Prince – Art Official Age

Art_Official_Age

Książę był jednym z najbardziej popularnych popowych wokalistów lat 80. Ostatnie lata może nie były okresem wstydu, ale nie był grany w stacjach radiowych. W tym roku wrócił i to aż dwukrotnie: najpierw było „Plectrumelectrum”, gdzie wspierało go 3erdeygirl. Teraz pojawia się solowy materiał, przez niego wyprodukowany.

Nadal jest lekka zabawa w r’n’b, okraszone funkowymi dźwiękami gitary elektrycznej i basu, ale podrasowane elektronika i współczesnymi bitami. Tak jak słychać to w „Clouds”, gdzie poza melodyjnym bitem, dostajemy m.in. gitarę akustyczną, autotune’a, „guziczki” maszyny. Takiego rozgardiaszu można nie ogarnąć, a nawet poczuć przesyt. Nawet w pozornie łagodnym „Breakdown”, gdzie Prince popisuje się swoim falsetem, a wokalizy w tle się przewijają. Nie brakuje tez typowych Prince’owskich zagrywek jak w „The Gold Standard” (funkowy podkład, dęciaki oraz lekka gra gitary) czy zapętlonego fortepianu w zmysłowym „U Know” okraszonej dziwaczną elektroniką oraz pociągającą żeńską wokalizą. Jest lekko, przebojowo, miejscami nastrojowo, czasami uwodzicielsko (krótkie „Affirmation”, gdzie wokalistę wspiera Lianne La Havas). Klasyczne r’n’b trochę pachnące klimatem z lat 80., ale podane w dość interesujący i współczesny sposób, w czym Prince pływa jak ryba w wodzie.

Można trochę poczuć pewne znużenie (średnie „This Could Be Us”, broniące się świetną gitarą czy „Way Back Home” z dziwaczną elektroniką w tle), jednak wpadek nie ma tu zbyt wiele. Jest to solidna płyta w stylu Prince’a – tylko tyle i aż tyle.

7/10

Radosław Ostrowski

Various Artists – 12 Years a Slave

12_Years_a_Slave

Ten album to coś, co fachowo nazywa się składanką typu „music from and inspired by”, czyli są to utwory bazujące na treści filmu. A że tematyka jest niewolnictwo, to pieśni typu gospel i opowiadające o ciężkiej doli niewolnika. Za produkcje tego albumu odpowiada Hans Zimmer razem z Johnem Legendem – znanym wokalistą soulowym.

Efekt jest całkiem przyzwoity. Jednak nie wszystko tutaj zagrało jak trzeba. Po pierwsze, piosenki są przeplatana skrzypcowymi utworami Tima Faina (bardzo krótkimi i szybkimi, poza „Yarney’s Waltz”). Same piosenki opowiadają o ciężkim losie niewolników, ubranych w formie modlitwy. Jednak gatunkowo jest spory rozrzut i misz-masz, od śpiewanych a capella (‘Roll Jordan Roll” Johna Legenda oraz jego filmowa wersja czy „My Lord Sunshine” Davida Hugheya i Roosevelt Credit) przez jazz („Driva Man” Alabama Shaks i „Little Blue Girl” Laury Mvali), bluesa („Freight Train” Gary’ego Clarka Jr.) do r’n’b (najlepsza w zestawie „Queen of the Field” Alicii Keys) oraz rocka („Misery Chain” Chrisa Cornella). Rozrzut wywołuje lekki chaos, zaś ostatnia piosenka Cody’ego ChesnuTTa brzmi najpogodniej i trochę nie pasuje do całej reszty.

Do tego jeszcze wydawcy płyty przypomnieli sobie, że muzykę (tą instrumentalną) napisał Hans Zimmer. I jest on tutaj reprezentowany przez dwa utwory. Krótki „Waszyngton” to smyczkowy walc przypominający trochę kompozycje z „Sherlocka Holmesa”, ale „Salomon” (temat naszego bohatera) to już inna para. Jest bardziej melancholijny, z długimi pociągnięciami smyczków – tylko czemu brzmi to jak „Time” z „Incepcji”? Nie mam pojęcia, ale Zimmer powoli staje się drugim autoplagiatorem jak Horner, co zaczyna stawać się irytujące. Słaba reprezentacja, choć dobrze sprawdza się na ekranie.

Mówiąc krótko, „12 Years a Slave” to kolejna muzyczna kompilacja jakich wiele się wydaje. Posłuchać można, ale czy warto?

6/10

Radosław Ostrowski


Rebecca Ferguson – Freedom

Freedom

Nagrać pierwsza płytę podobno jest bardzo łatwo. Trzeba mieć znajomości, siłę przebicia albo wziąć udział (a najlepiej wygrać) jakiś program typu talent show. Tego ostatniego dokonała Brytyjka Rebecca Ferguson, choć przegrała. I trzy lata temu wyszedł jej debiutancki album. Ale ponieważ nie można żyć przeszłością, to trzeba było wydać album nr 2, co też nastąpiło.

Za „Freedom” odpowiada sztab producentów, co już nie wróży zbyt dobrze (zwłaszcza, ze są to mi nieznani goście jak TMS, Eg White czy Toby Gad) – czytaj: będzie tandetnie, plastikowo, bazując na współczesnych trendach i być może wpadnie w ucho. Na pewno jest to ostatnie – sporo elektroniki („Fake Smile”), która jednak nie wywołuje irytacji i nie zajeżdża Pitbullem czy innym wściekłym zwierzem, tylko ma być bardziej delikatnie, wręcz balladowo („Bridges” w pięknym duecie z Johnem Legendem, zaś w tle standardowo fortepian i smyczki). Jednak robi się tu wszystko, żeby nie było nudno czy monotonnie, dlatego serwuje się skoczne i szybkie melodie („My Best” z dobrymi chórkami), doda się jakieś imitacje melodii z pozytywki („All That I’ve Got”) czy pojawi się gitara akustyczna („Hanging On”). I ogólnie wyszedł z tego całkiem przyzwoity album popowy, który nie wywołuje ani rozdrażnienia czy poczucia zażenowania. Melodie są chwytliwe i wpadają w ucho, zaś elementy elektroniczne nieźle się komponują z resztą, a sam głos Rebeki jest naprawdę mocny i poruszający.

Jeszcze jest wydanie deluxe zawierające piosenki w wersjach koncertowych, które lekko podnoszą ocenę i atrakcyjność samej płyty. Naprawdę udanej i całkiem przyjemnej w odbiorze.

7/10

Radosław Ostrowski


Elvis Costello & The Roots – Wise Up Ghost

Wise_Up_Ghost

Nietypowe połączenia oraz zaskakujące kolaboracje to coś, co ożywia i wzbogaca muzykę. Tym razem wspólnie  postanowili zagrać zespół The Roots – spece od hip-hopu z żywym instrumentarium oraz wokalista Elvis Costello. Efektem tej kooperacji jest album „Wake Up Ghost” wyprodukowany przez Costello, ?uestlove’a (perkusistę The Roots) oraz miksującego całość Stevena Mandela.

I wyszła z tego płyta czerpiąca z funku i lat 70-tych. Mieszanina dźwięków jest naprawdę interesująca, z jednej strony mocno oldskulowa, z drugiej bardzo nowoczesna. Vardzo rytmiczny bas i perkusja, zmieszana tutaj ze smyczkami i dęciakami, W dodatku jeszcze te oldskulowe organy oraz funkująca gitara elektryczna („Stick Out Your Tongue”). Całość brzmi porywająco, energetycznie, ma świetny feeling. Choć The Roots ograniczony jest do grania, robi to po prostu znakomicie. Nie ma sensu wymieniać poszczególnych utworów, bo brzmią one spójnie, są bardzo zróznicowanie od ocierającego się o hip-hop „Wake Me Up”, przez dynamiczne „Reguse to Be Saved” czy bardziej taneczne „Tripwire” aż do ponurego utworu tytułowego z surowym riffem oraz jazzowym”If I Could Believe”. Eleganckie, bardzo pomysłowe brzmienie. Mam wrażenie, że The Roots mogliby zagrać wszystko z każdym.

A jak sobie radzi Costello na froncie? Muszę przyznać, że może i nie jest to super powalający wokal, ale potrafi przykuć uwagę. Tak jak teksty mówiące o dość smutnej stronie człowieka – zwątpieniu, sławie, posiadaniu. I nie koloryzuje.

Takich połączeń oby jak najwięcej, bo dzięki nim muzyka robi się bogatsza, zaś każdy utwór zaskakuje małym szczegółem.

7,5/10

Radosław Ostrowski


AlunaGeorge – Body Music

Body_Music

Nazwa tajemnicza, ale to są debiutanci, a dokładniej duet Aluna Francis (wokal) i George Raid (klawisze i produkcja). Pochodzą z Wielkiej Brytanii, działają od czterech lat, ale dopiero teraz wydali swój debiutancki album. Co z tego wyszło?

Elektroniczne brzmienia skręcające w strony r’n’b, tworzące bardzo chilloutowy klimat. Czyli nie ma żadnego agresywnego łubu-dubu, jednak jest to tak uwarstwione, że nie przynudza („Your Drums, Your Love” czy „Bad Idea”), perkusja też  bardziej stonowana, wręcz delikatna, nie brakuje też przesterowanego wokalu („Diver”, „Lost & Found”). Klimatem trochę to przypomina debiut Jessie Ware, jednak tutaj jest to ciekawsze i bardziej melodyjnie. Trudno przyczepić się tu do jakiegoś utworu, elektronika jest bardzo przyjemna, zaś dziewczęcy głos Aluny bardziej potęgują ten chilloutowy klimat. Jedyne do czego można się przyczepić to teksty – dość błahe i banalne, ale chyba w tego typu muzyce nie są one najważniejsze.

Co ja tu dużo będę mówił, jest to bardzo melodyjna, przebojowa elektronika będąca alternatywą dla plastikowego brzmienia. Świetnie się tego słucha.

8/10

Radosław Ostrowski

Justin Timberlake – The 20/20 Experience

2020_Experience

Ten facet był obiektem pożądania każdej kobiety do 30-latki (choć myślę, że i starszym mógłby się spodobać), robił udane i dobrze przyjmowane popowe kawałki. Potem zrobił sobie przerwę od muzyki i zaczął grać w filmach, z powodzeniem (m.in. w „The Social Network”). Teraz Justin Timberlake postanowił zrobić sobie przerwę od grania i wrócił do muzyki. I jaki jest tego efekt?

7 lat przerwy i dostajemy album dość nietypowy. Dlaczego? Bo mamy 10 piosenek, z których najkrótsza trwa 4 i pół minuty, zaś reszta to 7-8 minutowe kolosy, czyli niezbyt radiowe kompozycje. W dodatku Justin poszedł tutaj w stronę soulu i r’n’b w starym, dobrym stylu, zaś za produkcję odpowiadają m.in. Timbaland, Rob Knox i sam Timberlake. Więc powinno być nudno i mało angażująco? Bzdura. Owszem, jest tu bardziej elegancko (smyczki i dęciaki obowiązkowe), naszpikowane jest to różnego rodzaju elektroniką (pulsujące „Don’t Hold the Wall”, gdzie jeszcze szaleją bębny i gitara elektryczna czy „Strawberry Bubblegum”), jednak nie drażni ona ani nie irytuje, chociaż pojawiają się fragmenty nie zbyt przyjemne („Tunnel Vision” i częściowo „Spaceship Coupe”, gdzie słychać takie ciągające się coś, jednak pojawiająca się w połowie gitara elektryczna zaciera ten dźwięk). A jednocześnie każdy utwór ma różne smaczki, które dodają uroku tej płycie, co jest zasługą producentów (m.in. lekko orientalna perkusja w „Let The Groove Get In”). Jest świeżo, kreatywnie, różnorodnie i ambitnie.

Sam gospodarza nie tylko świetnie sobie poradził i czuje się w tej muzyce jak ryba w wodzie, to jeszcze zrezygnował z featuringów (wyjątkiem był Jay-Z w „Suit & Tie”, ale jemu się po prostu nie odmawia) i kradnie całe szoł. Tekstowo jest bardzo romantycznie i lirycznie, więc tu nie ma zaskoczeń, a i brzmi to całkiem przyjemnie.

Ta płytą Justin próbował udowodnić, że jest kimś więcej niż serwującym stacjom radiowym hity i gościnnie występującym u innych. I moim zdaniem się to udało, choć nie jestem fanem jego twórczości. Ale nie sposób nie docenić świetnej produkcji, lekkości brzmienia (mimo bogactwa i długości realizacji) oraz wysokiej klasy. Zaimponował mi facet i tyle.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Laura Mvala – Sing to the Moon

Sing_to_the_Moon

Wielka Brytania ma to do siebie, że tam jest wielu debiutantów, którzy podbijają nie tylko tamtejsze rozgłośnie radiowe, ale też podbijają cały świat. Właśnie chcę opowiedzieć o jednej takiej debiutantce. Pochodzi z Birmingham, na scenie występuje od 2005 roku w różnych zespołach, jednocześnie pracując jako nauczycielka i potem jako recepcjonistka. Teraz wydała swój pierwszy (i chyba nie ostatni) album. Powitajcie Laurę Mvulę.

„Sing to the Moon” zawiera 12 piosenek utrzymanych w stylistyce soulu, zaś produkcją zajął się Steve Brown, który współpracował m.in. z Eltonem Johnem, Georgem Michaelem czy zespołem Manic Street Preachers. Muzyka tutaj jest bardzo melodyjna i jednocześnie bardzo oldskulowa, bo oparta na żywych instrumentach – żadnych bitów i podkładów. Jeszcze ten album wyróżnia rozmach oraz dość nietypowe instrumenty. Bo poza standardowym fortepianem („Father, Father”) i gitarą, pojawia się dość rozbudowana sekcja dęta, harfa, kotły, cymbałki. Zaś chórki dodają lekko „orkiestrowego” brzmienia i nie brakuje też szybkich rytmów (perkusja w „That’s Alright” czy „Green Garden”), z czym nie spotykam się ostatnio zbyt często. Całość brzmi fantastycznie i praktycznie nie nadziałem się na żaden słaby utwór.

Głos Laury – bardzo wysoki i bardzo brytyjski – przykuwa uwagę i brzmi świetnie z muzyką, dzięki czego albumu słucha się z wielką przyjemnością. Także teksty są naprawdę dobre i wpadają w ucho.

Lato ma to do siebie, że z upału może nagle się ochłodzić. I ta płyta jest na te ciepłe dni, by ochłodzić. Bardzo lekka, przyjemna i elegancka, naprawdę elegancka. A jeśli ktoś ma wydanie deluxe, to na niej są dwie dodatkowe piosenki, dwa utwory w wersji live i dwie demo (nie gorsze od podstawki).

8/10

Radosław Ostrowski

Emeli Sande – Live at the Royal Albert Hall

Live_At_The_Royal_Albert_Hall

W zeszłym roku objawiła się blondwłosa dziewczyna, z dość wyrazistą fryzurą. Adele Emeli Sande wydała wtedy swój debiutancki album „Our Version of Events”, który spotkał się z bardzo dobrym przyjęciem zarówno krytyki jak i publiczności. W tym samym roku (a dokładnie 8 listopada) zagrała koncert w Royal Albert Hall, co dla każdego wykonawcy z Wysp Brytyjskich jest wyróżnieniem. I ten koncert teraz został wydany na płytę.

Wokalistka na koncert wybrała 17 piosenek wyprodukowanych przez Naughty Boy’a, zaś aranżacje robią naprawdę dobre wrażenie. Dźwiękowo koncert jest dopięty, instrumenty są wyraźnie słyszalne, zaś publiczność reaguje żywiołowo, dzięki czemu mamy wrażenie bycia tam na miejscu, choć słuchamy tego w domu. Przejścia między utworami są bardzo płynne, wręcz niezauważalne. Jeśli zaś chodzi o instrumentarium, na pierwszym planie wybija się zdecydowanie fortepian, który pojawia się praktycznie w każdym utworze, ale poza nim zwraca uwagę perkusja („My Kins of Love”), chórki („Daddy”) oraz smyczki, które też często się przewijają. Brzmi to bardzo elegancko, ale nie ma tu mowy o nudzie czy monotonii, choć w połowie pojawiają się utwory tylko na fortepian („Clown”, „River”) albo gdzie fortepian dominuje („I Wish I Knew How It Would Feel To Be Free” – cover Niny Simone, w którym w połowie dołączają klawisze i chórek).

Sande ma bardzo ciekawy i interesujący głos, dzięki któremu przyciąga uwagę. Brzmi fantastycznie, potrafi przykuć uwagę i ma dobry kontakt z publicznością. W dodatku jeszcze gościnnie wspierają Labrinth („Beneath Your Beautiful”) oraz Profesor Green („Read All About It Pt. III”), którzy są dobrym wsparciem. I to kolejna płyta koncertowa, która wypada naprawdę dobrze. Nawet jeśli się nie jest fanem tego typu muzyki, wypada zapoznać się.

8/10

Radosław Ostrowski

PS. W dobrych sklepach muzycznych od 18 lutego.

Solange – True

solangetruecover_300x300

Bywa w show-biznesie, że w tej samej dziedzinie działają członkowie rodzin. Ta wokalistka ma na swoim dorobku dwie płyty i znana jest z tego, że jest młodszą siostrą Beyonce. Solange przypomina o sobie, serwując nam nową płytę, która jest EP-ką.

Piosenek na „True” jest siedem, a za produkcję odpowiada Dev Hyses – gitarzysta, wokalista i autor tekstów, który współpracował z The Chemical Brothers i Florence + The Machine. Gatunkowo jest to soul zmieszany z r’n’b, co nie jest zaskakujące. A wszystko zaczyna się od bardzo przebojowego „Losing You” z cykaczami, subtelną elektroniką oraz perkusją z klaskaniem. Potem troszkę surowsze „Some Things Never Seem To Fucking Work” z mocniejszą perkusją i bitem kontrastowanym ze spokojnym wokalem. Bardziej pulsujący „Locked in Closets” posiada bardziej melodyjny refren, który się słucha z frajdą. Natomiast „Lovers in the Parking Lot” z eteryczną gitarą elektryczną, przyjemną dla ucha elektroniką i pianinem, budzi skojarzenia z Jessie Ware. Tak jak „Don’t Let Me Down” z mechanicznymi dźwiękami, stonowaną perkusją oraz znowu z gitarą elektryczną. Znacznie surowsze jest króciutkie „Looks Good with Trouble”, które jest bardzo spokojnie zaśpiewane i zalatujące industrialem, a potem płynnie przechodzimy do „Bad Girls” z dyskotekową perkusją, rytmicznym basem z odczuwalną atmosferą lat 80-tych.

Głos młodszej siostry Beyonce nie dorównuje jej, ale Solange śpiewa w bardziej stonowanym stylu, co nie jest żadną ujmą. Zaś liryka jest typowa dla tej muzyki i niczym nie zaskakuje, ale to wystarczy.

Prawdę mówiąc „True” niczym nie zaskakuje, ale słucha się tego ze sporą przyjemnością i satysfakcją. Dobra płyta po prostu, która miewa niezwykłe momenty.

7/10

Radosław Ostrowski

Alicia Keys – Girl on Fire

Girl_on_Fire_400x400

Choć ma 31 lat, nagrała cztery płyty, jedną koncertową i zagrała w paru filmach. Uznawana za jedną z najlepszych wokalistek r’n’b początku wieku. Mowa o Alicii Keys. Od ostatniej płyty minęły trzy lata i stwierdziła, że najwyższa pora pokazać coś świeżego. I wreszcie dnia 27 listopada 2012 pojawił się nowy album „Girl on Fire”. Jak to brzmi?

Stylistycznie nie ma jakiś zmian, to nadal r’n’b zmieszane z soulem. Ma być nastrojowo, podkład ma wpadać w ucho, zaś bity i sample mają przyciągnąć uwagę. I tak jest. Nie brakuje ballad z fortepianem w tle (singlowe „Brand New Me” czy „Not Even the King”), ale co najważniejsze nie ma  tutaj monotonii, zaś producenci (w tym sama artystka jako producent wykonawczy, ale też m.in. Swizz Beatz, Babyface czy Dr. Dre) postarali się, by było zróżnicowanie dźwięków oraz zdynamizowania poszczególnych utworów („When It’s All Over”, „New Day” czy bujające „Fire Me Wake” z gitarowymi solówkami Gary’ego Clarka Jra na końcu) czy zmieniając tempo w trakcie („Tears Always Win”).

Za brzmieniem i muzyką idzie ręka w rękę wokali Alicii, a ona choć śpiewa dość delikatnie a jednocześnie bardzo intymnie i zmysłowo. Tego po prostu chce się słuchać. Choć tekstowo jest dość średnio. Wiadomo, jak jest r’n’b to wiadomo, że będzie o miłości i całej reszcie. Słowa wpadają w ucho i zwyczajnie nie gryzą. Jest przyzwoicie i tyle.

Mimo tego „Girl on Fire” ma to, czego się spodziewać należy: świetną produkcję i wokal oraz klimat, który w tego typu muzyce jest najistotniejszy. Dla fanów zarówno Alicii jak i dobrej muzyki po prostu.

8/10

Radosław Ostrowski