The Tax Collector

David Ayer to filmowiec, który ostatnio ma mocno pod górkę. Tak mniej więcej od czasu „Legionu samobójców” każdy jego tytuł kończył się rozczarowaniem. Wydawałoby się, że powrót na ulice pełne gangsterów w Los Angeles przywróci reżyserowi moc oraz siłę. Brudny, nieprzyjazny klimat, gdzie kula może pojawić się z każdej strony, a walka o przetrwanie trwa cały czas.

Bohaterami jest dwóch przyjaciół – David i Creeper. Zajmują się pobieraniem procentów z każdego interesu, działając dla przebywającego w więzieniu szefa zwanego Czarodziejem. Creeper bardziej robi tu za twardziela, co wiele przeszedł, wiele widział i wiele zabijał. Współpraca idzie dobrze, nawet bardzo, zaś każdy gang oddaje procent bez problemów. Ale sprawa zaczyna się komplikować z powodu nowego zawodnika, niejakiego Conejo. Mafiozo współpracował z kartelem, a Czarodziej próbował go wcześniej skasować. Teraz on wraca i chce wywrócić cały porządek do góry nogami.

Sam początek jest naprawdę obiecujący. Powoli poznajemy układy panujące na ulicy, szybko pracujących gangsterów oraz silną więź między naszymi bohaterami. Mimo bandyckiej profesji, rodzinne wartości są dla nich silne, co może wywołać pewną konsternację. Problem w tym, że sama historia swoim spokojnym tempem oraz większym skupieniem na wątek obyczajowy traci swój impet. I tej sytuacji nie jest w stanie zmienić ani przemoc (zbyt rzadka i mało szokująca), ani rzucane bluzgi (zbyt częste). Są tylko dwie strzelaniny i są za krótkie, a cała ta walka o przetrwanie oraz władzę okazuje się pusta, efekciarska, nieangażująca. Więcej niby dowiadujemy się w dialogach, jednak nie zawsze się to pokrywa z wydarzeniami na ekranie. Zaś finał nie daje żadnej satysfakcji i przebiega zbyt łatwo. Ayer potrafi zbudować klimat, jednak za bardzo gubi swoich bohaterów.

I bardzo szkoda tutaj aktorów, a szczególnie zaskakującego Shia LaBeoufa jako mocno narwanego, elegancko ubranego Creepera. Facet kradnie każdą sceną samą swoją obecnością, pokazując zupełnie inne oblicze. Ale nawet on nie jest w stanie wznieść całości powyżej przeciętnej. Ayer tutaj tylko udaje twardziela, a podczas konfrontacji ucieka jak tchórz. Takich ludzi nie chcecie znać, ani spłacać jakichkolwiek długów.

5/10

Radosław Ostrowski

Cząstki kobiety

Czekanie na narodziny dziecka to ważny dzień dla rodziców. Taki na pewno miał być dla Marthy oraz Seana, gdzie poród ma być tuż tuż w domu, z doświadczoną położną. Pozornie wszystko wydaje się przebiegać zgodnie z planem, ale dziecko po porodzie umiera. Związek zaczyna powoli się rozpadać, a przeciw położnej wytoczony jest proces sądowy.

Kolejne, bardziej ambitne dzieło Netflixa od reżysera z Węgier. Kornel Mundruczo tym razem przenosi na ekran swój tekst teatralny, napisany wspólnie z Katą Weber. I jest to długi, psychologiczny dramat skupiony na kobiecie w żałobie. Nie jest to kobieta w żadnym wypadku rozpaczająca, wyrażająca swoje emocje wprost. Ale na ile to prawdziwa ona, a na ile jest to kreacja wobec swojego otoczenia. Głównie matki, niejako próbującej narzucić jej swoje zdanie oraz jej partnera, coraz bardziej ulegającym jej wpływom. W tej relacji po tragedii zaczynają pojawiać się spięcia oraz oddalanie się. Jednak reżyser w tym związku skupia się na Marcie oraz jej emocjach. Co dla wielu może być problemem, ale mąż przez większość czasu jest obecny. Na nim mocniej widać jak wielką destrukcję wywołała śmierć dziecka – płacz, bezradność, powrót do nałogu oraz rozstanie. Chciałoby się tutaj dla rozładowania odrobinę (nawet smolistego) humoru, by nie czuć aż takiego ciężaru.

Ale mam pewien jeden poważny problem. „Cząstki kobiety” zaczynają się od mocnego uderzenia (nakręcona w jednym ujęciu scena porodu), ale z czasem sama narracja zaczyna tracić swój impet. Rozwadnia się to wszystko, a wątki poboczne nie zawsze działają (scena w sądzie). No i czasami zbyt nachalna symbolika – most na początku sceny opisującej kolejny dzień, jabłka wydawała mi się zbędna. Ale pojawia się jeszcze parę momentów jak monolog matki o swoim narodzeniu podczas wojny czy przesłuchanie Marthy w sądzie.

Całość w ryzach trzyma absolutnie zjawiskowa Vanessa Kirby jako Martha. To jest przykład kreacji, która wydaje się minimalistyczna, a jednocześnie jest to siła rażenia bomby atomowej. Nawet nic nie mówiąc, wypowiada wiele skrajnych emocji: od zmęczenia przez bezsilność po bunt. Kontrastem dla niej jest bardzo wyrazista Ellen Burstyn jako bardzo silna Elizabeth, z bardzo twardymi zasadami. Zaskoczeniem jest za to Shia LaBeouf jako Sean. Niby wydaje się silnym wsparciem, lecz tak naprawdę okazuje się słabszym, bezradnym facetem.

Ten psychologiczny dramat ma swoje momenty mielizny czy działające usypiająco. Ale „Cząstki kobiety” mają zbyt wiele mocnych momentów, by ją zignorować. Bez potężnej roli Kirby całość rozsypała się na drobne cząstki niczym zwierciadło.

7/10

Radosław Ostrowski

Constantine

Był taki czas, że popularność kina superbohaterskiego nie była aż tak wysoka jak obecnie. Na nowo ta fala po słabej drugiej połowie lat 90. Podniosła się po sukcesie „X-Men” oraz pierwszego „Spider-Mana” od Sama Raimiego. Potem – tak jak dzisiaj – bywało różnie, szukając innych materiałów niż komiksy Marvela czy DC. Ale poza „Hellboyem” oraz „Watchmenami” nic nie zrobiło dużego zamieszania. A czy mówi wam coś Constantine? John Constantine.

Postać stworzona przez brytyjskiego autora komiksów Alana Moore’a to blondwłosy, brytyjski gość, który widzi anioły i demony. Kiedyś próbował odebrać sobie życie, co doprowadziło do faktu, że jego życie zostało skazane na potępienie. Chcąc troszkę odzyskać łaskę od Boga, pełni rolę takiego egzorcysty. A nasza planeta pełni coś w rodzaju miejsca gry między piekłem a niebem, gdzie tzw. mieszańcy dbają o równowagę. I nasz bohater dostaje sprawę. zgłasza się do niego policjantka, której siostra bliźniaczka popełniła samobójstwo w szpitalu psychiatrycznym. Policjantka nie wierzy w samobójstwo, ponieważ była ona osobą wierzącą.

„Constantine” to reżyserski debiut Francisa Lawrence’a, wówczas reżysera teledysków, dzisiaj znany jako twórca serii „Igrzyska śmierci” (oprócz części I). I jest to bardzo luźna adaptacja materiału źródłowego. Akcja z Londynu przeniesiono do Nowego Jorku, zaś nasz bohater to brunet z amerykańskim akcentem oraz ciemnym garniturem. Sama historia wydaje się prosta, ale nie jest opowiedziana w sposób prostacki. Reżyser próbuje zbudować wokół wiary mitologię, choć czasami logika potrafi zrobić sobie wolne. Wolne oraz spokojne jest także tempo, rzadko sięgające po sceny akcji, dając czas na wejście w klimat lekko noirowy. Świetny wizualnie, utrzymany głównie w ciemnych kolorach oraz dziejący się w nocy. Tylko, że ta historia – choć ma parę zakrętów – nie wciąga, a nawet troszkę nudzi. Dialogi czasami są przeładowane ekspozycją, świat wydaje się bardzo niewielki oraz ledwie zarysowany, zaś ustalenie kto stoi za wszystkim nie jest wcale trudne. No i czasami twórcy za bardzo chcą być cool (spluwa w kształcie połączenia Thompsona z… krzyżem), choć sceny egzorcyzmów czy drobnej akcji dobrze się trzymają. Tak jak niezłe efekty specjalne oraz wizje piekła przypominające pst-apokaliptyczną rzeczywistość.

Jeśli chodzi o aktorstwo to jest więcej niż OK. Tytułową rolę zagrał Keanu „Neo” Reeves, który do ról niezbyt rozmownych, wycofanych stoików pasuje idealnie. A że nie ma nic wspólnego z komiksowym pierwowzorem? Cóż, to akurat drobiazg, chociaż ta postać wydaje się zbyt wycofana oraz obojętna na to, co się dzieje dookoła. Znacznie ciekawiej prezentuje się Rachel Weisz w ról bliźniaczek: „psychicznej” Isabel oraz detektyw Angeli, chociaż między nią a Reevesem nie ma żadnej silnej chemii. A szkoda. Film za to kradną drobne epizody Petera Stormare’a (Lucyfier) oraz Tildy Swinton (archanioł Gabriel), dodając odrobinę charakteru do całości.

Solidna adaptacja oraz debiut, chociaż troszkę za bardzo skupiony na wizualiach. Bo sama historia nie robi aż tak wielkiego wrażenia, zupełnie jakby to był wstęp do większej całości, sequela? Ale szkoda, że nic z tego nie wyszło.

6/10

Radosław Ostrowski

Sokół z masłem orzechowym

Filmowcy lubią prezentować bohaterów, którzy są outsiderami, wyrzutkami i ludźmi spoza marginesu. Kimś takim jest Zak – 20-letni chłopak z zespołem Downa, który przebywa w domu starców. Jego wielkim marzeniem jest zostać wrestlerem, a jego idolem jest Red Salt Redneck. By osiągnąć swoje marzenia, decyduje się na ucieczkę. Po drodze trafia na poławiacza Tylera, który został zwolniony z pracy. Z zemsty podpala więc miejsce pracy i ucieka łodzią, odkrywając zbiega. W ślad za nimi wyrusza Eleanor, czyli opiekunka z ośrodka.

sokol z maslem1

Kolejny przykład amerykańskiego kina niezależnego, które chce bardziej skupić się na postaciach niż widowiskowości. „Sokół z masłem orzechowym” to jest klasyczne kino drogi, gdzie nasi bohaterowie – początkowo sobie obcy – zaczynają budować głębszą więź. Ciekawszy jest tutaj Zak, który chce zostać wrestlerem, ale ze względu na swoją przypadłość, trzymany jest w kloszu. Pozbawiony rodziny i przyjaciół, chce decydować sam o sobie, mimo przeciwności losu. Drugi bohater, Tyler też ma problemy. Niepogodzony ze stratą brata, bardzo konfliktowy, wydaje się bardziej zagubiony. Obaj zaczynają tworzyć intrygujący duet na zasadzie rodzeństwa, gdzie Tyler pełni rolę starszego brata. I ta relacja działa, ale kiedy dołącza do nich Eleanor, całość zaczyna nabierać większej dynamiki. Każde z nich zaczyna powoli uczyć się od siebie nawzajem. Że życie nie koniecznie musi być podporządkowane lekom oraz unikaniu jakichkolwiek niebezpieczeństw, lęków i obaw. I nawet jeśli nie da się uniknąć kłopotów (ścigający Tylera koledzy), łatwiej je znieść.

sokol z maslem2

Nawet jeśli pod koniec całość staje się coraz bardziej przewidywalna, a zakończenie nie satysfakcjonuje do końca – sprawia wrażenie bardzo urwanego – historia potrafi porwać swoim rytmem. Całość osadzono w Luizjanie, co widać w pięknie zarysowanych krajobrazach. Dużo rzek, w tle muzyka rozpisana na gitarę i banjo, mocno podniszczone domostwa – dosłownie jakbyśmy byli w zupełnie innej Ameryce. Bardziej prowincjonalnej, z dala od dróg, szos i wielkich miast, gdzie nawet wrestling wygląda amatorsko. Jednak w tym wszystkim czuć serducho i szczerość, mimo pewnych wad.

sokol z maslem3

Sytuację na tym polu ratują aktorzy z kapitalnym Zackiem Gottsagenem w roli głównej. Naturszczyk wypada fenomenalnie jako człowiek odrzucony przez społeczeństwo, ale pełen pasji oraz szczery. Chłopak tworzy fantastyczny duet z Shią LaBeoufem, który jako zagubiony, pełen gniewu i staje się kimś na kształt brata. Wspiera Zaka i pomaga mu się usamodzielnić, robiąc lepszą robotę jako opiekun niż Eleanor (zaskakująca Dakota Johnson), choć jest głębsza niż się wydaje na pierwszy rzut oka.

Powiem, że jestem nieźle zaskoczony tym filmem. „Sokół…” jest bardzo sympatycznym feel good movie, z ciepłym klimatem, postaciami do polubienia i niezbyt satysfakcjonującym zakończeniem. Przez większość czasu nie będzie to czas stracony.

7/10

Radosław Ostrowski

Kto pod kim dołki kopie…

Stanley Yelants jest czwartym potomkiem z rodu Yelantsów, nad którym ciąży klątwa. Rodzice próbują stworzyć wynalazek do usunięcia smrodu z butów, jednak im to nie wychodzi. A żeby było mało kłopotów, to chłopak zostaje oskarżony o kradzież butów. Były one przekazane dla jednej ze szkół i spadły Stanleyowi prosto na jego głowę. Za karę zostaje skierowany do obozu Green Camp na 18 miesięcy. Tam wszyscy za karę muszą… kopać dziury w całej okolicy. Mając na celu zrobić z nich mężczyzn.

dziury1

Andrew Davis dla wielu kinomanów zawsze pozostanie twórcą kultowego „Ściganego”, czyli jednego z lepszych filmów akcji lat 90. Ale w 2003 roku postanowił zrobić film familijno-przygodowy pod szyldem Disneya, gdzie mamy dość sporą mieszankę. Opowieść ma tutaj masę poplątanych wątków, gdzie punktem wyjścia jest klątwa rodu Yelants. Masa wątków się tutaj przeplata ze sobą: historia rodziny Yelantsów miesza się z historią niejakiej Kate Barlow, która z nauczycielki zmienia się w wyjętą spod prawa bandytkę, a także przeszłością obozu. Który wcześniej był miasteczkiem z Dzikiego Zachodu. Nawet „opiekowanie” obozu zachowują się co najmniej absurdalnie, a sama historia dziwnie się gryzie ze sobą. Mieszanka westernu, kina przygodowego, familijnego oraz absurdalnego humoru dziwnie się gryzie ze sobą i za żadne skarby nie chce stworzyć spójnej fabuły. Poplątane wątki wywołują dezorientację, wszystkie postacie są bardzo kliszowe (grupa członków obozu), zaś główni źli są zbyt łatwi do odczytania.

dziury2

Reżyser próbuje ubarwić, bawi się montażem oraz zapodaje bardziej „współczesną” muzykę z gitarą akustyczną w tle. Ale to wszystko płynie, płynie i nie może kompletnie zaangażować. Broni się tylko relacja Stanleya z bardzo skrytym, wycofanym Zero. Nawet efekty specjalne (jaszczurki) wyglądają słabo, a finał jest dla mnie zbyt przesłodzony. Zbyt wiele jest tutaj zbiegów okoliczności, za mało mroku oraz dziur. Dziwne, że nikt do tej pory się nie zorientował o działalności tego obozu, bo już dawno powinien zostać zlikwidowany. Za bajkowe to cudeńko.

dziury3

Także aktorzy, choć się starają, tak naprawdę nie zapadają zbyt mocno w pamięć. Jon Voight (pan Sir) czy Sigourney Weaver (naczelnik) zwyczajnie są, choć ten pierwszy wydaje się zbyt karykaturalny do tej postaci; troszkę humoru wnosi Tim Blake Nelson (pan Pendanski). Ale tak naprawdę najlepiej prezentuje się Shia LaBeouf, dla którego był to debiut. Nie irytuje aż tak bardzo jak w późniejszej karierze, za to nadrabia swoim urokiem oraz determinacji. Jest też jeszcze Rosanna Arquette w roli tajemniczej Barlow, która wypada całkiem nieźle, choć jej przemiana jest zbyt szybka oraz szybko ta postać znika.

„Kto pod kim dołki kopie” to bardzo dziwne połączenie w dorobku Davisa, gdzie każdy z elementów nie zostaje w pełni rozwinięty. Niby western, ale zbyt prosty. Niby film przygodowy, ale nie wywołuje podniecenia. Zbyt familijnie, zbyt grzeczny oraz pozbawiony pazura.

5/10

Radosław Ostrowski

Borg/McEnroe. Między odwagą a szaleństwem

Kino kocha sport każdego rodzaju, nawet jeśli nie wydaje się zbyt emocjonujący na pierwszy rzut oka. Bo co może być interesującego w tenisie? Ale mimo pozornego braku atrakcyjności, pewien skandynawski reżyser, Janus Mraz postanowił zadać kłam tej teorii. Jest rok 1980, Wimbledon – jeden z najbardziej prestiżowych turniejów tenisowych. Piąty tytuł będzie próbował zdobyć niepokonany Bjorn Borg, a po drugiej stronie w finale walczy amerykański tenisista John McEnroe.

borg_mcenroe1

Inspiracja „Wyścigiem” Rona Howarda wydaje się bardzo silna, bo reżyser przygląda się tym dwóm osobowościom i charakterom. Borg – bardzo młody, utytułowany, na korcie sprawia wrażenie wręcz cyborga. McEnroe – o wiele młodszy, bardzo impulsywny, porywczy, wyzywający sędziów i publiczność. Starcie dżentelmena i chuligana? Poniekąd, lecz obaj panowie są bardzo ambitnymi zawodnikami, którzy na korcie dają z siebie wszystko i nie odpuszczają. Twórcom bardziej niż na rekonstrukcji samych pojedynków interesuje psychologiczny portret bohaterów, dodając wiele retrospekcji. Nie mogę jednak pozbyć się wrażenia, że twórcom (pewnie z powodu pochodzenia) bardziej interesuje Borg, będący w wieku dziecięcym wręcz lustrzanym odbiciem Amerykanina – impulsywnym chłopakiem, któremu zależy tylko na wygranej. Z kolei McEnroe nie do końca radzi sobie z agresją, co odbija się na jego grze. Każdy z tych bohaterów ma jednak osoby, będące wsparciem (Borg – żona i trener, McEnroe – ojciec), co dodaje im pewnych ludzkich cech, a łączy jeszcze jedno: silna presja tłumu.

borg_mcenroe2

Samo odtworzenie realiów przełomu lat 70. i 80. pokazano bardzo przekonująco: od stanowisk komentatorskich, przez wnętrza hoteli i mieszkań aż po stroje i fryzury z obowiązkowymi długimi włosami. Za to perłami są tu sceny pojedynków kortowych, gdzie swoje robi przede wszystkim szybki montaż oraz podnosząca adrenalinę muzyka. Każde uderzenie piłki, sapnięcie, zmęczenie ma swoją siłę, a połączona z przebitkami na tłum wygląda rewelacyjnie. W szczególności finałowe starcie, gdzie nie brakuje kadrów z góry, nadając starciu rozmachu godnego prawdziwych wojowników.

borg_mcenroe3

I do tego jest to cudownie zagrane. Wybija się Sverrir Gudnasson w roli Borga, który tylko pozornie sprawia wrażenie chłodnego, opanowanego zawodnika. Tak naprawdę jednak wyczuwa się pewne wypalenie, zmęczenie grą i tą otoczką (sponsorzy, treningi dla publiczności), odbijające się coraz bardziej na jego psychice. Zaskakuje za to Shia LaBeouf, będący przeciwieństwem Borga – impulsywnym, wrzeszczącym chłopcem, niepozbawionym talentu. A jego wyzwiska brzmią bardzo naturalnie. A drugi plan dominuje niezawodny Stellan Skarsgard (trener Lennart Bergelin), będący mentorem Borga, pomagający w przeniesieniu negatywnych emocji na grę.

„Borg/McEnroe” to europejskie spojrzenie na kino sportowe, próbujące przełamać klasyczny szablon tego gatunku. Skojarzenie z „Wyścigiem” Rona Howarda nasuwa się automatycznie i może film Metza nie dorównuje amerykańskiemu dziełu, niemniej potrafi zaangażować i ogląda się świetnie. Nawet jeśli komuś wydaje się, że tenis jest nudny, po tym filmie zmieni zdanie.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Furia

Kwiecień 1945, wojna powoli zmierza ku końcowi. Do załogi czołgu Sherman zwanego “Furią” po śmierci strzelca dołącza nowy członek Norman. Załoga kierowana przez sierżanta Colliera zwanego War Daddy, dostaje zadanie przejęcia miasta oraz ochrony drogi zaopatrzenia. Ale łatwo w żaden sposób nie będzie.

furia1

David Ayer to reżyser kojarzony przede wszystkim z kinem policyjnym. Tym razem postanowił pójść na wojnę. Jak zobaczyłem zwiastun, złośliwie określiłem „Furię” jako „Czterech pancernych i Brada Pitta”. Ale jeśli myślicie, z zobaczycie heroiczne kino, gdzie dzielni amerykańscy chłopcy spuszczają wpierdol Niemcom, to będziecie rozczarowani. Sherman nie był zbyt dobrym czołgiem (jak w tym dowcipie: „Co się stanie jak Tygrys spotka pięć Shermanów? Tygrys będzie miał przewagę liczebną.”), ale był taki i w dość dużej ilości, czego o Tygrysie powiedzieć się nie da. Sam film jest mroczny, ciężki i brudny, niepozbawiony brutalnej jatki oraz dużej ilości strzałów. Owszem, nie ma tutaj niczego zaskakującego czy oryginalnego w tej całej konwencji, ale jak się to ogląda. Nie brakuje też spektakularnych scen akcji (trzy Shermany vs Tygrys czy finałowe starcie jednego czołgu przeciwko trzystu SS-manom), ciężkiego klimatu potęgowanego mrocznymi, surowymi zdjęciami oraz elektroniczno-chóralną muzyką. Czasami drażni symbolika (krzyże, cytaty z Biblii, biały koń jako symbol niewinności), a główni bohaterowie niezbyt są wyraziści, ale mniejsza z tym. Cała reszta jest po prostu świetna.

furia2

Od strony aktorskiej najlepiej prezentuje się dwóch facetów. Pierwszy to Brad Pitt jako War Daddy. sierżant jest twardy, brutalny, surowy. Jak ojciec, który wprowadza młodego Normana w brutalny świat, gdzie panuje bezwzględna, ale prosta zasada: albo my ich albo oni nas (scena „zabicia” jeńca), ale to facet, za którym poszedłbym w ogień. Drugim jest Norman (nie przepadam za Loganem Lermanem, ale tu radzi sobie przyzwoicie), który dopiero wchodzi w ten wojenny tryb i wiele się w nim zmieni, zwłaszcza jego moralny kręgosłup. Poza nimi są jeszcze Michael Pena (kierowca Latynos Gordo), zaskakująco dobry Shia LaBeouf (głęboko wierzący Bible, który obsługuje działo) oraz Jon Bernthal (mechanik Grady) – widać, że to zgrana paczka. I tyle.

furia3

Ayer zmienił klimat, ale pozostał surowym facetem, mówiącym bez ogródek. Twarde, mocne kino wojenne jakiego nie było od dawna. Amerykanin odrobił pilnie swoją lekcję.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Indiana Jones i Królestwo Kryształowej Czaszki

Profesor Henry Joner Jr. zwany też Indym był jednym z najważniejszych herosów popkultury czasów, gdy byłym młodym chłopcem. Ale od jego ostatniej przygody minęło 18 lat, kiedy pojawiły się wieści, że wraca. Pojawiły się wątpliwości, czy dadzą radę, a może dojdzie do zbezczeszczenia legendy. Ale po kolei, bo sprawa wygląda tak:

indy41

Lata 50. Profesor Jones, pułkownik amerykańskiego wywiadu zostaje porwany przez komunistów kierowanych przez dr Irinę Spalko do znalezienia jednego przedmiotu z mitycznej Strefy 52. Mimo prób wyjścia z sytuacji, Indy zostaje oskarżony o sympatyzowanie z komunistami oraz wyrzucony z uczelni. I w drodze na pociąg poznaje młodego chłopaka, Mutta Williamsa proszącego go o pomoc w odnalezieniu matki oraz przyjaciele, profesora Oxleya. A przy okazji będą szukać mitycznej Kryształowej Czaszki.

indy43

Muszę przyznać, że w ogóle pomysł zrobienia kolejnej opowieści o niezmordowanym archeologu, tym razem walczącym z komunistami, ogląda się naprawdę nieźle. Częściowo udaje się zachować klimat wielkiej przygody, zachowano te same dźwięki bicza, walenia pięściami, nadal są łamigłówki, bijatyki i szalone akcje na złamanie karku. I nawet Harrison Ford – mimo upływu lat – trzyma formę i nadal jest tym samym, łobuzerskim twardzielem. Jednak największym problemem jest warstwa wizualna. W założeniu seria o dzielnym archeologu, była stylizacją na kino przygodowe lat 30. i 40., a Janusz Kamiński stara się naśladować Douglasa Slocombe’a. Poza tym bardzo mocno widać masę efektów komputerowych – od świstaków przez mrówki a kończąc na statku kosmicznym. No właśnie – element wzięty z SF niespecjalnie pasuje do całej konwencji, wywołując dezorientację. Ale – jak już przyznałem na początku – to kawał niezłego kina ze sprawdzonymi schematami, odrobiną humoru i widowiskowej akcji.

indy42

Jeśli zaś chodzi o obsadę, to jest tutaj zaskakująco dobrze. Ford mimo lat nadal trzyma dobrą formę i on zostanie na zawsze tym Indym, którego pokochano na początku. Drugą mocną kartą jest niezawodząca Cate Blanchett jako główny łotr do pokonania, czyli zajmująca się parapsychologią dr Spalko. Wczuła się w cała konwencję, a jej akcent wschodzi jest po prostu świetny. Całkiem nieźle zaprezentował się niejaki Shia LaBeouf, stylizowany na Marlona Brando z „Dzikiego” Mutt. Ale dla mnie największym zaskoczeniem było pojawienie się Karen Allen, czyli Marion Ravenwood (pamiętacie „Poszukiwaczy”). Jeśli myślicie, że z wiekiem zmienił się jej charakter, to jesteście w błędzie. Nadal jest krewka, pewną siebie twardą kobietą z charakterem, co widać w ciągłych kłótniach z Indym. Cała reszta obsady (Ray Winstone, John Hurt i Jim Broadbent) jest solidna jak zawsze.

indy44

Od początku było wiadomo, że nie da się przeżyć starcia z wielka legendą, jaką stała się trylogia Indiany Jonesa. Ale muszę przyznać, że Spielberg wyszedł z tej konfrontacji obronną ręką. Naprawdę niezłe przygodowe kino, trochę pachnące starym stylem, choć nie pozbawionym idiotyzmów – tak jak w poprzednich częściach. Więc jesteście gotowi na przygodę?

6,5/10

Radosław Ostrowski


Reguła milczenia

Ben Shepard jest młodym redaktorem lokalnej gazety w Atlancie. Dostaje do napisania artykuł na temat schwytanej po 30 latach członkini organizacji terrorystycznej, która dokonała napadu na bank, gdzie zginął ochroniarz. Mężczyzna przypadkowo demaskuje adwokata Jima Granta, który tak naprawdę nazywa się Nick Sloan i jest oskarżony o tę zbrodnię.

milczenie1

Robert Redford i polityka to coś, co łączy się od dłuższego czasu. I tak jak wcześniej mamy tu w tle sprawy obywatelskie, prawa człowieka i zderzenie dawnych ideałów z obecną rzeczywistością (to akurat nowa rzecz). Wszystko to zrobione w stylistyce thrillera z lat 70-tych, gdzie zamiast zabójczego tempa oraz turnieju strzeleckiego. Tu bardziej liczy się intryga (ta jest zgrabnie poprowadzona), atmosfera osaczenia i pokazanie etosu dziennikarstwa. Jest tu trochę publicystyki, zakończenie jest podniosłe i przewidywalne, ale o dziwo ogląda się to naprawdę dobrze. Reżyser jest zbyt doświadczony, by pozwolił sobie na fuszerkę.

milczenie2

W dodatku ma naprawdę świetnych, którzy nawet w epizodzie są w stanie zabłysnąć. Jednak i tak najważniejsze są dwie role: Redforda, który próbuje dowieść swojej niewinności oraz naprawdę przyzwoitego Shii LaBeoufa jako ambitnego i inteligentnego dziennikarza. Za to drugi plan jest tu aż przebogaty – nie jestem w stanie wybrać najlepszego z tego pola aktorskiego, bo mamy tu zarówno takich gigantów jak Nick Nolte, Richard Jenkins, Brendan Gleeson czy Julie Christie, jak i młodszych, ale równie zdolnych Brit Marling, Annę Kendrick i Terrence’a Howarda. Każdy stworzył pełnokrwistą postać, nawet mając tylko kilka minut, co jest naprawdę godne podziwu.

Redford jakimś cudem jest ostatnio omijany przez kinowych dystrybutorów. Trochę szkoda, bo jest w naprawdę dobrej formie.

7/10

Radosław Ostrowski

Najwspanialsza gra w dziejach

Początek XX w. Golf jeszcze nie był tak popularną dyscypliną jak teraz, choć wtedy też uważano go za grę dla dżentelmenów, a niekwestionowanym mistrzem był Anglik Harry Vardon. Kiedy w 1913 roku postanowiono rozegrać turniej mistrzostw USA, gdzie walczyli ze sobą zawodowcy i amatorzy, faworytem był właśnie Vardon. Ale wtedy pojawił się młody i ambitny amator Francis Ouimet, który wygrał ku zaskoczeniu wszystkich.

gra2

Największy problem w filmach o golfie jest golf – dyscyplina mało dynamiczna i niezbyt atrakcyjna dla kina, choć wielu twórców próbowało podjąć ten temat, m.in. Robert Redford w „Nazywał się Bagger Vance”. W 2005 roku do tego grona dołączył równie znany aktor Bill Paxton (m.in. „Apollo 13” czy „Obcy – decydujące starcie), dla którego ten film był jego drugą i jak na razie ostatnią próbą reżyserską. Podstawą była prawdziwa historia golfowego pojedynku między Ouimetem i Vardonem, spisana w książce Marka Frosta (współtwórca kulowego „Miasteczka Twin Peaks” oraz autor scenariusza tego filmu). Więc jak pokazać golf tak, żeby był atrakcyjny? Paxton wykorzystuje różne sztuczki, m.in. pokazanie toru lotu piłki (genialnie zrobione) czy w scenach, gdy Vernon widzi tylko piłkę i dołek, usuwając zbędne tło (to pokazuje koncentracje bohatera). Dzięki czemu nie tylko udaje się wciągnąć w tą grę, ale i też angażuje (choć sama historia jest dość łatwa do przewidzenia). Jednocześnie ciekawie pokazano tło tej gry, gdzie obowiązują dość twarde reguły oparte na przepisach (żeby grać nawet amatorsko, trzeba mieć sponsora i rekomendację), ale też pokazuje jak bardzo trzeba być zdeterminowanym, by osiągnąć sukces (produkcja Disneya, więc czego się innego można spodziewać). Realia też zostały wiernie odtworzone (świetne kostiumy oraz scenografia), co się chwali.

gra1

Zaskoczeniem zaś było dla mnie naprawdę dobre aktorstwo. Nie byłem przekonany do Shia LaBeoufa, który na zawsze będzie mi się kojarzył z „Transformersami”, jednak tutaj gra bardzo dobrze. Francis w jego wykonaniu to młody i ambitny chłopak, który chce udowodnić sobie i ojcu, że potrafi zrobić coś wielkiego, dlatego gra w golfa. Równie wyborny jest Stephen Dillane jako opanowany i  czarujący Vardon, który też walczył o swoje i mierzy się z pewną traumą. Patrzenie na konfrontację tych dwóch aktorów było wielką przyjemnością. Zaś odrobinę humoru serwuje uroczy Josh Flitter (Eddie, chłopiec do kijów, wspierający Francisa). Tu trudno się do kogokolwiek przyczepić.

Nie jest to może najwspanialszy film w dziejach kina jaki widziałem, niemniej jest to kolejny dowód dobrego rzemiosła, z pokrzepiającym przesłaniem oraz porządną realizacją, co należy docenić. Te dwie godziny minęły szybko jak kijem strzelił.

7/10

Radosław Ostrowski