Ostatni komers

Czymże jest ten tytułowy komers? Jak podaje najwiarygodniejsze źródło (czyli Wikipedia): tradycyjne, uroczyste spotkanie członków korporacji akademickiej, zwykle organizowane w rocznicę jej powstania. W naszym kraju tak nazywano (do lat 70. XX wieku) bal maturalny odbywający się PO egzaminach. W tym milenium komers jest zabawą organizowaną na koniec ostatnich klas szkół podstawowych lub (nieistniejących już) gimnazjów. O takich młodych ludziach postanowił opowiedzieć w swoim debiucie Dawid Nickel.

„Ostatni komers” jest dość luźno oparty na książce Anny Cieplak „Ma być czysto” i opowiada o grupie nastolatków w ostatnim roku gimnazjum gdzieś w małym miasteczku. Trudno mówić tutaj o fabule, bo to zbiór scenek młodych ludzi dziejąca się w ciągu tygodnia. Tomek (Mikołaj Matczak), jego siostra Monika (Sandra Drzymalska), jej chłopak Kuba zwany Łysym (Michał Sitarski), jego brat „Chomik” (Jakub Wróblewski) oraz ich sąsiadka Oliwia (Nel Kaczmarek) – to na nich skupia się reżyser. Ale całość bardziej przypomina impresję, szkic zrobiony ołówkiem, gdzie wiele rzeczy nie jest powiedzianych wprost i sami musimy uzupełnić informacje. Poprzez reakcję, strzępy dialogów oraz… zadziwiająco spora tańca. To ostatnie może wydawać się dziwne, szczególnie okraszone muzyczną mieszanką hip-hopu, techno oraz szeroko pojętej alternatywy. A jednak w dziwny sposób to działa, kiedy reżyser bez osądzania przygląda się młodym ludziom wchodzącym w dorosłość. Od nieplanowanej ciąży, skrywanie swojej orientacji seksualnej, romans z pociągającą sąsiadką (elektryzująca Agnieszka Żulewska) aż po nieudaną próbę kradzieży ze sklepu.

Do tego większość młodych jest wychowywana przez samotnego rodzica i czasami odwiedza ich kurator. Innymi słowy, dobrze nie jest, ale jakoś będzie. Kamera niemal cały czas jest blisko postaci, a obraz jest pokazany w formacie 4:3. Przez to „Komers” staje się bardzo intymny, a czasem wręcz wywołuje poczucie podglądania. A jednak wiele scen i kadrów pozostaje w pamięci na długo (nie tylko taniec Łysego w garażu czy Moniki w szkole, ale choćby ostatnia scena czy coming out), dialogi brzmią zaskakująco naturalnie i całość jest świetnie świetnie zagrana przez (wówczas) mało ograne twarze – najbardziej jednak wybija się tutaj Drzymalska, Matczak oraz Kaczmarek.

Debiut Nickela jest jednym z bardziej przekonujących portretów młodych ludzi już zżytych z komórką oraz social mediami. Jednak nawet ta generacja między się z tymi samymi problemami, co wiele, wiele lat wcześniej ich poprzednicy, rodzice, choć pozornie wydają się mieć łatwiej. Z naciskiem na pozornie.

7/10

Radosław Ostrowski

Biała odwaga

Dotykanie tematów przemilczanych czy niewygodnych nigdy nie jest łatwe. W konsekwencji może on albo doprowadzić do kontrowersji czy skandalu albo oskarżeń o wykorzystywanie tematu do eksploatacji w najbardziej prostacki sposób. Były pewne obawy wobec nowego filmu Marcina Koszałki, gdyż dotyczył on kolaboracji górali z Niemcami podczas II wojny światowej. Kwestia niewygodna, do tej pory stanowiąca spore tabu i mogłaby stanowić mocny akt oskarżenia. Jednak reżyser idzie inną ścieżką.

Jesteśmy w samiuśkich Tatrach, gdzie mieszkają dwie rodziny: Zawratów i Wetulów. Jeden z synów, Jędrek (Filip Pławiak) to taternik i alpinista, kochający się w Bronce (Sandra Drzymalska). Niestety, jej rodzicom nie bardzo to odpowiada, bo jest dla nich bardziej miastowy niż gazda. Dlatego chcą, by ich córkę poślubił Maciej (Julian Świeżewski) albo ślubu nie będzie. Ślub jednak musi się odbyć, bo inaczej ziemia Zawratów zostanie zabrana przez wierzycieli. W końcu nasz góral porzuca swoje strony i zamieszkuje w Krakowie. Tam poznaje niemieckiego alpinistę Wolframa von Kamitza (Jakub Gierszał), który chce wziąć Jędrka jako przewodnika po górach. Jednocześnie Niemiec wierzy, że górale pochodzą ze starogermańskiego plemienia Gotów. Wkrótce wybucha wojna, a Niemcy chcą pozyskać górali jako sojuszników, proponując im wiele korzyści.

Na pierwszy rzut oka „Biała odwaga” jest melodramatem z historią w tle. Bo niejako kośćcem głównego wątku jest skomplikowany trójkąt miłosny. Teoretycznie, bo im dalej w las, tym bardziej Koszałka próbuje złapać kilka srok za ogon. Kolaboracja górali z Niemcami, przyjaźń Jędrka z von Kamitzem, zwerbowanie (siłą) górali do Wehrmachtu, partyzanci zabijający kolaborantów, wreszcie wkroczenie Armii Czerwonej. Dużo się tu dzieje, oj dużo. Jak na dwie godziny, wręcz za dużo, przez co reżyser bardzo gubi się w tej narracji. Przeskakuje z postaci na postać, a także w czasie, przez co film wydaje się rwany i chaotyczny. Muszę przyznać, że twórcy próbują zrozumieć motywacje postaci, tylko ci bohaterowie są strasznie jednowymiarowi. Choć nie brakuje dramatycznych i mocnych scen (atak partyzantów, rozmowa majora UB czy przywitanie gubernatora), nie mówiąc o zachwycających zdjęciach górskich, „Biała odwaga” wywołała we mnie jedno uczucie: obojętność.

Technicznie nie jestem w stanie się do czegokolwiek przyczepić. Zdjęcia są świetne, co akurat nie dziwi – Koszałka jest przede wszystkim operatorem filmowym. I to widać, nie tylko w pokazywaniu krajobrazów. Scenografia, kostiumy i wszelkie sceny, gdzie wykorzystane są góralskie tradycje, przyśpiewki itp. stoją na wysokim poziomie. Tak samo dialogi pełne gwary (dla takich ceprów jak ja użyto napisów) sprawiają wrażenie wiarygodnych. Tylko sposób przedstawienia tej historii kompletnie mnie nie porwał.

Chciałbym móc wam polecić „Białą odwagę”, bo film ma coś ciekawego do opowiedzenia na temat kwestii przemilczanej przez lata. Problem jednak w tym, że reżyser próbuje upchnąć tyle rzeczy w tej opowieści, że z czasem rozwadnia się i traci jakikolwiek emocjonalny ciężar. Nie mogę pozbyć się wrażenia niewykorzystanego potencjału, co jest szczególnie bolesne. Wielka szkoda.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Filip

Czy możliwe jest jeszcze opowiedzenie historii w realiach II wojny światowej w inny sposób niż znane do tej pory? Czyli albo martyrologicznie-cierpiętniczo, patriotyczno-propagandowo i tak podniośle, sprowadzając wszystko do prostego czarno-białego podziału? Takiej próby podjął się Michał Kwieciński, przenosząc na ekran powieść Leopolda Tyrmanda. I ku mojemu zaskoczeniu, wyszedł z tej próby bardzo obronną ręką.

filip1

Wszystko zaczyna się jeszcze na terenie warszawskiego getta, gdzie Żydzi próbują w miarę normalnie funkcjonować. Choć czasy są mocno nienormalne. Jednym z nich jest Filip (Eryk Kulm Jr.) – młody chłopak, występujący w kabarecie jako tancerz. Ma właśnie wystąpić na scenie ze swoją dziewczyną, ale problemem okazują się… za duże spodnie. I paradoksalnie to one pozwoliły mu przeżyć mord Niemców. I przeskakujemy dwa lata do przodu, gdzie nasz bohater pracuje jako kelner w hotelu. Z fałszywymi dokumentami i nową tożsamością jako Philippe Jovet. Cały czas musi się pilnować, choć nie przeszkadza mu to uwodzić niemieckie kobiety. Mimo iż za to grozi śmierć, gdyż władza uznają to za szarganie czystości rasy. Radzi sobie nieźle i dobrze się maskuje. Ale pojawiają się komplikacje, które mogą zburzyć dotychczasowe życie Filipa.

filip2

Kwieciński idzie w bardziej przyziemną stronę życia w nazistowskich Niemczech. Codzienność pełną sprzeczności, pełne życia, barw i jednocześnie łatwo wpaść w pułapkę. Niby można uznać, że całe to podrywanie może dać poczucie bezpieczeństwa (w końcu Niemki za spółkowanie z cudzoziemcami też ponosiły kary), jednak pewnym nie można było być nigdy. Cały czas było czuć napięcie, zwłaszcza że Filip tylko pozornie wydaje się wyluzowanym, trochę cynicznym gościem, nie przywiązującym się do nikogo. Nie trzeba być wielkim geniuszem czy wybitnym psychologiem, by zobaczyć w tej postawie kamuflaż, skrywający naznaczonego traumą, wrażliwego człowieka. Noszącego strój kelnera niczym zbroję, cały czas mającego oczy dookoła głowy, nie wychylającego się.

filip3

Jednak coraz bardziej ten uporządkowany świat zaczyna się powoli sypać. Z jednej strony pojawia się dawna znajoma z Warszawy (Sandra Drzymalska), trzymająca się z niemieckim oficerem i proszącą o pewną przysługę. Jeśli tego nie zrobi, może się stać coś nieprzyjemnego. Z drugiej jeszcze pojawia się Lisa (Caroline Hartig) – dziewczyna z basenu i pozornie kolejna ofiara naszego kelnera. Chce ją rozkochać i porzucić, ale jest ona odporna na jego urok. JEDNAK tutaj zaczyna dziać się coś poważnego, może nawet pojawia się szansa na głębsze uczucie. Tylko co się stanie, jak odkryje kim naprawdę jest? Będzie chciała z nim być czy może jednak trzeba będzie uciekać? Ta relacja złapała mnie i najbardziej interesowała, pokazując bardziej skrytą stronę naszego bohatera. Tak samo jak intensywny finał, trzymający mocno za gardło.

filip4

„Filip” wygląda niesamowicie i sprawia wrażenie produkcji zrobionej za duży budżet. Wrażenie robi zarówno scenografia (szczególnie sceny w hotelu oraz początek w getcie), jak i wnętrza. Wszystko to także bardzo dynamicznie sfotografowane przez Michała Sobocińskiego, który rzadko sobie pozwala na statyczne ujęcia. Dużo jest mastershotów, bardzo płynnie zmontowanych. Kamera rzadko opuszcza bohatera (szczególnie w scenach, gdy mężczyzna nocą w hotelu robi coś na kształt tańca czy w kulminacyjnej scenie balu w hotelu), filmując go albo skupiając się na twarzy, albo idąc za nim. Jedynym „zgrzytem” była dla mnie mocno elektroniczna muzyka, jakby wyrwana z innego filmu.

Jeśli chodzi o aktorów, Kwieciński dokonuje dość ciekawych wyborów. Sięgnął po aktorów z Europy, obsadzając do roli Niemców czy kolegów Filipa z innych części świata (m.in. Victora Meuteleta, Josepha Altamarę czy Philippa Gunsha). Wszyscy grają tu co najmniej bardzo dobrze, choć z tego grona wyróżnia się Caroline Hartig – jej Lisa to o wiele dojrzalsza niż się wydaje i nie za bardzo idąca w zgodzie z ideologią austriackiego kurdupla. W kontrze do niej stoi Zoe Straub, czyli bardziej cwana, świadoma swojej atrakcyjności Bianka. Ale tak naprawdę całość na swoich barkach trzyma rewelacyjny Eryk Kulm Jr., tworząc bardzo złożonego i o wiele ciekawszego bohatera niż się wydaje. Dziwna mieszanka cwaniaka, cynika, pełnego uroku, chcącego przetrwać i się odegrać na Niemcach. Ale nie z bronią w ręku i z Bogiem na ustach – nic z tych rzeczy. Nawet jak dokonuje czegoś heroicznego, to raczej przez przypadek.

Jestem w szoku, że taki film jak „Filip” – produkcja nie pokazująca życia wojennego w sposób znany z podręczników – została sfinansowana przez… Telewizję Polską. Kwieciński świetnie oraz z dużym wyczuciem pokazuje bardziej przyziemne oblicze wojny. Z absolutnie charyzmatycznym głównym bohaterem, za którym chcemy podążać, świetnymi dialogami i cudowną pracą kamery. Dla mnie to największe osiągnięcie Kwiecińskiego jako reżysera, rehabilitującego się po ostatnich rozczarowaniach.

8/10

Radosław Ostrowski

IO

A cóż to nasze gremium postanowiło wystawić jako kandydata do nominacji oscarowej za najlepszy film międzynarodowy? Tym razem wybrano nowe dzieło Jerzego Skolimowskiego o bardzo enigmatycznym tytule „IO”. Nie jest to skrót od Igrzysk Olimpijskich, ale imię… osła. I nie, nie chodzi o żadnego polityka.

Trudno tutaj mówić o fabule, bo w zasadzie jest to odyseja osiołka przez różne miejsca. Kiedy poznajemy IO, jest zwierzęciem cyrkowym. Jedyną osobą widzącą w nim coś więcej niż tylko zwierzę jest występująca z nim tancerka Kasandra (Sandra Drzymalska). Kiedy na początku jej oczami patrzymy na osiołka, kamera pokazuje go z bardzo bliska i z taką czułością, że nie byłem w stanie przejść obojętnie. Ale to nie przetrwało, wszystko przez działaczy, co nie chcą zwierząt w cyrku. Io zostaje rozdzielony i trafia najpierw do stajni. To jednak początek wędrówki naszego czworonoga, które zostaje zderzone z najgroźniejszym zwierzęciem na Ziemi – człowiekiem. Jaki będzie finał?

IOPL-3

Skolimowski spycha ludzi do roli tła, niemal cały czas pokazując perspektywę naszego zwierzęcego bohatera. I to wiele razy dosłownie widzimy jego oczami, co wygląda wręcz hipnotyzująco. Szczególnie gdy w kadrze pojawia się mocna czerwień, skręcając w mocno surrealistyczną otoczkę (scena z wiatrakami). „IO” to przede wszystkim audio-wizualna uczta, zdominowana przez kapitalne zdjęcia Michała Dymka (wspartego dodatkowymi materiałami od Pawła Edelmana i Michała Englerta), które są nie tylko przemyślane, ale też pełne eksperymentów. Czy to ucieczka osiołka przez las, oglądany „od dołu” mecz piłki nożnej, widok na pędzące konie – to wszystko pulsuje, oddycha, zaciekawia. Im dalej w las, tym trudniej jest przewidzieć co zobaczymy za chwilę. Przenosimy się od Warmii i Mazur przez Pomorze i Śląsk aż do włoskiego pałacu. Od ośrodka dla niewidomych dzieci przez mecz piłkarski oraz imprezę w gospodzie z kibolami czy przez granicę z końmi przeznaczonymi na rzeź.

IOPL-2

Z obrazami współgra miejscami klasyczna, miejscami awangardowa muzyka Pawła Mykietyna, tworząc silną mieszankę wybuchową. „IO” jest bardziej doświadczeniem, sensualnym doznaniem niż stricte filmem, co czyni film nieprzystępnym dla każdego. Dialogów jest tu bardzo niewiele, ludzie w zasadzie są epizodami (choć zdarzają się wyraziste kreacje jak w przypadku Sandry Drzymalskiej czy Isabelle Huppert), zaś Skolimowski bardziej wydaje się kontemplować rzeczywistość. Jest parę ujęć, które wydają się nie pasować (robot o kształcie zwierza czy cofająca się woda z wodospadu) albo mają symboliczne znaczenie, którego nie rozgryzłem.

IOPL-1

Niemniej ciężko mi z głowy wymazać te kadry, tego osiołka (grane przez szóstkę parzystokopytnych), który zostaje wyrwany ze swojego środowiska. Ale też pokazuje ludzi w nie zawsze najlepszym świetle, piętnując ich głupotę, okrucieństwo i obojętność. Nie wszystkim się spodoba, ale warto dać szansę jemu oraz sobie.

8/10

Radosław Ostrowski

Każdy ma swoje lato

Mam wrażenie, że za dużo razy oglądam filmy na temat Polski tzw. prowincjonalnej (czytaj: znajdującej się poza wielkimi miastami jak Warszawa), że ciężko jest wymyślić coś nowego na ten temat. Bo wiadomo, że jest brak perspektyw, mentalność hipokryczno-katolicka oraz łatwiej zakopać rodzinne tajemnice. O czymś zapomniałem? No tak, musi być osoba z zewnątrz, która obserwuje całą sytuację. I w zasadzie mamy film „Każdy ma swoje lato” Tomasza Jurkiewicza.

kazdy ma swoje lato1

Tzw. fabuła skupia się na dwóch, a w zasadzie trzech postaciach. Pierwszą jest Mirek (Nicholas Przygoda) – młody chłopak pracujący w markecie, przy dziale mięsnym. Mieszka razem z dziadkami, gdyż rodzice zmarli dawno temu. Babcia gra na organach w kościele, zaś dziadek ma demencję. Albo inną chorobę, przez którą nie kontaktuje. Słabo jest. I do tego miasteczka trafia do oazy dziewczyna – Agata (Sandra Drzymalska), która pracuje w kuchni. Chłopak zaczyna bujać się w dziewczynie, do tego dziadkowi przypomina kogoś o imieniu Marysia. O kogo chodzi? Cóż, nie obchodziło mnie to.

kazdy ma swoje lato2

Sam film bardziej przypomina zbiór niepowiązanych zbyt mocno ze sobą wątków, przez co rozjeżdża się na niemal wszystkie strony. Z jednej mamy chłopak zmuszonego do wspólnego przebywania z dziadkiem. A w zasadzie wykorzystującym obecność dziadka do podrywania dziewczyny (to jest trochę poniżej jakichkolwiek standardów i brzmi ohydnie). Z drugiej nową dziewuchę, o której nie wiemy wiele, oprócz bycia zbuntowaną. Jak to wygląda? Chodzenie w luźnych ubraniach, by sprowadzać dziewczyny na ścieżkę deprawości. W sensie, że młodsze dziewczynki zaczną nosić to samo, co ona. Chyba. I są tylko same dziewuchy w wieku szkolnym, żadnych nastolatek czy młodych kobiet. To jest wręcz zastanawiające. Jest jeszcze drobny wątek związany z konserwatorem, mającym naprawić organy, co kończy się – uwaga, nie spodziewacie się – romans mężczyzny z babcią. Dość brutalnie zakończonym. Jeszcze jest zakład związany z… pozbyciem się kolczyka z pępka Agaty, ale na samą myśl czuje się dziwnie.

kazdy ma swoje lato3

Sporo jak na produkcję trwającą nieco ponad godzinę, jakby reżyser chciał na siłę upchnąć wszystko. To oznacza jedno: chaos większy niż na polu bitwy. Albo należałoby film wydłużyć, albo parę rzeczy powyrzucać i skupić się na dwóch, istotnych wątkach. Co oznacza, że czas przy tym filmie straaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaasznie się dłuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuużył. Jest tak źle, że nawet realizacja czy aktorzy nie są w stanie podnieść filmu na wyższy poziom. Pozbawiony jakiegokolwiek sensu, zakończenia oraz życia burdel, który nigdy nie powinien powstać. Przynajmniej nie w takiej formie.

3/10

Radosław Ostrowski

Powrót

Witajcie w małomiasteczkowej polskiej prowincji z Bogiem na ustach. Tutaj wraca do domu młoda dziewczyna, która kiedyś brała udział w programie typu talent show. Potem zniknęła i wraca, choć tak naprawdę nikt na nią nie czeka. Siedzi dziewucha zamknięta w domu jakby była duchem. Co się tak naprawdę stało? Jak jej najbliżsi zareagują na tajemnicę?

powrot(2018)2

Magdalena Łazarkiewicz to reżyserka, która zawsze będzie w cieniu swojej znanej siostry. Niemniej co jakiś czas próbuje o sobie przypomnieć, że jeszcze tworzy. „Powrót” jest inspirowany prawdziwą historią dziewczyny, która została oszukana i przeszła piekło. Powrót do rodzinnych stron miał przynieść ukojenie oraz odzyskanie sił, ale okazało się to pułapką. Rodzina okazała się mieć Boga tylko w słowach, bo przyzwyczaili się żyć bez Uli. Wydaje się kimś w rodzaju balastu, jest bardzo wycofana, jakby nieobecna. Bardzo powoli jest odkrywana jej tajemnica, jednak to wszystko służy pokazaniu znanego obrazka Polski B. Zacofanej, bałwochwalczej, gdzie dominuje religijna hipokryzja oraz obłuda. To, co ludzie mogą o tobie pomyśleć staje się ważniejsze od więzi rodzinnych. Bo to może zaszkodzić reputacji, interesom i wywołuje większy ból dziewczynie niż można to sobie wyobrazić. Dom pełen dewocjonaliów, które albo są tylko czymś, co trzeba powiesić albo skrytką na papierosy.

powrot(2018)1

Niby wydaje się prawdziwe i poruszające, ale nie mogę pozbyć się wrażenia pewnego przejaskrawienia. Bo jest tylko chlanie, bicie i w sumie nie ma ani jednego pozytywnego bohatera. Poza Ulą, która znosi to wszystko i nie robi z siebie ofiary. Pokazanie całego dramatu w skali mikro, bardzo kameralnej jest samo w sobie niezłym pomysłem. Niemniej jest kilka momentów, gdy całość zaczyna trzymać się na ślinę jak wątek byłego chłopaka Uli. Od samego początku ma wyglądać groźnie i jest zły do tego stopnia, że rodzina nie dzwoni na policję. Niby można to tłumaczyć poczuciem wstydu, ale po wyjawieniu tajemnicy Uli nie powinno być decydującym czynnikiem. Ani razu nawet taki pomysł nie zostaje wspomniany i to jest ewidentnie podporządkowane z góry narzuconej tezie. Takie szczególiki psują wiarygodność tego świata, chociaż może się mylę.

powrot(2018)3

Trudno mi się przyczepić realizacji, bo ona miejscami bardzo pomaga. Klimat budują świetne zdjęcia, niemal skupione na detalach oraz twarzach. Dziwnie w tle wypada muzyka, bardziej pasująca pod thriller, co wywołuje miejscami dysonans. Ale jest kilka momentów mocno łapiących za gardło jak scena przymierzania ubrań czy wyznania Uli przed księdzem, co nie czyni tego filmu obojętnym.

Tak samo najmocniejszym punktem są tutaj dwie świetne kreacje aktorskie: matki i córki. Pierwszą gra dawno nie widziana Agnieszka Warchulska, gdzie widać w niej konflikt między religijnym fanatyzmem, a trudną do wyrażenia miłością. Pokazane jest to bardzo delikatnie, choć scenariusz nie zawsze pozwala. Ale odkryciem była dla mnie Sandra Korzeniak jako Ula. Bardzo wycofana, wręcz subtelnie poprowadzona postać dziewczyny naznaczonej piekłem i odrzucona przez bliskich magnetyzuje. Nawet kiedy nie robi nic, co jest nieprawdopodobne.

„Powrót” nie odkrywa niczego nowego  temacie hipokryzji małego zaścianka i jest to kolejne ostre (w założeniu) spojrzenie na Kościół. Nie zawsze subtelne, czasami przypomina to wyważanie otwartych drzwi, ale ciągle potrafi parę razy uderzyć.

6/10

Radosław Ostrowski