Polowanie

Kiedy pod koniec lat 60. i 70. powstało wiele westernów, mocno inspirujących się dokonaniami z Włoch. I nie chodzi tylko o filmy Sama Peckinpaha, lecz mniejsze, czasem zapomniane tytuły. Takim jest właśnie „Polowanie” z 1971 roku – jeden z najbardziej przygnębiających i mroczniejszych opowieści z Dzikiego Zachodu.

Tytułowe polowanie nie dotyczy jednak jakiejś zwierzyny, lecz gangu wyjętych spod prawa pod wodzą Franka Caldera (Oliver Reed). Zadarli oni z bardzo zamożnym ranczerem, Brandtem Rugerem (Gene Hackman). Co mu takiego zrobili? Napadli na niego? Zabrali część jego bydła? Gorzej, porwali jego żonę (Candice Bergen), biorąc ją za nauczycielkę. Dlaczego? Bo szef gangu chce… nauczyć się czytać. Jakkolwiek brzmi to idiotycznie, jednak najgorsze dopiero przed nami. Ruger jest brutalem, traktujący swoją żonę jak własność. Do tego jeszcze jest uzbrojony w karabin z lunetą, dający zasięg do kilkuset metrów. Więc razem z przyjaciółmi, co polują na zwierzynę, wyrusza dorwać gang.

Dla reżysera Dona Medforda to był jeden z trzech kinowych filmów zrobionych w jego karierze. Ale „Polowanie” to jeden z krwawszych, wręcz szorstkich opowieści, pozbawionych oczywistego podziału na dobro i zło. Tutaj ranczer jest przemocowcem, traktujący swoją żonę niemal jak rekwizyt, bandzior okazuje się o wiele bardziej sympatyczny niż się wydaje. Więc nic dziwnego, że kobieta o wiele bardziej woli być z tym złym. Choć początkowo wydaje się to nie iść w tą stronę. Jednak im dalej w las, film wydaje się skręcać w niemal thrillerowe, wręcz slasherowe miejsca. Bo atak może pójść z każdej strony dzięki tej broni z dalekim zasięgiem i buduje napięcie. Wszystko z ładnymi krajobrazami (całość kręcona w Hiszpanii) oraz świetną muzyką Riza Ortolaniego (nawet jeśli troszkę przypominała dokonania Ennio Morricone).

O dziwo całość nie wygląda tak tanio, jak mogłoby się wydawać. Lokacje są różnorodne – od kanionów przez las i meksykańskie domy aż po pustynię – nawet jeśli są opustoszałe. Nawet mamy pociąg, więc budżet był. Ale najbardziej elektryzujące jest aktorstwo. Gene Hackman sprawdza się jako szorstki twardziel, napędzany przez upokorzenie i żądzę zemsty. Z kolei Oliver Reed może wygląda dziwnie z wąsem, ale jest bardzo przekonujący w roli niby bandyty. Pozornie opanowany i bardziej szczery niż się wydaje. Pozornie najmniej do roboty ma Candice Bergen, która wygląda przepięknie (w tym samym roku pojawiła się w „Porozmawiajmy o kobietach”) i może wydawać się damą w opresji. Na drugim planie jest masa charakterystycznych twarzy jak L.Q. Jones, Mitchell Ryan czy Simon Oakland.

Kolejna zapomniana produkcja z początku lat 70-tych, o wiele surowsza, brutalna niczym u Peckinpaha. Zaś zakończenie jest tak mocne, że aż przytłaczające. Ostatnia scena zostanie z wami na długo.

7/10

Radosław Ostrowski

Bullitt

Na przełomie lat 60. i 70. kino policyjne zaczynało mocno ewoluować. Wszystko przez pokazywanie stróżów prawa w mniej kryształowy sposób. Albo balansują na granicy prawa, albo wręcz go nadużywają (bo mają odznakę), stając się coraz bardziej cyniczni, sfrustrowani użeraniem się z  prawnikami, politykami i całą proceduralną robotą. Jednym z reprezentantów tej nowej warty policji był „Bullitt” z 1968 roku.

bullitt1

Bohaterem filmu Petera Yatesa jest porucznik Frank Bullitt (Steve McQueen) – gliniarz z San Francisco. Skuteczny, zawsze spokojny i opanowany, nawet w bardzo stresujących sytuacjach. Teraz dostaje poważną robotę: ma chronić gościa objętego programem ochrony świadków. Niejaki John Ross z Chicago ma zeznawać przeciwko gangsterom przed senacką podkomisją. Sprawa bardzo leży w gestii zainteresowań senatora Chalmersa (Robert Vaughn), który może przynieść parę awansów, a nawet wesprzeć finansowo policję. Sprawy jednak biorą szybko w łeb, gdyż Ross zostaje zastrzelony. Mimo szybkiego dotarcia do szpitala, mężczyzna umiera. Bullitt jednak zabiera ciało ze szpitala i nie informuje o śmierci świadka swoich przełożonych. Dlaczego? Bo podejrzewa, że ktoś pomógł w pozbyciu się Rossa.

bullitt2

Historia tylko pozornie wydaje się prosta, bo zostajemy niejako rzuceni w środek. Czołówka (bardzo stylowa) pokazuje ucieczkę przed uzbrojonymi delikwentami, potem widzimy naszego zbiega krążącego po San Francisco. Dopiero wtedy poznajemy Bullitta… w jego mieszkaniu, niejako po służbie. Powoli zaczynamy odkrywać kolejne elementy budowanej intrygi, pozornie prostej do obserwowania. Dialogów jest niewiele, coraz więcej pojawia się trupów i odnóg, a wszystko wydaje się zmierzać donikąd. A może jest jakiś klucz w tym dziwnym ciągu wydarzeń? Do tego ciągła presja od senatora, który chyba chce zbić na tym kapitał polityczny. I nawet obiecuje awans, sławę, prestiż oraz tego typu pierdoły. Finał jednak potrafi zaskoczyć, a jednocześnie bardzo mocno trzyma w napięciu.

bullitt3

„Bullitt” ma wiele scen potrafiących trzymać za gardło jak pogoń za cynglem czy 10-minutowy pościg samochodowy (swoją drogą to, że nie użyto projektora robi jeszcze większe wrażenie), który pamiętany jest do dzisiaj. Nie dziwi mnie to. Tak samo jak bardzo opanowana rola Steve’a McQueena czy śliskiego Roberta Vaughna. Sam film godnie znosi próbę czasu, choć konkurenci troszkę go pozostawili w cieniu.

7,5/10

Radosław Ostrowski