Kto pod kim dołki kopie…

Stanley Yelants jest czwartym potomkiem z rodu Yelantsów, nad którym ciąży klątwa. Rodzice próbują stworzyć wynalazek do usunięcia smrodu z butów, jednak im to nie wychodzi. A żeby było mało kłopotów, to chłopak zostaje oskarżony o kradzież butów. Były one przekazane dla jednej ze szkół i spadły Stanleyowi prosto na jego głowę. Za karę zostaje skierowany do obozu Green Camp na 18 miesięcy. Tam wszyscy za karę muszą… kopać dziury w całej okolicy. Mając na celu zrobić z nich mężczyzn.

dziury1

Andrew Davis dla wielu kinomanów zawsze pozostanie twórcą kultowego „Ściganego”, czyli jednego z lepszych filmów akcji lat 90. Ale w 2003 roku postanowił zrobić film familijno-przygodowy pod szyldem Disneya, gdzie mamy dość sporą mieszankę. Opowieść ma tutaj masę poplątanych wątków, gdzie punktem wyjścia jest klątwa rodu Yelants. Masa wątków się tutaj przeplata ze sobą: historia rodziny Yelantsów miesza się z historią niejakiej Kate Barlow, która z nauczycielki zmienia się w wyjętą spod prawa bandytkę, a także przeszłością obozu. Który wcześniej był miasteczkiem z Dzikiego Zachodu. Nawet „opiekowanie” obozu zachowują się co najmniej absurdalnie, a sama historia dziwnie się gryzie ze sobą. Mieszanka westernu, kina przygodowego, familijnego oraz absurdalnego humoru dziwnie się gryzie ze sobą i za żadne skarby nie chce stworzyć spójnej fabuły. Poplątane wątki wywołują dezorientację, wszystkie postacie są bardzo kliszowe (grupa członków obozu), zaś główni źli są zbyt łatwi do odczytania.

dziury2

Reżyser próbuje ubarwić, bawi się montażem oraz zapodaje bardziej „współczesną” muzykę z gitarą akustyczną w tle. Ale to wszystko płynie, płynie i nie może kompletnie zaangażować. Broni się tylko relacja Stanleya z bardzo skrytym, wycofanym Zero. Nawet efekty specjalne (jaszczurki) wyglądają słabo, a finał jest dla mnie zbyt przesłodzony. Zbyt wiele jest tutaj zbiegów okoliczności, za mało mroku oraz dziur. Dziwne, że nikt do tej pory się nie zorientował o działalności tego obozu, bo już dawno powinien zostać zlikwidowany. Za bajkowe to cudeńko.

dziury3

Także aktorzy, choć się starają, tak naprawdę nie zapadają zbyt mocno w pamięć. Jon Voight (pan Sir) czy Sigourney Weaver (naczelnik) zwyczajnie są, choć ten pierwszy wydaje się zbyt karykaturalny do tej postaci; troszkę humoru wnosi Tim Blake Nelson (pan Pendanski). Ale tak naprawdę najlepiej prezentuje się Shia LaBeouf, dla którego był to debiut. Nie irytuje aż tak bardzo jak w późniejszej karierze, za to nadrabia swoim urokiem oraz determinacji. Jest też jeszcze Rosanna Arquette w roli tajemniczej Barlow, która wypada całkiem nieźle, choć jej przemiana jest zbyt szybka oraz szybko ta postać znika.

„Kto pod kim dołki kopie” to bardzo dziwne połączenie w dorobku Davisa, gdzie każdy z elementów nie zostaje w pełni rozwinięty. Niby western, ale zbyt prosty. Niby film przygodowy, ale nie wywołuje podniecenia. Zbyt familijnie, zbyt grzeczny oraz pozbawiony pazura.

5/10

Radosław Ostrowski

Mścicielka

Pomysł na ten film wydaje się tak niedorzeczny, że aż ciekawy. Frank Kitchen jest zabójcą działającym na zlecenie mafii Los Angeles, kierowanej przez niejakiego „Uczciwego Jacka”. Jednym z jego celów zostaje uzależniony od hazardu i narkotyków hulaka. Problem w tym, że jego siostrą jest działająca w podziemiu lekarka, przeprowadzająca nielegalne operacji. Kobieta z zemsty decyduje się… zmienić Frankowi płeć, co wywołuje kompletny szok i konsternację.

mscicielka2

Dawno, dawno temu Walter Hill był jednym z asów kina akcji, które może i wyglądało skromnie, ale było zawsze efektowne, wciągające i pełne adrenaliny. Ale ostatnie lata nie należą do zbyt udanych i nawet Sylvester Stallone nie był w stanie wykrzesać z niego energii („Kula w łeb”, chociaż dla mnie było całkiem niezłe). Jednak nowe dzieło „The Assigment” sprzed dwóch lat to porażka niemal na całym froncie. Całą historię poznajemy dwutorowo. Pierwszy plan to „przesłuchania” dr Rachel Kay przez jej kolegę po fachu, Franka Galena. Drugi plan to retrospekcje związane z postacią Franka. Ta przeplatanka mogłaby nawet wypalić, tylko że historia kompletnie nie angażuje, zwyczajnie nudzi i wygląda bardzo ubogo. By to zamaskować, reżyser czasem wykorzystuje ręcznie rysowane kadry, niby w komiksowym stylu, tylko bez dymków czy „odgłosów”. Wszystko to wygląda wręcz archaicznie, jak dowcip opowiedziany z kamienną twarzą i zastanawiasz się, czy to idiota mówi, czy jakiś nieodkryty geniusz.

mscicielka1

Realizacyjnie przypomina proste kino klasy B, czyli coś, na czym Hill zna się dobrze. Ale wszystko to jest jakieś dziwnie statyczne, wręcz toporne w stylu, pozbawionym jakiejkolwiek tożsamości. Nawet sceny akcji wyglądają bardzo przeciętnie, by nie rzecz słabo. Wszystko pozbawione jakiegoś wyrafinowana, emocji, pasji – tylko szybki strzał oraz bach. Przez co miałem wrażenie oglądania snuja, gdzie wiadomo kto zdradzi, kto jest zły, pełnym setek tysięcy klisz. Po seansie kompletnie rozmazały mi się szczegóły, a wszystko udaje się naszej bohaterce/bohaterowi zbyt gładko, za prosto i za szybko. Dlaczego miałoby mnie to w ogóle obchodzić?

mscicielka3

Aktorstwo też bardzo rozczarowuje. Tutaj nasz czarny charakter o aparycji Sigourney Weaver jest totalnie przerysowany, ale w inny sposób. Cały czas mówi spokojnym, monotonnym głosem, cytuje Szekspira i wygłasza jakieś moralne bzdury o swojej wyższości. A wszystko jakieś takie na pół gwizdka, dziwnie groteskowe oraz strasznie nijakie. Jeszcze bardziej szalonym pomysłem jest wybór Michelle Rodriguez w roli głównej. Sama aktorka robi co może, ale jej charakteryzacja jest nieprzekonująca, mimo zmiany narządów. Od razu widać, że to kobieta udająca faceta i doklejenie brody z wąsami tego nie zmienią. Jedyna w miarę wyrazista postać to Anthony LaPaglia w roli „Uczciwego Jacka”, troszkę przypominając z wyglądu Harveya Keitela, ale to troszkę za mało.

„Mścicielka” jest ostatecznym potwierdzeniem przekonania, że Walter Hill swoje najlepsze lata ma już za sobą i powinien kamerę odstawić na zawsze. Kompletnie archaiczny, wymęczony i marnujący talent wszystkich pracujących wokół. Panie Hill, kończ pan tą karierę.

3/10 

Radosław Ostrowski

Siedem minut po północy

Conor O’Malloy to młody, 12-latek, mieszkający z ciężko chorą matką. Ojciec dawno wyjechał do USA, zaś babcia delikatnie mówiąc odstrasza go. Jakby tego było mało, jest nękany w szkole, czyli ma bardzo pod górkę i nie zanosi się na zmianę. Ale siedem minut po północy odwiedza go Potwór – duże cisowe drzewo, które zamierza mu opowiedzieć trzy historie, a w zamian chłopiec ma powiedzieć czwartą.

7_minut1

Jak zrobić baśń dla dzieci, która nie byłaby zbyt naiwna? Reżyser Juan Antonio Bayona stanął przed bardzo trudnym zadaniem, a pomocna okazała się powieść Patricka Nessa, sięgająca po temat traumy, przedwczesnego dojrzewania oraz przygotowania się na śmierć najbliższych. Bo przecież powinno być tak, że dzieci powinny dobrze się bawić, poznawać przyjaciół, może nawet przeżywać pierwszą miłość. Jednak los drwi sobie z takich planów, a reżyser uważnie przygląda się młodemu chłopcu (kapitalny Lewis McDougall), nie pogodzonego z najgorszym, pełnym gniewu, agresji i wściekłości na cały ten popieprzony świat. Chłopak niemal do końca wierzy, że jest jeszcze szansa i nie przyjmuje do wiadomości innego wariantu, dlatego dopuszcza się demolki w domu babci, dlatego śni mu się ciągle koszmar, w którym trzyma za rękę matkę nad przepaścią i nie chce jej puścić. Bayona sugestywnie pokazuje te zwichrowane stany emocjonalne, symbolicznie wykorzystując Stwora oraz jego opowieści.

7_minut2

Muszę przyznać, że ten segment został świetnie zrobiony, a historie zaprezentowanie w formie prostej animacji, wyglądającej niczym ręcznie malowana, buduje bardzo specyficzny klimat. Zaś same historie są bardzo przewrotne, jak na kino familijne, przez co wielu młodych widzów, może poczuć się równie zszokowanych jak Conor. Bo niby bohaterowie źli (albo, których za takich uważamy) wygrywają, a dobrzy wcale tacy dobrzy nie są, zaś taki finał historii nie oznacza, ze jest zła. Dla takiego starszego widza może nie jest to zbyt odkrywcze, jednak ten element najbardziej wyróżnia tą baśń, niepozbawioną mroku oraz przerażających fragmentów (pierwsze przybycie Potwora – świetnie animowanego), zdecydowanie nie dla młodych widzów.

7_minut3

Reżyser też bardzo dobrze prowadzi aktorów. O McDougallu już wspominałem, ale Felicity Jones (wyciszona, dość spokojna matka) oraz Sigourney Weaver (sprawiająca wrażenie demonicznej babcia) też dają z siebie wszystko. Ale tak naprawdę liczy się tylko jedna postać, czyli Potwór mówiący bardzo głębokim głosem Liama Neesona, nadającym mu majestat, ale też pewną mądrość. Cisowe drzewo wydaje się mocno doświadczoną istotą, zaś w jego historiach jest więcej prawdy o ludziach i świecie niż w przesłodzonych bajeczkach Disneya, zakończonych happy endem.

„Siedem minut po północy” jest mroczną, ale bardzo niegłupią, chwytającą za serce historią o godzeniu się z ostatecznymi sprawami oraz wybaczeniu za winę niepopełnioną. O tym, że życie toczy się dalej i trzeba z niego korzystać, póki jeszcze jest.

8/10

Radosław Ostrowski

Obcy – decydujące starcie

Na pewno pamiętacie Ellen Ripley – kobietę, która jako jedyna z załogi Nostromo przeżyła konfrontację z Obcym. Błąkała się w kapsule ratunkowej po całym kosmosie i dopiero po 57 latach została odnaleziona. I to zwykłym fartem. Zdaje raport przed korporacją, ale nikt jej nie wierzy i zostaje zawieszona. Dawna planeta, na której znaleziono Obcego, dzisiaj jest kolonią ludzką. Właśnie w tej chwili stracono z nią kontakt, więc korporacja prosi Ripley o pomoc. Kobieta razem z odziałem marines wyrusza z misją ratunkową.

obcy_21

Po mrocznym oraz trzymającym wręcz za gardło horrorze Ridleya Scotta, producenci doszli do wniosku, że to może być początek nowej i przynoszącej duże dochody serii. Tym razem za tą część odpowiadał opromieniony sukcesem „Terminatora” James Cameron. Reżyser ten postanowił kompletnie wywrócić konwencję i zamiast klimatycznego, skupionego na klimacie oraz niepokoju horroru, skręcił w to, co umiał najlepiej – wysokobudżetowe kino akcji. Sam Obcy jest tutaj zredukowany do roli mięsa armatniego koszonego przez uzbrojonych po zęby gierojów (reżyser na początku wręcz fetyszyzuje uzbrojenie oraz dryl). Jednocześnie reżyser nie zapomina o budowaniu napięcia i poczuciu strachu. Brzmi to absurdalnie? Nic z tych rzeczy – przypomnijcie sobie sceny jak Ripley dostaje ataku i wyłazi z jej brzucha Obcy, po czym… okazuje się, że to był sen, pierwszą konfrontację z Obcymi skrytymi gdzieś w mroku (scenografia jest fantastyczna), a poczucie zagrożenia tworzone jest za pomocą jednej prostej rzeczy – detektora ruchu, a dokładniej jego dźwięku. Jego pulsacja wystarczy, by oczekiwać na obecność innych istot.

obcy_22

Cameron wie, jak podnieść stawkę i dlatego obecność jedynej ocalonej z kolonii dziewczynki Newt jest uzasadniona. Budzi ona w Ripley instynkt macierzyński (w wersji reżyserskiej odkrywamy, że straciła córkę), zmuszając ją do niemal fizycznej walki o ludzkość. Napięcie budowane jest konsekwentnie (jak wtedy, gdy bohaterowie czekają na Obcych wchodzących do centrali z zamkniętymi drzwiami – rewelacja), po drodze będzie parę wymian ognia, setki nabojów polecą w powietrze, padnie kilka mocnych zdań, niepozbawionych ironii, by zakończyć finałowym starciem Ripley z Królową. I to daje prawdziwego kopa. I zostawia furtkę na część kolejną, która powstała (to temat na inną opowieść).

obcy_23

„Obcy 2” to nie tylko popis fajerwerków Camerona, ale też bardzo pewnie poprowadzona obsada. Weaver tutaj przechodzi ewolucję z przerażonej własnymi wspomnieniami kobiety w prawdziwą heroinę kina akcji, sprawnie posługującą się giwerami (sklejenie miotacza ognia z karabinem i odbicie Newt są najmocniejszym przykładem), zdeterminowaną i nieustępliwą. Na drugim planie wspomnieć trzeba aż trójkę wojaków: opanowanego, spokojnego kaprala Hicksa (świetny Michael Biehn), rozgadanego, zgrywającego hojraka szeregowego Hudsona (nieodżałowany Bill Paxton) oraz jedyną laskę w składzie, czyli Vasquez (Jenette Goldstein). No i jeszcze syntetyczny android Bishop (Lance Henriksen), który tym razem jest tym dobrym robotem, rehabilitując te postacie po Ashu.

obcy_24

„Obcy – decydujące starcie”, mimo kompletnej zmiany tonacji, pozostaje naprawdę bardzo dobrym filmem akcji, potwierdzającym predyspozycje Camerona do kina akcji. Trzyma w napięciu (nie tak jak pierwszy „Obcy”), jest bardziej widowiskowy (nie tak bardzo jak następne filmy reżysera) i potrafi zapaść w pamięć. Godny, chociaż idący innymi ścieżkami, następca „Obcego”.

8/10

Radosław Ostrowski

Osada

UWAGA! Tekst zawiera spojlery!

Jest rok 1897. Gdzieś w Pensylwanii znajduje się mała osada otoczona lasem Covington, gdzie spokojnie żyją sobie ludzie pod wodzą Edwarda Walkera. Ale w tej okolicy obowiązują zasady, na skutek paktu między mieszkańcami a mieszkającymi w okolicy potworami. Nie można używać koloru czerwonego, nie można przekraczać granicy lasu, by nie wystraszyć stworów. Jednak pewien mieszkaniec imieniem Lucius Hunt łamie ten pakt, sprowadzając nieszczęście na całą wioskę.

osada1

Wiele osób po obejrzeniu zwiastuna dało się nabrać, gdyż M. Night Shyamalan znowu wszystkich wpuścił w pole. Poniższy opis zapowiadałby horror w strojach z epoki, ale tak naprawdę jest to melodramat z elementami mroku i strachu. Poza naszym wycofanym Luciusem istotną postacią jest córka burmistrza, niewidoma Ivy oraz podkochujący się w niej upośledzony umysłowo Noah. Bardzo powoli i stopniowo odkrywamy karty dotyczące tego paktu oraz tajemnicy związanej z założeniem tytułowej osady. Shyamalan skupia się bardziej na tej miłości – tłumionej, niewypowiadanej, sygnalizowanej spojrzeniami, niedopowiedzeniem. Również sama obecność tajemniczych bestii – przez sporą część widzimy tylko drobne fragmenty, skąpane w mroku i noszące czerwone płaszcze. Ich obecność (zdarte ze skóry zwierzęta, późniejsze znaki na drzwiach) oraz ciągłe fotografowany las budują aurę niepokoju, tajemnicy. Także dźwięk buduje strach jak w scenie czekania Ivy przed drzwiami na Luciusa i ucieczka do piwnicy czy ucieczka przed monstrum w lesie. „Osada” ma fantastyczne zdjęcia (zwłaszcza nocą) oraz kapitalną, liryczną muzykę.

osada2

I wszystko byłoby świetne, gdyby nie wyjaśnienie całej tajemnicy, czyli ostatnie 30 minut. Osada założona przez starszych kontroluje mieszkańców, wszystkie stwory to mistyfikacja, mająca na celu odstraszyć ludzi do opuszczenia. Dlaczego? Miasto jest siedliskiem zła i krzywdy, o czym opowiadają mieszkańcy. Ale zarówno otwarcie tajemniczych pudełek ze zdjęciem oraz spotkanie ze… strażnikiem chroniącym rezerwatu samochodem, wprawiło mnie w totalną konsternację zakończoną głęboką myślą: że co, kurwa? Że wewnątrz rezerwatu założono XIX-wieczną osadę, by się ukryć przed cywilizacją? Pomysł karkołomny, by stworzyć własną utopię nie jest niczym nowym i to nawet daje radę. Dla wielu osób to rozwiązanie może wydawać się idiotyczne, bo jak to mogło się udać zrobić to niezauważonym? Nie wiem, ale mindfuck gwarantowany.

osada3

Na szczęście ten finał jest zgrabnie maskowany świetnym aktorstwem, ze szczególnym wskazaniem na młodych aktorów. Film kradnie prześliczna debiutantka, czyli Bryce Dallas Howard jako Ivy. Niewidoma, ale bardzo wrażliwa, czarująca i inteligentna kobieta. Ona trzyma ten film na barkach i nie można oderwać od niej oczu. Wycofany Joaquin Phoenix jest świetny w roli ciekawego świata Luciusa – to jest ten typ aktora, który samą obecnością jest w stanie zbudować postać, a najbardziej pamięta się scenę wyznania wobec Ivy. Również Adrien Brody jako upośledzony Noah potrafi skraść film swoim dziwnym zachowaniem, nie popadając w parodię czy przerysowanie. Ze starszej gwardii najlepiej wypada William Hurt, czyli burmistrz Walker. Zawsze spokojny, opanowany i starający się trzymać całe otoczenie, nie pozbawiony jednak wrażliwości.

osada4

„Osada” to film dość nieoczywisty, bardzo stylowy, kapitalnie wygląda audio-wizualnie. Romantyczny horror, wodzący za nos i z obowiązkowym twistem made by Shyamalan. Jeśli ktoś spodziewa się klasycznego horroru, będzie rozczarowany, ale ta mieszanka działa skutecznie, z czym bywało różnie. Hindus z klasą w dobrej formie.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Pogromcy duchów

Wierzycie w zjawiska paranormalne? Po obejrzeniu tylu horrorów, przeczytaniu masy książek Stephena Kinga oraz seriali typu „Stranger Things” odpowiedź powinna brzmieć tak. Ale to przecież tylko filmy i nie inaczej jest z pewnym klasykiem, który oglądałem wielokrotnie i za każdym razem działał tak samo. Jeden z pierwszych horrorów, jaki widziałem. Chociaż z dzisiejszej perspektywy jest bardziej zabawny niż straszny.

pogromcy_duchw1

Kim są tytułowi „Pogromcy duchów”? to trzech naukowców uniwersytetu w Nowym Jorku, zajmujący się zjawiskami paranormalnymi. Peter Venkman, Egon Spengler i Raymond Stantz sprawiają wrażenie kompletnych wariatów. Tak też uznały władze uczelni likwidując ich wydział za zbyt niską efektywności. Za namową Venkmana panowie zaciągają kredyt w banku i zakładają własny interes – wyłapywanie duchów. A w mieście panoszy się masa tego tałatajstwa, to trio zdobywa coraz większy rozgłos. I tylko oni będą mogli powstrzymać miasto przed przybyciem paskudnego Gozera, który chce przerobić miasto w proch i pył.

pogromcy_duchw2

Jak widzicie sama historia nie jest jakaś super skomplikowana, ale twórcy bardzo zgrabnie lawirują między horrorem a komedią. Delikatną atmosferę grozy czuć już w otwierającej film scenie w bibliotece. Nie brakuje odrobiny złośliwości, ale prawdziwym popisem dużego komizmu są pierwsze próby łapania istot nie z tego świata. Są w tym bardzo ciapowaci, a wrogowie są wyjątkowo brzydcy. I nie chodzi tu o kiepskie efekty specjalne, bo te nieźle wytrzymują próbę czasu (wyglądają świadomie tandetnie), ale zostawiają po sobie nieprzyjemną wydzielinę. Na szczęście, nabierając doświadczenia, są coraz lepszymi kosiorami i żaden duch nie jest dla nich obcy. A finałowa konfrontacja z niejakim Gozerem Gozerskim to idealna kombinacja grozy (mroczna przestrzeń, perwersyjnie obrzydliwy stwór) z rzuconymi żartami. Są pewne poboczne wątki (podryw klientki Dany przez Venkmana czy będący wrzodem na dupie urzędnik z działu ochrony środowiska) i zgrabnie uzupełniają się z resztą historii.

pogromcy_duchw3

To wszystko nie miałoby takiej siły rażenia, gdyby nie pewna reżyseria oraz kapitalnie dobrana obsada. Film bezczelnie kradnie zawadiacki Bill Murray. Venkman w jego interpretacji to pyszałkowaty playboy, który nawet badania naukowe wykorzystuje do podrywania dziewczyn, ale potrafi w odpowiednim momencie zachować powagę. Wspiera go duet Dan Aycroyd/Harold Ramis (także autorzy scenariusza) jako niemal zamkniętych na resztę świata naukowców Stantza i Spenglera, a kiedy ten drugi z kamienną twarzą wypowiada pseudonaukowe wyjaśnienia pewnych kwestii, trudno powstrzymać się od śmiechu. Czuc tutaj silną, kumpelska relację, co jest dużym plusem. Jedyną wyrazistą kobietą jest tutaj Sigourney Weaver, która tym razem nie morduje obcych, lecz pada ofiarą opętania (i wygląda wtedy BARDZO apetycznie – nawet gdy udaje Megan z „Egzorcysty”). Fani „Obcego” mogą się poczuć skonsternowani.

pogromcy_duchw4

Ivan Reitman tym filmem potwierdził, ze komedia to jego prawdziwy żywioł. Ale nawet te „mroczniejsze” sceny zostają całkowicie wygrane. Twórcy są świadomi, że nie robią poważnego kina grozy, więc fani krwawszych i brutalniejszych tytułów mogą się poczuć rozczarowani. Ci, co chcą dopiero rozpocząć przygodę z gatunkiem horror und groza, mogą bez wstydu sięgnąć po „Pogromców”. I broń Boże, nie oglądajcie remake’u.

8/10

Radosław Ostrowski

Chappie

W niedalekiej przyszłości w Johannesburgu do policji zostają zbudowane roboty, pełniące funkcje policjantów. Jeden z nich nr 22, dość często ulega usterkom. Podczas ostatniej akcji obrywa od rakiety i ma zostać przeznaczony do likwidacji. Jednak jeden z inżynierów, Deon Wilson wszczepia mu program ze świadomością, dzięki czemu mógłby się uczyć i kradnie robota. Niestety, przed przetestowaniem maszyny, Wilson zostaje porwany przez trojkę gangsterów, który chcą, by przeszkolił robota na bandytę.

chappie1

Nowy film Neilla Blomkampa – reżysera z RPA, który opowiada o swoim kraju (i nie tylko) w konwencji kina SF. Czyli znów mamy Johannesburg pokazany jako siedlisko nędzy oraz ziemia jałowa, a poważne pytania (istota człowieczeństwa, sztuczna inteligencja) i refleksje ubrane są w dynamiczne kino akcji, gdzie efektowne strzelaniny robią wielkie wrażenie. Reżyser konsekwentnie czerpie ze swojego wyrobionego stylu – fetyszyzmu nowoczesnej technologii, spowolnień przy scenach rozwałki (początek filmu) oraz antykorporacyjnych oskarżeń. Niby to wszystko już znamy, a wnioski potrafią być oczywiste (maszyna bywa bardziej ludzka niż człowiek), jednak „uczenie się” przez robota rzeczywistości potrafi wciągnąć. Chappie przypomina takie zagubione dziecko, które nieświadomie kopiuje zachowania innych, co daje mu pewnego uroku. Poznaje ciepło, ale też ból i cierpienie – czyli wszelkie emocje ludzkie. Pojawiają się tu pewne bzdury (świadomość znajdująca się na pendrivie czy złamanie niezhakowanego „mózgu” eobo-policjantów), ale jeśli nie będziemy na nich się skupiać, to zabawa będzie niezła.

chappie2

Mimo powagi sytuacji i ważkich problemów, „Chappie” jest lekkim i miejscami zabawnym filmem, co także jest zasługą nie tylko reżysera, ale i dobrego aktorstwa. Kolejny raz klasę potwierdza Sharito Copley, który podkłada głos pod robota Chappie. Jak o nim już wspominałem, przypomina on dziecko próbujące się odnaleźć w rzeczywistości, ale jest zdolny do najszlachetniejszych zachowań ludzkich. Poruszająca i ciekawa postać. Solidnie prezentuje się zarówno Dev Patel (Deon Wilson – „stwórca”) jak i Hugh Jackman (zawistny informatyk Vincent Moore), ale największą niespodzianką jest obecność duet Die Antwood (zespół rapowo-rave’owy) w roli gangsterów – troszkę przerysowanych, jednak idealnie pasujących do świata.

chappie3

Blomkamp powoli staje się niewolnikiem własnego stylu, a „Chappie” to idealne podsumowanie dotychczasowego dorobku. Ciekawe czy jego następny film (nowy „Obcy”) będzie dla niego zbawieniem czy pułapką. A „Chappie” to dobre i poruszające kino, przypominające troszkę „Robocopa” (gliniarze-maszyny) i „Transcendencję” (świadomość), co nie jest dużą wadą.

chappie4

7,5/10

Radosław Ostrowski

Pracująca dziewczyna

Tess McGill to młoda i ambitna dziewczyna, która pracuje w firmie maklerskiej, z której zostaje jednak zwolniona. Ale czy może być inaczej, skoro nazwała szefa fiutem? Dzięki pośrednictwu pracy trafia pod skrzydła niejakiej Katherine Parker jako jej sekretarka. Kiedy szefowa łamie sobie nogę podczas jazdy na nartach, kobieta prosi Tess o zastąpienie jej. Wtedy Tess odkrywa, że szefowa ukradła jej pomysł kupna radia dla jednego ze swoich klientów, postanawia się na niej zemścić i sama doprowadzić do transakcji, wykorzystując do pomocy doświadczonego dyrektora Jacka Trainera.

pracujaca_dziewczyna1

Mike Nichols i komedia? Wiem, że to może wydawać się dziwacznym połączeniem, jednak tym razem efekt okazał się sporą niespodzianką. Z jednej strony wydaje się to niemalże bajeczką w wątkiem miłosnym w tle (taki nowy, korporacyjny Kopciuszek, jednak bez pójścia na łatwiznę), z drugiej pokazuje brutalny świat korporacji, gdzie liczy się arogancja, kradzież cudzych pomysłów zastępująca kreatywność, gdzie czasem trzeba kierować się sprytem. Nichols pokazuje to wszystko z pewnym przymrożeniem oka, ale jednocześnie wierzy w to, że przebojowe i ambitne osoby są w stanie odnieść sukces, nawet jeśli jest się kobietą. I nie trzeba do tego dojść przez łóżko. Można zarzucić, ze to pewne uproszczenie, ale mimo upływu lat jest to rozrywka na zaskakująco wysokim poziomie, z wieloma zabawnymi sytuacjami (umówienie się na spotkanie podczas… wesela czy pierwsze spotkanie z Trainerem). Że jest to produkcja z lat 80-tych, najbardziej to widać przede wszystkim we fryzurach (tapicerowane włosy – a może tylko zwykłe porażenie prądem) oraz muzyce (elektroniczny pop). Miłe to dla oka i ucha, a jednocześnie nie jest to do końca takie głupie, choć finał jest oczywisty.

pracujaca_dziewczyna2

To byłaby zapewne dobra komedia, gdyby nie pewna ręka Nicholsa oraz niezawodne trio w rolach głównych. Melanie Griffith jest wyborna w roli przebojowej, ambitnej i uparcie dążącej do celu Tess. Ale kiedy odkrywa oszustwo, potrafi się odegrać i pokazać swoje największe atuty (nie, nie ma na myśli wyglądu). Okazuje się, że w środowisku finansowym czuje się jak ryba w wodzie. Jeszcze lepsza jest Sigourney Weaver, która sprawia wrażenie osoby godnej zaufania, mentorki. Ale to wszystko maska, pokazującą idąca po trupach karierowiczkę. Trzeci wierzchołek trójkąta to Harrison Ford, który zaskakuje w roli doświadczonego dyrektora, pełnym uroku oraz energii. Ale i drugi plan jest otoczony znanymi twarzami, (m.in. Oliver Platt, Kevin Spacey, Joan Cusack i Alec Baldwin), które są w stanie stworzyć wyraziste postacie mając troszkę czasu.

pracujaca_dziewczyna3

W swoim gatunku, „Pracująca dziewczyna” to wręcz istna perełka. Owszem, jest troszkę naiwna i bajkowa, ale jak to ktoś kiedyś powiedział: „są różne bajki”. Ta Nicholsa jest jedną z najlepszych i mimo upływu lat, nadal świetnie bawi.

8/10

Radosław Ostrowski