Joss Stone – Water for Your Soul

Water_for_Your_Soul

Od czasów Simply Red wiadomo, że Anglicy są – obok USA – potęgą muzyki soul. Tak można byłoby stwierdzić po dorobku niejakiej Joss Stone, która nagrała sześć płyt w ponad sześciomilionowym nakładzie. „Water for Your Soul”, czyli płyta nr 6 została wydana przez jej własną wytwórnię Stone Records. Dodatkowo wokalistka współprodukowała materiał (wspierana m.in. przez Damiana Marleya), więc teoretycznie powinno być dobrze i na pewno będzie czuć reggae.

Otwierający całość „Love Me” potwierdza te przypuszczenia, ze względu na charakterystyczne dla Jamajki brzmienia perkusji, „ciachającą” gitarę oraz wplecione dęciaki. W podobnym tonie jest też „Wake Up” z gościnnym udziałem Damiana Marleya, ale im dalej tym różnorodniej. Jest i orientalnie (perkusja, bębny i kotły w „Stuck on You”), hip-hopowo (perkusyjne uderzenia w „Star”), latynowsko (piękna gitara w „Let Me Breathe” czy dziwaczny akordeon w „Underworld”), a nawet muzyka irlandzka („The Answer”), ale dominuje tutaj reggae’owa estetyka, za która nie do końca przepadam. O dziwo, brzmi to całkiem przyzwoicie, co jest zasługą świetnego głosu Stone.

I dlatego „Water for Your Soul” słucha się dobrze i bez poczucia straconego czasu. Udaje się też, mimo bogactwa zachować spójność. A to w dzisiejszych czasach plus, poza tym woda każdemu się przyda. Zwłaszcza w takiej porze roku.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Nneka – My Fairy Tales

My_Fairy_Tales

Ta wokalistka z Nigerii podbiła świat swoimi czterema płytami. Ale ze ostatnia była 3 lata temu, więc jest pora przypomnieć o sobie. I tak mamy album nr 5, który – jak poprzednie – to mieszanka soulu i reggae. Czy też to zadziała w „My Fairy Tales”?

Zaczyna się to reggae’owym „Believe System”, gdzie typowe elementy reggae (tnąca gitara elektryczną i perkusja) zmieszano z elektroniką. Jednak nie brakuje bardziej dynamicznych utworów jak „Babylon” z szybszymi uderzeniami perkusji, chwytliwszym basem oraz łagodnymi klawiszami, jednak należą one do rzadkości. Co nie znaczy, że pojedyncze fragmenty nie zachwycają (perkusja oraz Hammondy w „My Love, My Love”, chóreczki w „Local Champion” czy elektroniczne eksperymenty na początku „Surprise”), ale dla mnie reggae jest troszkę monotonne i schematyczne, chociaż nie pozbawione elementów tanecznych (przyśpieszone „Pray for You”).

Sam wokal Nneki oraz solidna produkcja to troszkę za mało, by skupić moją uwagę na dłużej. Chyba że kochacie muzyki reggae, to podnieście ocenę.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Andreya Triana – Giants

Giants

Kolejna podopieczna znanej amerykańskiej wytwórni Ninja Tune postanowiła uwolnić się ze skrzydeł swoich „rodziców”, chociaż nie do końca. Drugi album Andreya Triana wydała we współpracującym z macierzysta wytwórnią Counter Records, wiec wszystko zostało w rodzinie. Trzeba było czekać 5 lat – czy warto?

Album brzmi jak pozornie typowa soulowa produkcja z obowiązkowym fortepianem, perkusyjnym bitem, ale po drodze pojawia się parę ciekawych mieszanin: od współczesnych dźwięków (zakręcony „Clutterberg”) po inspiracje dawnym nurtem lat 70. (finałowe „Everything You Never Had Pt. II” czy otwierające „Paperwalls”). Zrobione jest to ze sznytem, lekkością i elegancją (dzwonki, cymbałki w „That’s Allright with Me” czy rozmarzone „Lullaby”), a delikatny głos Andreyi czaruje i uwodzi. Z drugiej strony czegoś mi tu brakuje, żeby spędzić czas na dłużej. Mimo zalet „Giants” było przez większość czasu zbyt monotonne i za spokojne (wyjątkiem były „Keep Running”, „Giants” czy „Clutterberg”), co jednak może się spodobać. Na szczęście, nie jest to plastikowe granie, a słucha się tego z umiarkowanym entuzjazmem. Jednym uchem wchodzi, a drugim wychodzi.

6/10

Radosław Ostrowski

Van Morrison – Duets: Re-Working The Catalogue

Duets

Amerykański wokalista i bard Van Morrison to jeden z najbardziej płodnych artystów, który na przestrzeni 50 lat swojej kariery nagrał 35 albumów, mieszając rocka, bluesa i soul. Tym razem przy nowym albumie postanowił nagrać swoje stare utwory od nowa i w dodatku śpiewając je w duetach.

Ktoś może powiedzieć, że artysta poszedł na łatwiznę i chce w prosty sposób zarobić pieniądze. wspierany przez producentów Dona Wasa (Elton John, Annie Lennox, Zucherro) i Bob Rocka (Michael Buble, Metallica) Morrison wybrał te mniej znane utwory, co już samo w sobie jest wielką zaletą. Aranżacyjnie jest tu bogato oraz pełnych smaczków. Słychać to już w otwierającym całość „Some Piece of Mind”, gdzie mamy klasyczne i płynące smyczki, funkową gitarę elektryczną oraz skoczny fortepian.  Czasami tempo jest spokojne i pojawi się Hammond z trąbką („If I Ever Needed Someone”), czasem pojawi się liryczny i łagodny fortepian („Wild Honey”), swingujące dęciaki („Whatever Happened to PJ Proby”) czy werblowa perkusja („The Eternal Kansas City”). Miłośnikom takiego oldskulowego brzmienia oraz eleganckich (mimo wszystko) kompozycji odnajdą tu wiele (mi najbardziej podobała się wyciszone „Streets of Arklow” ze świetną grą gitary).

Sprawdza sprawdza się bardzo dobrze jako wokalista, jednak pozwala tez swoim gościom na wiele. A zaprosił osoby, które były dla niego inspiracją jak Bobby Womack, PJ Proby, George Benson czy Taj Mahal, jak i osoby darzone przez niego dużym szacunkiem jak Mark Knopfler, Mick Hucknall, Michael Buble czy Natalie Cole.

Takie duety brzmią świetnie, a Van Morrisona słucha się z wielką przyjemnością. W zasadzie trudno wskazać jakiś nieudany utwór czy słaby duet, bo takich tu nie ma. Klasa, energia i charyzma – to wszystko tu znajdziecie.

8/10

Radosław Ostrowski

Benjamin Clementine – At Least for Now

At_Least_for_Now

Do tej pory ten 27-letni Anglik nagrał dwie EP-ki, na których nie tylko śpiewał, ale tez grał na fortepianie. Jednak to tylko jedna z twarzy tego wokalisty (głos tenorowy), kompozytora i poety. Na początku tego roku postanowił zadebiutować longplayem. Czy można ten debiut zaliczyć do udanych?

Pierwsze, co uderza to formalny minimalizm. Można odnieść wrażenie słuchając „Winston Churchill’s Boy”, że będziemy mieli tylko fortepian i smyczki w tle, ale w połowie następuje ożywienie za pomocą perkusji oraz – pod koniec – basem. Dość skromniutkie instrumentarium pozwala stworzyć bardzo intymny nastrój i bardzo mocno poruszyć (skrzypce w „Then I Heard A Bachelor’s Cry”), choć nie zapomina się o pewnej dynamice (perkusyjny „London”), ale Clementine nie zapomina o serwowaniu niespodzianek. Czymś takim jest na pewno „Adios” – zaczyna się jak zadziorny walc, gdzie zapętlił się fortepian wspierany przez skrzypce. Ale w połowie Benjamin zaczyna mówić, muzyka znika i… zarówno głos jak i brzmienie fortepianu staje się bardzo klasyczne, a pod koniec włączają się smyczki, by wrócić do początku. Równie intrygujące jest „Nemesis” z bardzo nietypową perkusją oraz… hmm, hmm, hmm, hmm (nie umiem tego odtworzyć w formie pisanej). Ale od utworu siódmego wraca spokój i wyciszenie, przerywany momentami dynamiki („The People and I”) czy nieszablonowym eksperymentom (klasyczny fortepian sklejony z funkową perkusja oraz „fletami” w „Condolence”).

Jednak siłą tej płyty poza aranżacjami jest znakomity głos Benjamina. Z jednej strony bywa bardzo Delikatny, lekki i odpowiednio „czarny”, jednak gdy trzeba potrafi tak zaryczeć, by przeszły ciarki na plecach. A i czasami mówi dość szybko („Quiver a Little”), co może działać na korzyść.

Każdy utwór to oddzielna historia i Clementine bardzo potrafi przykuć uwagę swoją opowieścią. Potwierdza on tylko swoją klasę oraz dużą siłę oddziaływania. Powiem jedno – czekam na więcej.

8,5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Macy Gray – The Way

The_Way

Ta wokalistka r’n’b swoje pięć minut miała na przełomie wieków. Ale ostatnie dwie płyty (pierwsza a coverami, druga w hołdzie dla „Talking Book” Stevie Wondera) spotkały się z ostrą krytyką oraz brakiem dużego zainteresowania. Czy przy nowym materiale (autorskim) będzie tak samo?

Za produkcję odpowiada niejaki Booker T. Jones – członek grupy Booker T. & MG’s (autorzy kultowego instrumentalnego „Green Onions”). Ale efekt jest dość zaskakujący. Otwierający całość „Stoned” brzmi bardzo folkowo. Delikatna gra gitary, skrzypce w tle oraz oszczędna perkusja mogą wprawić w konsternację. A dalej jest jeszcze ciekawiej i różnorodniej – przesterowana, brudna gitara („Bang Bang”), funkowe dźwięki zmieszane z chórkami („Hands”), nawet blues („I Miss The Sex” z „pływającym” fortepianem). „The Way” na pewno jest najbardziej różnorodna brzmieniowa płytą w dorobku Gray, ale całość ma zaskakująco spójny klimat i żaden utwór nie gryzie się z resztą. Do tego dodajmy wyrazisty wokal macy i mamy naprawdę dobry album. W ostatnim czasie to była rzadkość w jej karierze.

7/10

Radosław Ostrowski

Kelis – Food

Food

Tą wokalistkę znam jako (byłą już) żonę rapera Nasa, która solowo radziła sobie całkiem nieźle. Po ostatnim albumie, gdzie w mocno elektroniczno-dyskotekowe klimaty postanowiła dokonać wolty i nagrał kompletnie inny album, zas produkcją zajął się Dave Sitek (członek TV on the Radio, pracujący m.in. z Yeah Yeah Yeahs).

Tym razem idziemy w stronę soulu i r’n’b’, czyli wracamy do początków, w dodatku grając na żywych instrumentach – perkusja, dęciaki i bas. Nie brakuje potencjalnych radiowych hitów (popowy „Breakfast” czy mocno funkowy „Jerk Ribs” z soczystymi dęciakami oraz fortepianem), jednak nie jest to decydująca twarz „Food”. Bardziej klimatyczna, ze świetnymi aranżacjami – rytmiczne „Forever Be” ze świetnym wstępem smyczkowo-dętym, spokojny, wyciszony „Floyd” z Hammondami czy wręcz akustyczne „Bless the Telephone” pachnące Simonem & Garfunkelem. Chwytliwe, melodyjnie i staroświecko – pachnie to latami 70., za co naprawdę należy pochwalić Sitka oraz muzyków, którzy naprawdę tutaj dali z siebie wszystko.

Ale na największe pochwały zasługuje Kelis i jej naprawdę kuszący wokal, który przkuwa uwagę i sprawdza się w każdej piosence (mi akurat najbardziej w „orientalnym” „Change”), wracając do wybornej formy. To danie okazało się naprawdę smaczne, ale trochę obawiam się jej następnego materiału. Przecież każda jej płyta była inna. Mam nadzieję, że będzie ona przynajmniej tak udana jak ta.

8/10

Radosław Ostrowski

Paolo Nutini – Caustic Love

Caustic_Love

Wykonawców popowych i soulowych jest po prostu na pęczki. Więc dlaczego zwracać uwagę na kolejną płytę z tego typu muzyką? Bo czasami zdarza się po prostu coś dobrego. Jak na przykład trzeci album walijskiego wokalisty Paulo Nutiniego.

Razem z producentem Dani Castelarem postanowili pójść w stronę soulu i r’n’b z lat 70-tych. I słychać to najbardziej w instrumentarium, gdzie najbardziej wybijają się dęciaki, organy Hammonda („Diana”), bas i delikatnie grająca gitara elektryczna. Nie brakuje tutaj zarówno chwytliwych i szybkich numerów jak „Fashion” (gościnnie wspiera wokalnie rapująca Janelle Monae) czy singlowe „Scream”. Jednak większą uwagę skupiają dłuższe (ponad 5 minutowe kompozycje), które powoli, lecz stopniowo się rozkręcają i budują bardzo intymny klimacik. Tak jest w przypadku „Looking for Something” (świetne smyczki) czy „Cherry Blossom” z „sennym” gitarowym wstępem, gdzie potem wszystko się rozkręca. Należy też absolutnie wyróżnić kapitalny „Iron Sky” z wplecioną przemową Chaplina z filmu „Dyktator”. Jedyną dla mnie poważną wadą są dwa instrumentalne utwory, które niczego nie wnoszą – „Bus Talk” i „Superfly”. A wokal Nutiniego jest mocny tam, gdzie być powinien (wspomniane „Iron Sky” i delikatny, gdzie jest to wymagane („Diana”).

Retro od dłuższego czasu jest w cenie i „Caustic Love” wpisuje się w ten trend. Ale jest tutaj sporo melodii i piekielnie dobrych piosenek, dla których warto spędzić czas. Jestem naprawdę zaskoczony.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Sharon Jones and the Dap-Kings – Give The People What They Want

Give_the_People_What_They_Want

Zespoły takie naprawdę duże (czytaj: więcej niż pięć osób) to rzadkość – przynajmniej dla mnie. Tym razem trafiłem na grupę dziesięcioosobową, która od połowy lat 90-tych gra soulową muzykę nawiązującą do klasyki gatunku z lat 60-tych i 70-tych. I teraz wychodzi ich piąty album, którego tytuł jest prosty i czytelny.

Sharon Jones i jej grupa Dap-Kings brzmi bardzo elegancko i staroświecko, co nie oznacza tutaj nudno i spokojnie. Dęciaki dają sporo energii (świetne solówki w „You’ll Be Lonely”), nawet elektronika jest tutaj bardzo przyjemna (początek „Stranger to My Happiness” czy Hammondy w „We Get Along”), zaś całości jeszcze dopełniają jeszcze bębenki („Now I See”), chórki (zwiewne „Making Up and Breaking Up”), stonowana gitara elektryczna, co miejscami daje lekko rock’n’rollowej dynamiki („Get Up and Get Out”). Jest bardzo przebojowo, wpada to w ucho i w żadnym wypadku nie jest to ramotka. I tak szybko leci czas przez 10 piosenek, choć zdarzają się znacznie spokojniejsze momenty jak „Slow Down, Love” z mocno wyeksponowaną linią basu. W dodatku sam głos Sharon jest po prostu magnetyczny i skupia uwagę od samego początku do samego końca.

Wyróżnianie poszczególnych utworów mija się z celem, bo płyta jest spójna i bardzo wciągająca. Zespół dał ludziom to, czego chcieli, czyli kawał dobrej (a nawet bardzo) muzyki.

8/10

Radosław Ostrowski

Various Artists – 12 Years a Slave

12_Years_a_Slave

Ten album to coś, co fachowo nazywa się składanką typu „music from and inspired by”, czyli są to utwory bazujące na treści filmu. A że tematyka jest niewolnictwo, to pieśni typu gospel i opowiadające o ciężkiej doli niewolnika. Za produkcje tego albumu odpowiada Hans Zimmer razem z Johnem Legendem – znanym wokalistą soulowym.

Efekt jest całkiem przyzwoity. Jednak nie wszystko tutaj zagrało jak trzeba. Po pierwsze, piosenki są przeplatana skrzypcowymi utworami Tima Faina (bardzo krótkimi i szybkimi, poza „Yarney’s Waltz”). Same piosenki opowiadają o ciężkim losie niewolników, ubranych w formie modlitwy. Jednak gatunkowo jest spory rozrzut i misz-masz, od śpiewanych a capella (‘Roll Jordan Roll” Johna Legenda oraz jego filmowa wersja czy „My Lord Sunshine” Davida Hugheya i Roosevelt Credit) przez jazz („Driva Man” Alabama Shaks i „Little Blue Girl” Laury Mvali), bluesa („Freight Train” Gary’ego Clarka Jr.) do r’n’b (najlepsza w zestawie „Queen of the Field” Alicii Keys) oraz rocka („Misery Chain” Chrisa Cornella). Rozrzut wywołuje lekki chaos, zaś ostatnia piosenka Cody’ego ChesnuTTa brzmi najpogodniej i trochę nie pasuje do całej reszty.

Do tego jeszcze wydawcy płyty przypomnieli sobie, że muzykę (tą instrumentalną) napisał Hans Zimmer. I jest on tutaj reprezentowany przez dwa utwory. Krótki „Waszyngton” to smyczkowy walc przypominający trochę kompozycje z „Sherlocka Holmesa”, ale „Salomon” (temat naszego bohatera) to już inna para. Jest bardziej melancholijny, z długimi pociągnięciami smyczków – tylko czemu brzmi to jak „Time” z „Incepcji”? Nie mam pojęcia, ale Zimmer powoli staje się drugim autoplagiatorem jak Horner, co zaczyna stawać się irytujące. Słaba reprezentacja, choć dobrze sprawdza się na ekranie.

Mówiąc krótko, „12 Years a Slave” to kolejna muzyczna kompilacja jakich wiele się wydaje. Posłuchać można, ale czy warto?

6/10

Radosław Ostrowski