Trick

Czym jest trick? Sztuczką, elementem mistyfikacji, który ma na cel wyprowadzić w pole, odwrócić uwagę. Taki właśnie numer postanowił w 2010 roku przygotować reżyser Jan Hryniak, lecz chyba nikt nie dał się nabrać. Z kolei marketing promował „Trick” jako komedię kryminalną w stylu „Vabank”, co było… sztuczką. Zacznijmy od początku.

Bohaterem jest niejaki Marek Kowalewski (Piotr Adamczyk) – znakomity fałszerz pieniędzy, specjalizujący się w 100-dolarowych banknotach. Podczas jednego ze zleceń zostaje schwytany i trafia do więzienia. Tam zaprzyjaźnia się z niejakim „Profesorem” (Marian Dziędziel), co trafił za kratki przez swojego wspólnika. Panowie planują ucieczkę z więzienia, jednak ich plan może wziąć w łeb. Wszystko z powodu pewnej propozycji od majora Bukowskiego (Andrzej Chyra) z ABW. Otóż w Afganistanie został porwany pewien poseł (Henryk Talar) przez talibów. Rząd oficjalnie ściąga do kraju talibów negocjatora, ale wiceminister spraw wewnętrznych Bąk (Jerzy Trela) ma inny plan. Chodzi o zapłacenie okupu (6 milionów dolarów) za pomocą… fałszywej kasy, którą ma zrobić Kowalewski. W zamian ma dostać skrócenie wyroku.

Reżyser chce tutaj zaserwować sensacyjną opowiastkę, która coraz bardziej zaczyna się komplikować, gmatwać i mącić. Widzimy masę postaci oraz wydarzeń, co wywołuje początkowo konsternację. Bo jeszcze mamy tutaj jeszcze dziennikarkę (Agnieszka Warchulska), odwiedzającą „Profesora” i prowadzącą własne śledztwo, jest jeszcze dziewczyna Marka (Karolina Gruszka), wspólnika Marka obsługującego maszyny do drukowania (Łukasz Simlat), jeszcze inny agent wywiadu (Robert Więckiewicz) węszący wokół Bukowskiego. O dwóch kolegach Marka i Profesora z celi – jeden z nich to osiłek o aparycji Eryka Lubosa, drugi to uzdolniony iluzjonista (Bartłomiej Topa). Innymi słowy, jest strasznie ciasno, chaotycznie i niełatwo połapać się w plątaninie układów, planów, kombinacji. Kto tu kogo chce oszukać, wykiwać – nie idzie nadążyć. Zaś niezbyt dobrze udźwiękowione dialogi nie pomagają w śledzeniu tej plątaniny.

Nie wiem, czy Hryniak chciał zrobić kino, będące jednocześnie zrobione na bogato i w stylu Davida Mameta. Bo akcja raczej dzieje się w różnych gabinetach, celach (innymi słowy bardzo ograniczonej przestrzeni), a jednocześnie wszystko ma być pełne twistów oraz niespodzianek. Tylko, że przez tą gmatwaninę nie byłem w stanie się zaangażować emocjonalnie. Dopiero w ostatnich 30 minutach wszystko zaczęło się krystalizować, jednak nawet tu jest zwyczajnie za późno. Nawet wygląda to bardzo przyzwoicie, czuć piniądz, efekty specjalnie nie kłują w oczy, zaś obsada wyciska ile się da. Ale tak przekombinowanego scenariusza nie dało się uratować. Szkoda, bo był potencjał na naprawdę fajną rozrywkę i zwyczajnie spudłowano.

5/10

Radosław Ostrowski

Vinci 2

Juliusz Machulski to jeden z tych reżyserów, którzy towarzyszyli mi od bardzo dawna. Może nie od małego, lecz odkąd zacząłem świadomie oglądać kino. I przez bardzo długie lata był jednym z najlepszych twórców komedii. Od retro kryminału „Vabank” przez futurystyczną „Seksmisję” i „Kingsajz” aż po „Kilera” i „Vinci”. Jednak od kilkunastu lat ten twórca stracił to „coś”, co sprawiało, że jego filmu oglądało się z niezwykłą przyjemnością. Teraz jednak wraca do Krakowa w drugiej części „Vinci”, licząc na odzyskanie dawnej energii. Czy to mu się udało?

Minęło 20 lat od czasu legendarnej kradzieży „Damy z łasiczką” Leonardo da Vinci. Jeden z uczestników, Robert „Cuma” Cumiński (Robert Więckiewicz), obecnie spędza spokojny żywot emeryta w Hiszpanii. Żyje mu się dobrze i wygodnie z żoną. Zupełnie niczym bohater „Sexy Beast”, grany przez Raya Winstone’a, lecz spokój nie może trwać zbyt długo. Wtedy pojawia się niejaki Chudy (Mirosław Haniszewski), który proponuje mu robotę. Ma pomóc dwójce młodych w skoku, by wszystko poszło tip-top, jednak Cuma odmawia, ale Chudy zostawia mu dane. Tak na wypadek, gdyby jednak zmienił zdanie. Co oczywiście następuje, jednak na miejscu Chudy spławia Cumę informując, że propozycja roboty jest nieaktualna. Nasz bohater początkowo planuje wrócić do siebie, jednak urażona duma mu nie pozwala. Postanawia zostać, odkryć co ma zostać ukradzione oraz… powstrzymać kradzież.

Reżyser wraca do znajomej konwencji komedii kryminalnej, w której odnajdował się jak najlepiej oraz do Krakowa. Jednak co mnie najbardziej zaskoczyło to o wiele wolniejsze tempo i bardziej rozwleczoną historię. Bo niemal do samego końca nie wiemy, jaki jest cel oraz plan. Do tego mamy zadziwiająco sporo pobocznych wątków oraz powrotu paru starych znajomych. A zmieniło się tu wiele. Julian ksywa Szerszeń (Borys Szyc) został zwolniony z policji i pracuje jako ochroniarz w muzeum, zaś jego związek z Magdą (Kamilla Baar) rozpadł się przez picie. Werbus (Jacek Król) prowadzi firmę produkującą fajerwerki i dobiega 50-tki, zaś komisarz Wilk (Marcin Dorociński) teraz jest agentem FBI, jego miejsce w grupie ds. kradzieży przejął Kudła (Łukasz Simlat).

Odwołań i odniesień do poprzednika nie brakuje (oraz innych filmów Machulskiego), co samo w sobie nie jest niczym złym. Nie mogłem jednak pozbyć się wrażenia, że jest tu za dużo zbiegów okoliczności oraz brakowało mi mocniejszego uderzenia. Także humor nie wywoływał jakiś gwałtownych ataków. Jednak w drugiej godzinie nagle coś zaczyna powoli się zmieniać. Żarty stają się trochę lepsze, intryga zaczyna się krystalizować, zaś rozwiązanie (finałowy skok) oraz zakończenie dają pewną satysfakcję. Można nawet rzec, że jest efekciarskie. Aktorzy wypadają solidnie (najlepiej błyszczy pojawiający się w roli większego cameo Marcin Dorociński), ale brakuje tu jakiegoś mocniejszego uderzenia i błysku.

Drugie „Vinci” jest filmem, który zostawił mnie z mieszanymi odczuciami. Technicznie jest solidny, wygląda nie najgorzej, jednak dość ospałe tempo oraz chaotyczny początek ciągną całość w dół. To nie jest najgorszy film w dorobku Machulskiego („AmbaSSada” jest niepokonana), ale do najlepszych wiele brakuje i pewnie lepiej by się sprawdził na streamingu.

6/10

Radosław Ostrowski

Dom zły

Do żadnego innego filmu nie chciałem wrócić tak bardzo jak do drugiego filmu w dorobku Wojciecha Smarzowskiego. Po głośnym i mocnym „Weselu” nikt raczej nie był gotowy na „Dom zły” – czyli kolejną wyprawę do polskiego piekiełka. Jednak nie dziejącą się w czasach współczesnych, ale w PRL-u.

Historia toczy się dwutorowo i obie łączy Edward Środoń (Arkadiusz Jakubik) – relatywnie młody zootechnik, pracujący w PGR-ze gdzieś na północy Polski. W 1978 roku jeszcze miał przyszłość: dobra praca, młoda żona, niezłe pieniądze. Jednak nagła śmierć Grażyny wskutek wylewu zmienia wszystko. Kompletny dół, strumień gorzały i koniec wszystko. By zacząć na nowo, Środoń zatrudnia się na PRG-ze aż w Bieszczadach. Autobus się psuje pod koniec drogi, więc musi on iść pieszo. Nocą trafia do gospodarstwa niejakich Dziabasów (Kinga Preis i Marian Dziędziel), którzy przyjmują go do siebie.

Cztery lata później znowu trafiamy na gospodarstwo Dziabasów, tylko tym razem jest zima i stan wojenny. Środoń jest zakuty kajdankami, podejrzany o morderstwo. Odbywa się tu wizja lokalna, zaś śledztwo prowadzi porucznik Mróz (Bartłomiej Topa) oraz – pijany w sztok – prokurator Tomala (Robert Więckiewicz). Zresztą wielu milicjantów też jest mniej trzeźwa niż powinna, a sprawa tylko pozornie wydaje się być prosta.

„Dom zły” to kolejny przystanek z mrocznej wizji świata Smarzowskiego. Czego tutaj nie mamy: ostre chlanie, przekleństwa, tajemnice, błoto, smród, korupcja i moralna degrengolada. Niektórzy w dniu porównywali ten film do dzieł Tarantino czy „Fargo” braci Coen, ale to pewne nadużycie. Z pierwszym łączy go zabawa chronologią, z drugim zimowa atmosfera oraz ciężarna milicjantka. Jeśli już miałbym porównywać „Dom zły”, to bliżej byłoby mu do „Ładunku 200” Bałabanowa czy ostatnich filmach Andrieja Zwiagincewa. Czyli niepokojące portrety zgniłego świata, pokazujące tą najmroczniejszą stronę człowieka, gdzie nie da się być przyzwoitym. Każdy bardziej lub mniej kombinuje, nikt nie jest tutaj święty, z nawet reprezentanci władzy (jeżdżący czarną Wołgą partyjniak, ksiądz, prokurator) albo są równie umoczeni, albo bezsilni.

Wszystko kręcone jest cyfrowo (z bardzo płynną kamerą), Smarzowski podbija wszystko montażem, celowo drażniącą uszy muzyką Mikołaja Trzaski oraz mocnymi dialogi. Wrażenie robią też czarno-białe, pozbawione dźwięki sceny wizji lokalnej, kręcone przez jednego z milicjantów. Mimo przeskoków czasowych, intryga jest bardzo czytelna, zaś finał wali w pysk, nie dając wytchnienia. Jeśli dodamy genialną obsadę z brawurowym trio: Arkadiusz Jakubik/Marian Dziędziel/Bartłomiej Topa, efekt zapiera dech.

„Dom zły” nie jest typowym kryminałem, ale podróżą w świat skażony złem, przed którym nie ma ucieczki. Smarzowski buduje kino pełne fatalistycznej atmosfery, ciężkiego klimatu oraz precyzyjnej realizacji. Mimo lat, nie zanosi się na to, by miał stracić cokolwiek ze swojej siły rażenia.

9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Kos

Jakoś polscy filmowcy w kwestii produkcji historycznych wyrobili sobie pewien z góry określony schemat. Hektolitry patosu, bohaterowie historyczni pokazani w bardzo pomnikowy, wręcz jednowymiarowy, cierpiętnictwo, dramat, dramat i… nuda. Nie oznacza to, że nie próbowano podejść do tego tematu inaczej jak pokręcona (oraz bardzo ambitna) „Hiszpanka”, ubrany w sensacyjną konwencję „Piłsudski” czy komediowi „Niebezpieczni dżentelmeni”. Teraz do tego trendu dołącza nowe dzieło Pawła Maślony „Kos”.

Tytułowym bohaterem jest Tadeusz Kościuszko (Jacek Braciak), co w 1794 roku chciał rozkręcić powstanie po II rozbiorze Polski. Towarzyszy mu towarzysz z wojny o niepodległość USA – czarnoskóry Domingo (Jason Mitchell), który wydaje się bardziej stąpać po ziemi. I ma ku temu powody, bo może zapał do walki jest, ale szansę na walkę szlachty z chłopstwem ramię w ramie są żadne. Nie tylko z powodu wzajemnej wrogości między klasami społecznymi, ale kompletnego braku organizacji, broni oraz dewizy „szlachta na przedzie i jakoś to będzie”. Kos wyrusza na spotkanie z hetmanem w dworku u pułkownikowej Giżyńskiej (Agnieszka Grochowska).

To w rzeczywistości NIE JEST główny wątek opowieści, bo prawdziwym bohaterem tego filmu jest Ignac Sikora (Bartosz Bielenia) – bękarci syn szlachcica. Traktowany jak chłop, czyli jak niewolnik i nienawidzony przez resztę rodziny. Aczkolwiek jego ojciec, niejaki Duchnowski (Andrzej Seweryn z epickim wąsem) uwzględnia go w testamencie. Tylko, że powracający z Warszawy brat, Stanisław (Piotr Pacek ubrany na Francuza) nie jest z tego zadowolony. Ignacowi udaje się wykraść testament i musi ruszyć do krakowskiego sądu, by uprawomocnić zapis. Co może pójść nie tak? Trafia na Domingo oraz Kościuszkę, którzy biorą go ze sobą do dworu. Jakby było mało tarapatów, do dworu przybywa oddział Rosjan pod wodzą rotmistrza Iwana Dunina (Robert Więckiewicz) na nocną kwaterę. Co gorsza oficer próbuje schwytać „Kosa”, czyniąc sytuację bardzo nerwową.

Reżyser absolutnie nie tworzy filmowej wersji podręcznika do historii, za to ewidentnie bawi się gatunkami. „Kos” ma w sobie coś z westernu (sam początek z przepięknym krajobrazem), kina awanturniczo-przygodowego w mikro skali czy nawet dramatu. Jednak Maślona najmocniej tutaj inspiruje się… Quentinem Tarantino. I nie chodzi o czasem pojawiające się bluzgi, masę krwi czy sceny zbliżone klimatem do „Django”, „Nienawistnej ósemki” czy „Bękartów wojny”, lecz o mieszankę zabawy realiami historycznymi z poważnymi obserwacjami. Nawet jeśli przez większość czasu jesteśmy zamknięci w dworku z paroma postaciami (Kościuszko, Domingo, Giżyńska, Dunin) atmosfera z każdą minutą robi się coraz gęstsza i gęstsza. Szczególnie z pojawieniem się Dunina, którego bardzo ciężko jest rozgryźć. Czy rozpozna Kościuszkę podszywającego się jako… Tadeusz Bieda, tłumacz Domingo? Czy on wie i tylko czeka na odpowiednią chwilę? Czy zdąży przybyć odsiecz? Maślona bardzo precyzyjnie buduje napięcie, by w ostatnich kilkunastu minutach doprowadzić do mocarnej eksplozji oraz rozpierduchy.

Wszystko to z masą świetnych dialogów, które napisane są bardziej współczesnym językiem niż staropolszczyzną. I chyba dobrze, bo inaczej mogłoby być to dla nas niezrozumiałe. Ale nie brakuje tu zarówno brutalnej władzy panów szlachciców, mogący z chłopami robić praktycznie wszystko (mocna scena traktowania zbiegłego chłopa jak psa i próba powieszenia go), docinków w stronę pieniactwa, słomianego zapału czy – chyba najmocniejszy tekst – dlaczego Bóg i Honor są przed Ojczyzną. A wszystko jeszcze okraszone błotem, krwią, ogniem i mieczem. Widać też, że budżet był, bo kostiumy i scenografia są wykonane pierwszorzędnie.

Do tego aktorsko wszyscy tu błyszczą. Świetny jest Bielenia w roli bohatera mimo woli, co chce załatwić swoją prywatną sprawę. Tylko świat i okoliczności mają dla niego inny plan, przez co będzie musiał dokonać ważkiego wyboru. Zaskakująco stonowany jest Jacek Braciak jako Kościuszko, o wiele bardziej przyziemny, z każdą chwilą zderzony z niezbyt przyjazną rzeczywistością. Tworzy bardzo interesujący duet z Jasonem Mitchellem (Domingo), z którym rozumie się bardzo dobrze. Czuć tą silną więź zaprawioną w boju oraz przyjaźń. Drobne, choć wyraziste role tworzą niezawodni Andrzej Seweryn (Duchnowski) oraz Łukasz Simlat (Wąsowski). Ale prawdziwym złodziejem scen jest absolutnie genialny Robert Więckiewicz. Jego Dunin bardzo i to BARDZO przypomina Hansa Landę z „Bękartów wojny”. Bardzo opanowany, inteligentny, mogący pozornie sprawiać wrażenie dżentelmena. Jednocześnie kryje się tutaj pełen dumy, zdeterminowany brutal, czujący się jak u siebie. Tak wyrazistego antagonisty nie było u nas od czasu Dario ze „Ślepnąc od świateł”.

„Kos” kolejny raz pokazuje jak można robić u nas kino historyczno-kostiumowe, które nie jest zero-jedynkową wizją świata. Może Maślona miejscami aż za bardzo naśladuje Tarantino, jednak ze wszystkich polskich reżyserów robi to najlepiej. Soczyste dialogi, fantastyczne aktorstwo, surowy klimat oraz czysta zabawa, choć nie pozbawiona gorzkich refleksji na temat naszej mentalności.

8/10

Radosław Ostrowski

Minuta ciszy

W małym miasteczku Boża Wola mieszka Mieczysław Zasada (Robert Więckiewicz) – świeżo emerytowany listonosz. To nie był taki gość, co tylko wręczał list, dawał do podpisu i cześć. Był serdeczny, lubiany i zawsze parę słów powiedział. Ale po 30 latach pracy wchodzi w nowy etap swojego życia. Że będzie spokojnie, cicho spędzany czas z żoną oraz przyjacielem, Cześkiem (Mirosław Zbrojewicz). Wesołe życie staruszka? Nic z tego, albowiem jego kumpel strzela sobie w łeb. Sprawa idzie do jedynego zakładu pogrzebowego, prowadzonego przez Jacka Wiecznego (Piotr Rogucki). Wszystko jest załatwione, prawda? Ch***a, bo ksiądz odmawia pogrzebu nieboszczyka i Wieczny zmuszony odkręcić ten pogrzeb. I co teraz? Powiem ci, co teraz. Mietek nie wytrzymuje, decydując się na desperacki krok: założenie własnego domu pogrzebowego „Pogrzeby z Zasadami”. Tylko na tą jedną sytuację, jednak nawet on nie spodziewa się konsekwencji tej decyzji.

minuta ciszy1

Serial Jacka Lusińskiego dla Canal+ był reklamowany jako czarna komedia i jest to po części prawda. Bo tak naprawdę jest to komediodramat ze sporą dawką czarnego humoru. Czasami makabrycznie śmiesznego (pierwszy zgon przez… zaplątany krawat w samochodzie czy odebrane truposza z więzienia, który… budzi się w drodze), a czasami bardzo brutalnego, lecz nie pokazywanego z bliska (śmierć dziewczynki na polu kukurydzy). Ale przede wszystkim skupia się na samej branży pogrzebowej, która troszkę działa na granicy legalności. Kontakty w policji, domach spokojnej starości, urzędach, szpitalach, a jednocześnie zastraszanie konkurencji, sabotowanie pogrzebów i inne bandyckie metody. A także dobrze z lokalnym proboszczem też nie zaszkodzą. I jak w tym wszystkim odnaleźć się oraz zachować przyzwoitość? Oto jest zagwozdka, z którą nasz bohater będzie musiał się zmierzyć.

minuta ciszy2

Kwestię pochówków oraz przygotowań twórcy traktują z dużym wyczuciem, co wydaje się wręcz niezbędne. I nie chodzi chodzi o wybór trumny czy decyzję o ekshumacji. Najdobitniej pokazuje drugi odcinek, gdzie ginie córka bogatego rolnika. Przez utratę ręki ojciec chce dokonać kremacji, zaś matka (załamana psychicznie) woli trumnę. Jak tutaj znaleźć wyjście? Zdecydować się na decyzję ojca i wziąć szmal czy może jednak spróbować znaleźć inne rozwiązanie? Tak samo w sprawie zbiorowego pogrzebu po tragicznej śmierci na festynie. Jedna z rodzin chce pogrzeb świecki, a ciało skremowane. Lusiński ze współscenarzystą Szymonem Augustynakiem dają spory ciężar emocjonalny, przez co nie da się przejść obojętnie. Jednocześnie dodają dla kontrastu odrobinę humoru, nie doprowadzając do stanu depresyjnego. By jeszcze podkręcić atmosferę jeszcze wokół Zasady krąży pewna tajemnica z przeszłości. Ale więcej nie zdradzę, bo to trzeba obejrzeć na własne oczy.

minuta ciszy3

I jak to fantastycznie jest zagrane. Przede wszystkim błyszczy tu Robert Więckiewicz w roli Zawady, choć sam reżyser początkowo nie był przekonany do tego wyboru. Ale aktor znakomicie pokazuje tego skrytego, pełnego empatii człowieka, zderzonego z brutalnym światem biznesu pogrzebowego. Gdzie miesza się cierpliwość, desperacja, wściekłość i bezwzględność jakiej nikt się po nim nie spodziewa. Równie wyrazisty jest Piotr Rogucki jako Wieczny, tworząc prawdopodobnie najlepszą rolę w karierze. Niby elegancki i czarujący, lecz pod tą fasadą skrywa się mściwy, chciwy, bezwzględny sęp. Do pozbycia się konkurencji zdolny jest do wszystkiego, w czym wspiera go równie brutalny współpracownik Lutek (mocny Wojciech Skibiński) oraz troszkę ekscentryczny, ale sympatyczny „Nuta” (kradnący ekran Adam Bobik). Co się dzieje za to na drugim planie jest równie interesujące, co na pierwszym. Złego słowa nie mogę powiedzieć o Aleksandrze Koniecznej (poruszająca się na wózku żona Zasady), Mirosławie Zbrojewiczu (Czesław Major), Aleksandrze Popławskiej (wdowa po Majorze – to zła kobieta jest) czy świetnej Karolinie Bruchnickiej (twarda i nieustępliwa córka Majora o ksywie „Synek”).

minuta ciszy4

Niby jest to zamknięta historia, choć zakończenie zostawia pewną furtkę. Ale czy chciałbym mieć drugi sezon tego świetnego tytułu? Lusiński z tytułu na tytuł coraz lepiej rozwija swoje umiejętności reżyserskie, a „Minuta ciszy” to na razie jego najlepsze dzieło. Reżyser razem ze scenarzystą Augustyniakiem stworzyli „Śubuka”, który został bardzo dobrze odebrany przez krytykę i widownię. Można wywnioskować, że ta współpraca jest bardzo owocna.

8/10

Radosław Ostrowski

Filip

Czy możliwe jest jeszcze opowiedzenie historii w realiach II wojny światowej w inny sposób niż znane do tej pory? Czyli albo martyrologicznie-cierpiętniczo, patriotyczno-propagandowo i tak podniośle, sprowadzając wszystko do prostego czarno-białego podziału? Takiej próby podjął się Michał Kwieciński, przenosząc na ekran powieść Leopolda Tyrmanda. I ku mojemu zaskoczeniu, wyszedł z tej próby bardzo obronną ręką.

filip1

Wszystko zaczyna się jeszcze na terenie warszawskiego getta, gdzie Żydzi próbują w miarę normalnie funkcjonować. Choć czasy są mocno nienormalne. Jednym z nich jest Filip (Eryk Kulm Jr.) – młody chłopak, występujący w kabarecie jako tancerz. Ma właśnie wystąpić na scenie ze swoją dziewczyną, ale problemem okazują się… za duże spodnie. I paradoksalnie to one pozwoliły mu przeżyć mord Niemców. I przeskakujemy dwa lata do przodu, gdzie nasz bohater pracuje jako kelner w hotelu. Z fałszywymi dokumentami i nową tożsamością jako Philippe Jovet. Cały czas musi się pilnować, choć nie przeszkadza mu to uwodzić niemieckie kobiety. Mimo iż za to grozi śmierć, gdyż władza uznają to za szarganie czystości rasy. Radzi sobie nieźle i dobrze się maskuje. Ale pojawiają się komplikacje, które mogą zburzyć dotychczasowe życie Filipa.

filip2

Kwieciński idzie w bardziej przyziemną stronę życia w nazistowskich Niemczech. Codzienność pełną sprzeczności, pełne życia, barw i jednocześnie łatwo wpaść w pułapkę. Niby można uznać, że całe to podrywanie może dać poczucie bezpieczeństwa (w końcu Niemki za spółkowanie z cudzoziemcami też ponosiły kary), jednak pewnym nie można było być nigdy. Cały czas było czuć napięcie, zwłaszcza że Filip tylko pozornie wydaje się wyluzowanym, trochę cynicznym gościem, nie przywiązującym się do nikogo. Nie trzeba być wielkim geniuszem czy wybitnym psychologiem, by zobaczyć w tej postawie kamuflaż, skrywający naznaczonego traumą, wrażliwego człowieka. Noszącego strój kelnera niczym zbroję, cały czas mającego oczy dookoła głowy, nie wychylającego się.

filip3

Jednak coraz bardziej ten uporządkowany świat zaczyna się powoli sypać. Z jednej strony pojawia się dawna znajoma z Warszawy (Sandra Drzymalska), trzymająca się z niemieckim oficerem i proszącą o pewną przysługę. Jeśli tego nie zrobi, może się stać coś nieprzyjemnego. Z drugiej jeszcze pojawia się Lisa (Caroline Hartig) – dziewczyna z basenu i pozornie kolejna ofiara naszego kelnera. Chce ją rozkochać i porzucić, ale jest ona odporna na jego urok. JEDNAK tutaj zaczyna dziać się coś poważnego, może nawet pojawia się szansa na głębsze uczucie. Tylko co się stanie, jak odkryje kim naprawdę jest? Będzie chciała z nim być czy może jednak trzeba będzie uciekać? Ta relacja złapała mnie i najbardziej interesowała, pokazując bardziej skrytą stronę naszego bohatera. Tak samo jak intensywny finał, trzymający mocno za gardło.

filip4

„Filip” wygląda niesamowicie i sprawia wrażenie produkcji zrobionej za duży budżet. Wrażenie robi zarówno scenografia (szczególnie sceny w hotelu oraz początek w getcie), jak i wnętrza. Wszystko to także bardzo dynamicznie sfotografowane przez Michała Sobocińskiego, który rzadko sobie pozwala na statyczne ujęcia. Dużo jest mastershotów, bardzo płynnie zmontowanych. Kamera rzadko opuszcza bohatera (szczególnie w scenach, gdy mężczyzna nocą w hotelu robi coś na kształt tańca czy w kulminacyjnej scenie balu w hotelu), filmując go albo skupiając się na twarzy, albo idąc za nim. Jedynym „zgrzytem” była dla mnie mocno elektroniczna muzyka, jakby wyrwana z innego filmu.

Jeśli chodzi o aktorów, Kwieciński dokonuje dość ciekawych wyborów. Sięgnął po aktorów z Europy, obsadzając do roli Niemców czy kolegów Filipa z innych części świata (m.in. Victora Meuteleta, Josepha Altamarę czy Philippa Gunsha). Wszyscy grają tu co najmniej bardzo dobrze, choć z tego grona wyróżnia się Caroline Hartig – jej Lisa to o wiele dojrzalsza niż się wydaje i nie za bardzo idąca w zgodzie z ideologią austriackiego kurdupla. W kontrze do niej stoi Zoe Straub, czyli bardziej cwana, świadoma swojej atrakcyjności Bianka. Ale tak naprawdę całość na swoich barkach trzyma rewelacyjny Eryk Kulm Jr., tworząc bardzo złożonego i o wiele ciekawszego bohatera niż się wydaje. Dziwna mieszanka cwaniaka, cynika, pełnego uroku, chcącego przetrwać i się odegrać na Niemcach. Ale nie z bronią w ręku i z Bogiem na ustach – nic z tych rzeczy. Nawet jak dokonuje czegoś heroicznego, to raczej przez przypadek.

Jestem w szoku, że taki film jak „Filip” – produkcja nie pokazująca życia wojennego w sposób znany z podręczników – została sfinansowana przez… Telewizję Polską. Kwieciński świetnie oraz z dużym wyczuciem pokazuje bardziej przyziemne oblicze wojny. Z absolutnie charyzmatycznym głównym bohaterem, za którym chcemy podążać, świetnymi dialogami i cudowną pracą kamery. Dla mnie to największe osiągnięcie Kwiecińskiego jako reżysera, rehabilitującego się po ostatnich rozczarowaniach.

8/10

Radosław Ostrowski

Wesele (2021)

Kolejne „Wesele” od Smarzowskiego – mniej więcej wiadomo, czego należy oczekiwać. Walenia prosto w oczy nieprzyjemnej prawdy na nasz temat. Że jesteśmy pełni nienawiści wobec siebie i innych, działamy na skróty, a najważniejsze są pozory, kłamstwa oraz dawno zakopane trupy. Czyli wszystko po staremu.

Tym razem jesteśmy na weselu organizowanym przez Ryszarda Wilka (Robert Więckiewicz) – właściciela masarni, szykującego się do dużego interesu z Niemcami. Państwo młodzi to córka Kasia (Michalina Łabacz) – ciężarna, planująca wyjechać do Irlandii, gdzie planuje prowadzić pub. Wybranek jej serca to Janek (Przemysław Przestrzelski) – piłkarz oraz nacjonalista. Wydaje się, że będzie wszystko dobrze, lecz dla Wilka pojawiają się kolejne komplikacje. Interes życia stoi pod znakiem zapytania, a jeszcze pojawia się przedstawiciel ambasady Izraela z nagrodą Sprawiedliwego wśród Narodów Świata dla dziadka rodu, Antoniego Wilka (Ryszard Ronczewski w ostatniej roli). A czy wspominałem, że to wesele jest w Jedwabnem?

Smarzowski kolejny raz pokazuje naszą mentalność w bardzo krzywym zwierciadle. Czyli kolejny przykład naszych wad przekazywanych z pokolenia na pokolenie. Bez możliwości jakiejkolwiek szansy wyrwania się z tego przeklętego kręgu. Ale chyba po raz pierwszy miałem poczucie pewnego przeładowania sytuacji, postaci i wątków. Do tego bohaterowie kompletnie mnie nie obchodzili, jakby byli ledwie szkicami postaci. Wyjątkiem od tej reguły jest Antoni Wilk, dla którego obecne wesele staje się zapalnikiem, budzącym wydarzenia z przeszłości. A dokładniej z jego młodości (tą inkarnację gra Mateusz Więcławek) podczas II wojny światowej, gdzie przeżył miłość do żydowskiej dziewczyny.

Pogłębiająca się demencja powodują, że przeszłość i teraźniejszość zaczynają się przeplatać. Nie tylko za pomocą retrospekcji, ale też faktu, iż postacie z przeszłości pojawiają się teraz. Wszystko zaczyna się mieszać ze sobą, co wywołuje z jednej strony konsternację (montaż jest wręcz intensywny), ale pokazuje jedną (może zbyt oczywistą) prawdę: by móc wyciągnąć wnioski z historii, trzeba znać jej pełną wersję. Jednak czy chcemy ją znać? I czy może stanowić początek nowego etapu? Tutaj odpowiedź pozostaje w zawieszeniu, a im bliżej końca, tym mocniej uderzają kolejne wydarzenia.

Wtedy jednak dla mnie było już za późno, bo wątek przeszłości to za mało, by w pełni zaangażować. Bo wątek współczesny jest bardzo chaotyczny, bałaganiarski, gdzie nie wiadomo, na kim ma mi zależeć. Jeszcze te męczące momenty, gdy postacie zwracają się bezpośrednio do kamery (życzenia dla państwa młodych i nie tylko). Brakuje też zarysowanych relacji między członkami rodziny, przez co pozostają oni mało wyraziści, pozbawieni charakteru, mimo wielu znanych twarzy na ekranie. To bardzo boli i sprawiało, że gówno mnie to wszystko obchodziło.

Już w „Klerze” zacząłem czuć troszkę odczuwać zmęczenie formą i stylem Smarzowskiego, ale tam było trzech świetnie napisanych oraz zagranych postaci. „Wesele” to już przerost formy nad treścią, gdzie reżyser coraz bardziej zaczyna się zbliżać do… Patryka Vegi. Tylko, że idącym w przeciwną stronę. Czuję się przejedzony i mam na razie Smarzola dość.

5/10

Radosław Ostrowski

Żeby nie było śladów

Są takie filmy, po obejrzeniu których czuje się wściekłość, gniew oraz poczucie bezsilności. Myśli cały czas się kołatały i krążyły niczym planety po orbicie, próbując poskładać to w jakąś sensowną całość. Takie miałem odczucia po seansie filmu „Żeby nie było śladów”.

Film Jana Matuszyńskiego jest opartą na reportażu Cezarego Łazarewicza zapisem wydarzeń, które zaczęły się późną wiosną 1983 roku. Wtedy w Warszawie został zatrzymany Grzegorz Przemyk – młody chłopak, świeżo po zdaniu pisemnych egzaminów maturalnych. Dlaczego? Bo nie chciał pokazać dokumentów, a razem z nim zabrano kolegę, Jerzego Popiela. Trwa jeszcze stan wojenny (choć oficjalnie jest zawieszony), więc obaj zostają szybko zabrani na posterunek. Oraz obaj dostają łomot od milicjantów za pomocą pałek, pięści oraz butów. Ciężko sprany młodzian trafia do szpitala, gdzie umiera od zadanych ran. W zasadzie wydaje się, że sprawa zostanie załatwiona przez władze w prosty sposób: weźmie się paru brutalnych milicjantów oraz posiedzą na parę lat, zaś wszystko ucichnie.

zeby nie bylo sladow1

Co może pójść nie tak? Strach i poczucie zagrożenia mogą stanowić niebezpieczną mieszankę, a wszystko przez mszę prowadzoną przez księdza Popiełuszkę. Zebrany tam tłum wywołał przerażenie u generała Kiszczaka, czyli szefa MSW. Razem z całą ówczesną władzą decyduje się „sterować” śledztwem i podrzucać dowody oczyszczające milicjantów. Do czego się posuną? W końcu to oni są panami życia i śmierci, mają pełną kontrolę nad aparatem porządkowym, wymiarem sprawiedliwości oraz mediami. I w tym momencie zaczyna się jazda.

zeby nie bylo sladow3

Reżyser prowadzi narrację na kilku torach i różnych wątkach, przez co może się czasami wydawać chaotyczny oraz pozbawiony tempa. Nie będę się skupiał się faktografii, bo prawda już dawno się zatarła, została zmanipulowana i szansa na dotarcie do niej jest praktycznie niemożliwa. Sam początek to spokojna sielanka, brutalnie przerwana przez przypadek, agresję i głupotę. Scena bicia na komisariacie, choć nie pokazuje samego aktu, trzyma za gardło niczym ręka podczas duszenia. Potem sprawa coraz bardziej zaczyna się nawarstwiać, a do gry wchodzi aparat władzy i (nie)sprawiedliwości. Cel jest jeden: zwalić winę na sanitariuszy pogotowania, milicja ma pozostać czysta, a na wszelki wypadek zdyskredytować jedynego świadka.

zeby nie bylo sladow2

Jak? Szukaniem jakiekolwiek haka na niego samego oraz jego najbliższych, zastraszać, szantażować i złamać. Za wszelką cenę. Dlatego esbecja sięga po wszystkie dostępne metody: inwigilacja, obserwacja, rewizja, szukanie brudów, propaganda. Jak bardzo łatwo można było złamać każdego, bo każdy miał tu coś (lub kogoś) do stracenia. To ostatnie najmocniej wybrzmiewa w przypadku sanitariuszy pogotowania, którzy byli „uczeni” przez SB jak mieli bić Przemyka. To może wydawać się groteskowe, że nikt nie da się na to nabrać. Chyba, że sprawę będą prowadzić osoby wypełniające polecenia partyjnej jak prokurator Wiesława Bardon (Aleksandra Konieczna na granicy przerysowania). W wielu krajach takie praktyki są na porządku dziennym i ten film bardzo brutalnie o tym przypomina.

zeby nie bylo sladow4

Realizacyjnie film Matuszyńskiego wygląda wręcz monumentalnie. W końca trwa on nieco ponad dwie i pół godziny, z niesamowitym skupieniem się na detalach, scenografii oraz rekwizytach. Świetne są zdjęcia Kacpra Fertacza, nakręcone na 16 mm taśmie, przez co wizualnie przypomina filmy z lat 70., zaś bardzo gorzki finał trafia na podatny grunt. A wszystko rewelacyjnie zagrane, z masą cudownych epizodów. Niemniej jest jeden mocny zgrzyt dla mnie, czyli Sandra Korzeniak w roli Barbary Sadowskiej. Aktorka ma bardzo specyficzny sposób mówienia, który zawsze mnie irytuje i sprawia wrażenie wypranego z emocji. Z tego powodu nigdy nie byłem w stanie wejść oraz zrozumieć tej postaci (oraz poprzednich ról Korzeniak). Sama epizodyczna struktura też może wydawać się problematyczna z powodu różnego tempa orz natłoku postaci.

Dla mnie jednak „Żeby nie było śladów” to potwierdzenie wielkiego talentu Matuszyńskiego jako reżysera, który z uwagą oraz dokładnością odtwarza działanie brutalnych mechanizmów sterowania, manipulowania oraz kontrolowania ludzi. Bezwzględnie, potrafiące uderzyć z całą mocą kino.

8,5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Najmro

Polskie kino rozrywkowe kojarzy się głównie z trzema rzeczami. Pierwszą to (nie)śmieszne komedie romantyczne made in TVN, wyglądające niczym z żurnala, plastikowe i nudne. Druga to Patryk Vega – śmieciowe kino-sensacyjno-gangsterskie, oblane bluzgami, krwią i bardzo prostackimi żartami. Jest jeszcze próba trzecia, czyli podrabianie amerykańskiego stylu i przeszczepienie go na nasze podwórko. To jednak wydawało się robione na siłę oraz bez pomysłu. Ale czasem pojawiają się perełki i czymś takim jest „Najmro”.

najmro1

Debiutant Mateusz Rakowicz inspiruje się życiorysem Zdzisława Najmrodzkiego – słynnego złodzieja oraz króla ucieczek, jednej z barwniejszych postaci polskiego półświatka. Ale jeśli spodziewacie się faktograficznej biografii, trafiliście pod zły adres. „Najmro” czerpie pewne elementy z życiorysu bandyty, tworząc portret oparty na micie romantycznego złodzieja. Wszystko zaczyna się pod koniec działania systemu PRL-u, kiedy Najmro z ferajną nadal okrada Pewexy. Ale milicja nadal jest na jego tropie, wszystko z powodu nowego gliniarza Barskiego – ambitnego, doświadczonego i nieustępliwego psa w średnim wieku. Pojawia się jeszcze jedna komplikacja, a imię jej Kobieta – Tereska, pracuje jako bileterka w kinie. I między nimi zaczyna iskrzyć, lecz by zbudować związek, on musi skończyć z ferajną oraz zniknąć z radaru milicji.

najmro2

Już od pierwszych scen rzuca się jedna rzecz – jak bardzo stylowy jest to film. Od mocno nasyconych kolorów (nawet w scenach nocnych) przez dość częste wykorzystanie slow-motion po zabawy montażowe, gdzie ekran niemal żywcem wygląda jak kadry z komiksu. Niektórzy powiedzą, że te ostatnie elementy są zbyt efekciarskie, sprawiając wrażenie teledysku, ale nie jest to zbyt nadużywane. Jeszcze bardziej zaskoczyło mnie to, że mamy tu pościgi samochodowe (i to bardzo dobrze zrobione), jedną strzelaninę, w tle grają hity z lat 80. (ale muzyka napisana przez Smolika też się świetnie sprawdza). Czego chcieć więcej do szczęścia – oprócz paru scen z „Klątwy doliny węża”?

najmro3

By jednak nie było za dobrze, finał robi się bardzo mroczny, choć jest jedna przewrotka na koniec. Bo wchodzimy w lata 90., gdzie bandyterka staje się bardziej bezwzględna, krwawa i brutalna w nowej rzeczywistości. Spryt zastąpiła siła, ale czy to była dobra zmiana? Musi też dojść do konfrontacji starej szkoły z nową (Najmro vs Anton, który sypnął swojego szefa), a jej wynik został sprytnie ograny. I jak to jest zagrane – Ogrodnik w roli Najmro jest rewelacyjny, pełen uroku oraz działający z głową. W scenach z Tereską (przeurocza Masza Wągrocka) iskrzą chemią i wydają się tak naturalne jak to jest możliwe. Troszkę jego ekipa wydaje się tak naprawdę tylko tłem (poza Jakubem Gierszałem jako Antonem), a chciałoby się ich lepiej poznać. W kontrze do nich jest Robert Więckiewicz, który zawsze trzyma poziom i nie inaczej jest tutaj. Twardy gliniarz, z zasadami i potrafiący użyć mózgownicy czyni go godnym przeciwnikiem Najmrodzkiego oraz jego ekipy. W ogóle na drugim planie jest parę znajomych twarzy (nie powiem kto, bo to dodatkowa frajda), dający z siebie wszystko.

Bardzo lubię takie niespodzianki, gdzie twórcy bez kompleksów i wstydu robią kino gatunkowe na poziomie oraz z własnym charakterem. „Najmro” jest kolorowym ptakiem wśród naszego kina rozrywkowego, który czaruje, uwodzi i zachwyca. Jeśli nie widzieliście, co tu jeszcze robicie?

8/10

Radosław Ostrowski

1983

Pierwszy polski serial Netflixa – pamiętam jakie było poruszenie na dźwięk tych słów. Dodatkowo na wyobraźnię podziałał fakt, że był to thriller SF osadzony w alternatywnej historii naszego kraju. No i jeszcze nie byle jakie reżyserki: Agnieszka Holland, Kasia Adamik, Olga Chajdas i Agnieszka Smoczyńska. Co mogło pójść nie tak? Wiele rzeczy. Zwłaszcza kiedy scenariusz pisze Amerykanin w swoim języku, a potem jest to mechanicznie tłumaczone na polski. To jednak tylko drobiazg, ale po kolei.

Akcja toczy się w 2003 roku, kiedy Polska nadal jest w bloku komunistycznym, choć siła Związku Radzieckiego nie jest tak mocno obecna. Technologia jest bardzo rozwinięta, mimo braku social mediów. W tym świecie żyje Kajetan Skowron – młody student prawa, którego rodzice zginęli w zamachach terrorystycznych w 1983 roku. Mieszka z babcią, ma piękną dziewczynę (córkę ministra gospodarki) i jest idealistycznie zapatrzony w nowy, wspaniały świat. Wszystko się zmienia kiedy w niejasnych okolicznościach ginie jego mentor – sędzia Żurawski. Przed śmiercią wręcza mu akta sprawy sprzed 5 lat, kiedy doszło do morderstwa całej rodziny. Prowadzący śledztwo milicjant miał wątpliwości, co do winnego, ale został zdegradowany. Teraz inspektor Anatol Janów prowadzi sprawę samobójstwa młodego chłopaka. Pracował on jako drukarz zarówno dla rządu, jak i dla komórki terrorystycznej zwanej Lekką Brygadą. Nie trzeba być Sherlockiem Holmesem by stwierdzić, że drogi obu panów się przetną.

Na papierze ta historia ma wszystko, by przykuć uwagę. Intryga kryminalna przeplata się z polityczno-szpiegowskimi rozgrywkami na szczytach władzy. Zderzenie młodego idealisty z cynicznym twardzielem znającym swoje możliwości i ograniczenia też obiecywało wiele, tak jak cała otoczka tajemnicy. I co z tego dostajemy? Może nie nic, ale bardzo niewiele i sama konstrukcja tego świata wydaje się nieprzekonująca oraz pełna luk. Jak w ogóle doszło do tego gospodarczego cudu? Gdzie zniknęli działacze opozycji, o których się tu praktycznie nie wspomina (słowo Solidarność nie pada)? I kto tak naprawdę steruje tym krajem? Minister gospodarki, dowódca armii czy szef tajnych służb? A może jest ktoś jeszcze silniejszy?

Jedyną najciekawszą rzeczą tutaj jest obecność Wietnamczyków, będących z jednej strony siłą roboczą i imigrantami. Ale są też tacy bardziej obrotni jak Wujek – biznesmen, niby będący neutralny, ale tak naprawdę działający dla każdego, kto jest w stanie zapłacić. Mało tego, jest nawet specjalna dzielnica w Warszawie zwana Małym Sajgonem. I to miejsce budzi skojarzenia z „Blade Runnerem”. Realizacyjnie trudno się do czegoś przyczepić, bo udaje się zbudować klimat dystopijnego państwa policyjnego. Lekko neonowe, nocne zdjęcia, stonowana kolorystyka, równoległy montaż oraz scenografia mieszająca stare z nowym – to wygląda i ogląda się świetnie.

O ile jeszcze ta zamotana intryga jeszcze potrafi wkręcić, to jednak są tutaj dwa bardzo ważne problemy. Po pierwsze, bardzo nienaturalne dialogi. Z jednej strony są przeładowane ekspozycjami i parę zdań jest powtarzana istotna kwestia dla fabuły. Czyli jest zbyt łopatologicznie. Druga sprawa to jest tłumaczenie, gdzie postacie często używają w zdaniu słowa „ja”. Albo kiedy imiona i nazwiska nie są deklinowane, co jeszcze bardziej wywołuje poczucie obcości. No i jeszcze tempo strasznie nierówne: od przyspieszenia aż po chwile przestoju ze zbędnymi wątkami pobocznymi. Zupełnie jakby chciano upchnąć wszystko do tych 8 odcinków, by zbudować podwaliny pod 2. Sezon (który nie powstanie).

No i aktorsko jest tutaj jak na poziomie scenariusza, czyli nierówno. Albo w najgorszym wypadku te postacie są niewykorzystane i pojawiają się na bardzo krótko (jak w przypadku Andrzeja Konopki czy Łukasza Simlata) lub ich wątki nie prowadzą donikąd (tutaj to dotyczy niestety Edyty Olszówki oraz Zofii Wichłacz). Z głównych ról najlepiej sprawdza się zawsze trzymający poziom Robert Więckiewicz. Niby takich bohaterów już widzieliśmy wcześniej (cyniczny, złamany przez życie twardy glina), ale nadal to działa i daje się mu oblicze kogoś innego niż ostatniego sprawiedliwego. Niestety, najsłabszym ogniwem jest Maciej Musiał, będący tutaj absolutnie drewniany. Rozumiem, że to miał być młody idealista zderzony z prawdziwym obliczem systemu, jednak absolutnie tej postaci nie uwierzyłem. Głos jest kompletnie wyprany z emocji, zaś wszelkie próby ekspresji kompletnie nie działają. Znacznie lepsza jest Michalina Olszańska jako szefowa Lekkiej Brygady, Ofelia. Niby twarda, gotowa na siłową konfrontację, ale skrywa w sobie bardziej delikatne oblicze. A nawet uwodzicielskie, spróbujcie oderwać wzrok od niej, bo ja nie dałem rady. Drugi plan jest aż przebogaty w znane twarze (od Tomka Włosoka przez Bartka Bielenię), ale najbardziej zapada w pamięć Mirosław Zbrojewicz (generał Świętobór) oraz Vu Le Hong („Wujek” Bao Cho).

Czy ten serial zasługiwał na aż tak chłodny odbiór w dniu premiery? Troszkę tak, bo miał całkiem ciekawy pomysł, ale nie wiedział kompletnie co chce opowiedzieć. Rzuca wątkami na prawo i lewo, przez co ma się poczucie niedosytu. Czegoś tutaj brakuje, przez co czasami się nudziłem i ciężko mi było w to wejść.

6/10

Radosław Ostrowski