, m.in. z „in Bruges”) jest bardzo uroczy i sympatyczny jako trochę ciapowaty Tim. Na początku wykorzystuje podróże w czasie, by zdobyć dziewczynę i udoskonalić swoje mniejsze i większe wpadki (pierwszy seks – trzy razy !!! przerabiany, już o wizycie jej rodziców, gdzie on palnął o seksie oralnym nie wspomnę). Ale potem powoli uczy się odpowiedzialności za siebie oraz tego, jak czerpać radość z życia (do tego podróże nie są do końca potrzebne). I ta przemiana jest bardzo ładnie pokazana. Zaś kompletnie powaliła mnie Rachel McAdams, która już wcześniej przykuwała moja uwagę (m.in. rola w „I ze cię nie opuszczę”), ale tutaj jest po prostu WYBORNA. Mary jest mieszanką uroku, ciepła, inteligencji i humoru. Początkowo też wydaje się nieśmiała, ale jej pierwszy uśmiech, pierwsze spojrzenie i gesty – będę szczery, pokochałem ta kobietę i jestem nadal nią zauroczony. Oboje po prostu są cudowni razem i chciało by się mieć takich przyjaciół blisko siebie. Zaś na drugim planie błyszczy niezawodny Bill Nighy (takiego ojca życzyłbym wszystkim dzieciom, nie tylko chłopakom) wspierany przez Richarda Cordery’ego (wujek Desmond, ten trochę nierozgarnięty), Lydię Wilson (lekko postrzelona Kit Kat) oraz bezbłędnego Toma Hollandera (dramaturg Harry – jego powitanie z Timem po prostu bezcenne :)).

czasnamilosc3

Mogła wyjść z tego prosta i lekka komedia, ale reżyser okazał się sprytniejszy i zagrał o wyższą stawkę. Bywa trochę za słodko? Who cares? Takie filmy przywracają mi wiarę, ze można zrobić film zabawny, ale niegłupi, poważny, choć nie depresyjny, poruszający, lecz nie sięgający po tanie chwyty. Tak się robi kino i coś, co nazywamy magią, dla której oglądamy i mam nadzieję, będziemy dalej oglądać filmy.

8/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski