Bestia

Monster movie wydaje się prostym w założeniu podgatunkiem horroru. Potrzebna jest grupka ludzi (lub jeden człowiek), jedno paskudne i wściekłe zwierzę (albo stado) oraz zamknięta przestrzeń. Brzmi jak coś łatwego, wręcz banalnego do zrobienia, prawda? Nowe dzieło islandzkiego reżysera Baltasara Kormakura ma wszystkie te elementy. Więc powinien z tego powstać dobry film, no nie?

W „Bestii” trafiamy do zamkniętego rezerwatu w RPA. Bohaterem jest lekarz (Idris Elba) samotnie wychowujący nastoletnie córki po śmierci matki. Relacje między nimi nie należą do zbyt dobrych. Przybywają na odpoczynek z dala od cywilizacji, gdzie kiedyś pracował ojciec. Tam przebywa przyjaciel Martin (Sharito Copley), który walczy z tamtejszymi kłusownikami. Podczas podróży dzieje się coś dziwnego: jeden z lwów dostał w nogę i nie pozwala podejść do siebie. Jadąc do pobliskiej wioski znajdują tylko zmasakrowane ciała. Na podstawie śladów nasuwa się jeden podejrzany: lew. Czwonoróg powoli zbliża się do samochodu i robi się nerwowo.

bestia1

Założenie jest proste i reżyser kompetentnie realizuje te założenia. Kamera cały czas jest skupiona na bohaterach, co tylko potęguje poczucie klaustrofobii i napięcia. Do tego chętnie korzysta się z mastershotów w bardzo efektywny sposób. A że większość czasu spędzamy w samochodzie, który nie chce odpalić, to zagrożenie jest odczuwalne. Nawet jeśli ten nasz lew jest komputerowy, bo dzisiaj nie wpuściliby na plan prawdziwego zwierza. Wiadomo, BHP i tego typu sprawy. Byłoby nawet lepiej, gdyby nie typowe dla tego gatunku głupawych zachowań postaci. Jednej: młodszej siostry Meredith (Iyana Halley), która jest wrzodem na dupie. Troszkę pyskata, z pretensjami do ojca i zachowująca się irracjonalnie. Po cichu liczyłem, że zostanie pożarta przez lewka (została tylko poraniona).

bestia2

Problem w zasadzie mam jeden, ale poważny: „Bestia” jest przewidywalna i idzie wszystko jak po sznurku. Brakuje jakiegoś zaskoczenia, chyba że za takie uznamy finałową konfrontację, gdzie postać Elby naparza się z lwem za pomocą noża. Tak, to się dzieje i nie brakuje krwi, ale to jest PG-13. Posunięte do granicy możliwości. Ten film aż się o R-kę prosi, jednak nie przeszkadza to za bardzo. Zagrane też jest porządnie (Elba i Copley trzymają fason), krajobrazy wyglądają pięknie i scenografia się sprawdza.

bestia3

„Bestia” to klasyczny w treści monster movie, który się broni przede wszystkim fachową ręką reżysera. Bo film mógł bardziej zaryzykować i pobawić się konwencją walki człowieka z krwiożerczym potworem. Fani gatunku będą usatysfakcjonowani.

6,5/10

Radosław Ostrowski

American Assassin

Skoro był już amerykański gangster, bohater, nawet ninja, to teraz pora najwyższa na amerykańskiego zabójcę. Nie jest to jednak asasyn z serii Assassin’s Creed, lecz małoletni gnojek o imieniu Mitch Rapp. Z takim nazwiskiem mógłby zostać rap(p)erem, wozić się po mieście, wyrywać panienki i szastać hajsem. Jak został zabijaką? Zaczęło się niewinnie na plaży w Ibizie, gdzie chłopak spędza wakacje ze swoją dziewczyną i decyduje się na kolejny ważny krok: oświadczyny. Brzmi jak piękny sen, ale w jednej sekundzie sny zmieniają się w koszmary. A ten ma twarz uzbrojonych terrorystów, dokonujących krwawej rzeźni, wskutek czego ginie dziewczyna Rappa, on sam zaś zostaje postrzelony.

american assassin1

W takiej sytuacji wyjścia są dwa: albo znaleźć spokój i żyć dalej, co wymaga masę czasu, albo pójść na skróty, podążając drogą zemsty, zabijania oraz wojny ze całym ścierwem tego świata. Jak myślicie, jaką ścieżkę wybrał nasz bohater? Półtora roku później Rapp próbuje zinfiltrować komórkę terrorystyczną w jakimś kraju arabskim, jednak nasz bohater jest obserwowany przez CIA i akcja kończy się likwidacją. A potem dostaje szansę jedną na milion, czyli przeszkolenie w superelitarnej jednostce komandosów pod wodzą Stana Hurleya – podobno ten gość w poprzednim wcieleniu był Batmanem. Trzeba się jednak spieszyć, bo ktoś zarąbał kilka kilogramów plutonu i chce zbudować bombę atomową.

american assassin2

Jak możecie się domyślić film Michaela Cuesty brzmi jak jeden z wielu thrillerów/akcyjniaków, gdzie losy świata zależą od dzielnych Amerykanów. Nawet jeśli nie działają zgodnie ze wszelkimi regulaminami czy protokołami, kierują się emocjami zamiast mózgiem. Niby próbuje się pokazać działanie tajnych służb, ale bardziej skręca w stronę opowieść o mścicielu działającego jak jednoosobowa armia. Tylko, że po drodze całość zaczyna gubić tempo i nawet momenty budowania napięcia są niszczone przez przewidywalne zwroty akcji oraz braku mocniejszego kopa. Jakiejś mocnej sceny akcji, która wyróżniałaby ten film z grona tysięcy innych filmów a’la Jason Bourne, bo realizacja w zasadzie jest standardowa. Niby są strzelaniny, pościgi, bijatyka czy tortury, ale nic tutaj nie urywa żadnej części ciała.

american assassin3

Sytuacji nie poprawia także antagonista grany przez Taylora Kitcha. Aktorowi brakuje charyzmy, by przykuł uwagę, nie ma ciekawej motywacji. W zasadzie jest lustrzanym odbiciem protagonisty, tylko działa po drugiej stronie barykady. Dylan O”Brien wcielający się w Rappa wypada solidnie, zwłaszcza w scenach akcji i te momenty sprzedaje najlepiej. Ale jeśli szukacie charyzmy oraz dobrego grania, tutaj serwuje je Michael Keaton jako mentor Hurley. Szorstki, surowy, z mroczną przeszłością ciągnie ten film na swoich barkach.

„American Assassin” ma w sobie pewien sznyt staroszkolnego kina akcji z lat 90., tylko że te polityczne wątki bardziej są balastem i spowalniają go przed staniem się klasykiem gatunku. Niby jest otwarta furtka na sequel (informacji o nim brak), ale to bardziej produkcja na raz. Zobaczysz, zapomnisz i poczekasz na coś lepszego w tym gatunku.

6/10

Radosław Ostrowski

Legion samobójców

Tytułowy oddział samobójców to zbieranina wyjętych spod prawa, paru psychopatów kierowanych i sterowanych przez Amandę Waller oraz wojskowego podwładnego, Ricka Flaga. Dlaczego zostali stworzeni? Śmierć Supermana zmusza do zastanowienia się jak powstrzymać Zło nie z tego świata. Czemu ci najgorsi? Bo w razie wpadki można zrzucić na nich winę. Deadshot, Harley Quinn, El Diablo i spółka wyruszają zrobić porządek w mieście, gdyż coś się dzieje i trzeba wyruszyć.

legion_samobojcow1

David Ayer, czyli specjalista od kina policyjnego, dostał szansę od Warnera, by zrealizować film superbohaterski. Ale później studio się wpieprzyło w pracę, przemontowano całość i zrobiła się totalna zadyma. I to niestety widać. Sam początek, czyli ekspozycja postaci parta na szybkim montażu, wpadających w ucho (chociaż ogranych do bólu) kawałkach – od Black Sabbath przez Queen, Dusty Springfield aż do Ricka Rossa – jest w tym, czasami dochodzi do ironicznych złośliwości oraz tarć między postaciami. I to jest fajne, zabawne, lekkie i wnosi troszkę świeżości do schematów kina o super czy antybohaterach. Ale w momencie, gdy trzeba uruchomić całą intrygę, wszystko sypie się niczym domek z kart. Potem wchodzą czary mary, paskudnie wyglądający sługusy do likwidacji, czarna charaktery bez jaj i z żądzą rozwalenia wszystkiego w pizdu, że brak kreatywności aż boli. Mimo mordowni oraz ilości trupów, film jest pozbawiony mroku, krwi, przemoc jest umowna i pozbawiona ciężaru. Wszystko staje się takie ograne i schematyczne, a do tego jeszcze efekty specjalne wyglądają tak tragiczne (na co poszedł ten cały hajs?), że powinno być to zabronione.

legion_samobojcow3

Jest jeszcze jedna scena w barze, gdzie bohaterowie zaczynają troszkę bardziej zbliżać (a nawet poznajemy przeszłość jednego z nich – El Diablo). I tutaj bije serducho tego filmu – szkoda, że tych scen jest tak mało. Także fakt, że niektórych postaci jak Killer Croc czy Katana nie poznajemy zbyt dokładnie (brakuje historii) też boli. Nawet ta więź tworząca się między zbirami tworzącymi wielką rodzinę, jest przedstawiona troszkę za szybko i po łebkach. Co za bajzel!

legion_samobojcow2

Aktorsko jest całkiem nieźle, ale – jak wspomniałem – nie wszystko otrzymali po równo czasu, by zbudować swoja postać i lepiej ją poznać. Nie zawodzi Will Smith jako zabijaka Deadshot, utrzymując typowy dla siebie poziom. Pozytywnie też zaskakuje Joel Kinnemann (służbista Rick Flag) oraz Jai Courtney (zdrowo pizgnięty Kapitan Boomerang), ale i tak szoł wszystkim kradnie Margot Robbie, czyli Harley Quinn. Ta wariatka nie tylko rzuca sucharami, lecz jest świadoma swojego porąbanego charakteru, co jest intrygujące. I jeszcze zakochana w tym porąbanym Jokerze (zaskakujący Jared Leto), którego jest zdecydowanie za mało – raptem kilka minut to za mało, by zbudować postać (reszta w montażu została wyrzucona). Z kolei nasi przeciwnicy, czyli Enchantress (Cara Delavigne) oraz jej brat to jakaś katastrofa – bez polotu, pomysłu i nijacy. Sytuację próbuje ratować Viola Davis, czyli zimna, bezwzględna Amanda Waller, będąca mózgiem całego projektu zebrania łotrów. Ale nie ona jest bad guyem w tym cyrku.

legion_samobojcow4

„Legion samobójców” to film mający tak ogromny potencjał, ze aż żal. Gdyby twórcy bardziej podkręcili klimat i postawili na większą interakcję plus ostrą przemoc, to pozamiatałby tak samo jak „Deadpool”. Ale producenci wcisnęli hamulec i postanowili pożenić to wszystko w stylu Marvela, ale na poziomie wizualnym. Wersji reżyserskiej raczej nie będzie, ale chciałbym bardziej wejść w ten świat. Może w części drugiej będzie lepiej.

6/10

Radosław Ostrowski

Baby Driver

Kim jest Baby? To młody chłopak, który z autem robi to, co wielu mężczyzn z kobietami. Innymi słowy – to szatan. Jest szybki i wściekły, a podczas jazdy lubi słuchać muzyki i to nie jest żadne tam disco polo czy hardkorowy rap, tylko klasyczne, melodyjne granie wszelkich gatunków. Pracuje dla niejakiego Doktorka, który jest mózgiem i planuje każdy skok. Młody w ten sposób spłaca dług wobec szefa. I kiedy wydaje się, że jeszcze będzie tych parę skoków, ale pojawia się Ona – imię jej Debora. To fajna dziewczyna, z którą można zacząć nowe życie. Tylko trzeba zrobić jedną robótkę, co może pójść nie tak?

baby_driver1

Jak możecie wywnioskować z tego opisu, nowe dziecko Edgara Wrighta to klasyczne kino kryminalne, z ogranymi kliszami rodem z podrzędnej opowiastki pulpowej. I w zasadzie to jest takie komiksowe kino, kierujące się swoją własną logiką i zasadami. „Baby Driver” to dziwaczna mieszanina komedii, sensacji, romansu i… musicalu. Jesteście zdumieni i lekko w szoku? Ja też byłem, zwłaszcza że ten koktajl smakował dla mnie bardzo zagadkowo. Początek jest mocny i wprawia w konsternację: napad na bank. Wszystko z perspektywy kierowcy, słuchającego muzyki. Właśnie, muzyka. Ona narzuca tempo, buduje klimat i wszystko jest jej podporządkowane, włącznie z montażem. Wystarczy obejrzeć początek, scenę przedstawienia planu skoku czy strzelaniny podczas kupna broni. I to wygląda po prostu rewelacyjnie podczas pościgów, strzelanin lub czołówki, gdzie fragmenty tekstu piosenki pojawiają się czy to w formie graffiti lub naklejek. Dla mnie problemem nie była realizacja, brak wyrazistych postaci albo komiksowa, wręcz bajkowa konwencja (może poza zakończeniem).

baby_driver2

Dla mnie problemem było to pomieszanie gatunków, przez co całość nie wybrzmiała tak mocno, jak bym tego chciał. Przyznam się (bez bicia), że liczyłem na więcej pościgów i akcji, chociaż wątek miłosny między Baby’m a Deborą poprowadzony był lekko oraz z gracją (tylko czułem lekkie znudzenie). Jest to przewidywalne, przerysowane (rzadkie, ale intensywne sceny przemocy), a także z kilkoma retrospekcjami, co mnie wybijało z rytmu. I jeszcze ten przesłodzony finał, po którym można było zacząć wymiotować tęczą.

baby_driver3

Aktorzy szarżują (nawet bardzo), ale jest to całkowicie zrozumiały zabieg. Ansel Elgort jest uroczy jako małomówny, wrażliwy chłopak, kochający szybkie fury i muzykę. I jak fajnie wygląda w tych okularach, ze słuchawkami na uszach. Jak się nie zakochać w takim ciastku. Na drugim planie mamy spokojnego Kevina Spacey (Doktorek) oraz prześliczną Lily James (kelnerka Debora), jednak całość kradnie dwóch psychopatów: Jamie Foxx (Bats) oraz Jon Hamm (Buddy), wnosząc sporo czarnego humoru.

baby_driver4

„Baby Driver” to taka ładnie opakowana, stylowa (nawet przestylizowana) bajka, niepozbawiona mroku i niepokoju. Sama historia nie jest może najciekawsza, ale sposób realizacji podnosi całość na wyższy poziom. Czegoś mi w tym miksie zabrakło, by utkwił w pamięci na dłużej i nie bardzo wiem co. Ale jako czysta rozrywka daje radę.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Furia

Kwiecień 1945, wojna powoli zmierza ku końcowi. Do załogi czołgu Sherman zwanego “Furią” po śmierci strzelca dołącza nowy członek Norman. Załoga kierowana przez sierżanta Colliera zwanego War Daddy, dostaje zadanie przejęcia miasta oraz ochrony drogi zaopatrzenia. Ale łatwo w żaden sposób nie będzie.

furia1

David Ayer to reżyser kojarzony przede wszystkim z kinem policyjnym. Tym razem postanowił pójść na wojnę. Jak zobaczyłem zwiastun, złośliwie określiłem „Furię” jako „Czterech pancernych i Brada Pitta”. Ale jeśli myślicie, z zobaczycie heroiczne kino, gdzie dzielni amerykańscy chłopcy spuszczają wpierdol Niemcom, to będziecie rozczarowani. Sherman nie był zbyt dobrym czołgiem (jak w tym dowcipie: „Co się stanie jak Tygrys spotka pięć Shermanów? Tygrys będzie miał przewagę liczebną.”), ale był taki i w dość dużej ilości, czego o Tygrysie powiedzieć się nie da. Sam film jest mroczny, ciężki i brudny, niepozbawiony brutalnej jatki oraz dużej ilości strzałów. Owszem, nie ma tutaj niczego zaskakującego czy oryginalnego w tej całej konwencji, ale jak się to ogląda. Nie brakuje też spektakularnych scen akcji (trzy Shermany vs Tygrys czy finałowe starcie jednego czołgu przeciwko trzystu SS-manom), ciężkiego klimatu potęgowanego mrocznymi, surowymi zdjęciami oraz elektroniczno-chóralną muzyką. Czasami drażni symbolika (krzyże, cytaty z Biblii, biały koń jako symbol niewinności), a główni bohaterowie niezbyt są wyraziści, ale mniejsza z tym. Cała reszta jest po prostu świetna.

furia2

Od strony aktorskiej najlepiej prezentuje się dwóch facetów. Pierwszy to Brad Pitt jako War Daddy. sierżant jest twardy, brutalny, surowy. Jak ojciec, który wprowadza młodego Normana w brutalny świat, gdzie panuje bezwzględna, ale prosta zasada: albo my ich albo oni nas (scena „zabicia” jeńca), ale to facet, za którym poszedłbym w ogień. Drugim jest Norman (nie przepadam za Loganem Lermanem, ale tu radzi sobie przyzwoicie), który dopiero wchodzi w ten wojenny tryb i wiele się w nim zmieni, zwłaszcza jego moralny kręgosłup. Poza nimi są jeszcze Michael Pena (kierowca Latynos Gordo), zaskakująco dobry Shia LaBeouf (głęboko wierzący Bible, który obsługuje działo) oraz Jon Bernthal (mechanik Grady) – widać, że to zgrana paczka. I tyle.

furia3

Ayer zmienił klimat, ale pozostał surowym facetem, mówiącym bez ogródek. Twarde, mocne kino wojenne jakiego nie było od dawna. Amerykanin odrobił pilnie swoją lekcję.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Steven Price – Gravity

Gravity

Kosmos – przestrzeń, której nikomu nie udało się ogarnąć, jednak ciągle ludzkość marzy o tym, by go podbić. A że przestrzeń tak gigantyczna potrafi być niebezpieczna, pokazuje „Grawitacja”, nadając kinu survivalowemu kompletnie nową jakość. O filmie już pisałem, więc nie będę się powtarzał. Jak każdy porządny film walczący o Oscara ma też wydaną ścieżkę dźwiękową (także nominowaną do nagrody). Co jest o tyle dziwne, że żadnej muzyki nie słyszałem. Czyżbym stracił słuch?

Price_StevenO dziwo nie. Odpowiedzialny za warstwę muzyczna Steven Price tutaj postawił przede wszystkim na brzmienie elektroniki i smyczków, które potęgują ciszę kosmosu, gdzie naprawdę nic nie słychać. Problem w tym, że ona w większości składa się z szumów (nagle przerywanych), efektów dźwiękowych (imitacja uderzeń, silników czy brzęczeń narzędzi), wprowadzając w stan nudy. Żeby było jeszcze mniej ciekawie, utwory gwałtownie są przerywane, co niszczy je od środka. W filmie wybija się, co nie jest trudne, gdy prawie w ogóle nie padają dialogi – plus jeszcze strasznie monotonne, co w przypadku 70-minutowego wydania wydaje się dla melomanów wyższym szczytem masochizmu.

A jakby było tego mało, Price zajeżdża bardzo Hansem Zimmerem. Dotyczy to nie tylko paradoksalnie najlepszych ścieżek, czyli finału zbitego na trzy utwory: „Tiangong”, „Shenzou” i „Gravity” – patetyczne utwory z podniosłymi smyczkami i żeńską wokalizą, ale też budowania napięcia (owe gwałtowne urwania muzyki), wykorzystywaniem sampli czy delikatną warstwą liryczną (pianistyczny „Airlock”). Popisem umiejętności w budowaniu napięcia jest 10-minutowe „Don’t Let Go”. Zaczyna się ono bardzo spokojnie, by potem zaatakować nas pulsującą elektroniką oraz szybkimi rajdami smyczków, z pałętająca się gdzieś trąbką.

Sama muzyka w filmie radzi sobie całkiem nie najgorzej, budując odpowiedni klimat i atmosferę. Jednak słuchanie bez obrazu jest zadaniem bardzo karkołomnym i niebezpiecznym jak naprawa satelity podczas deszczu meteorytów. Dodatkowo brak własnego języka i mocne inspiracje Hansem Zimmerem, czyli królem muzycznego mainstreamu psują przyjemność ze słuchu. Może i sprawdza się w filmie, ale poza nim jest ciężkostrawna i jeszcze sporo za długa. Album tylko dla najtwardszych.

5/10

Radosław Ostrowski

Grawitacja

Raz na kilka miesięcy, a nawet lat pojawia się taki film, ze po jego obejrzeniu po prostu zamykają ci się usta. Chcesz coś powiedzieć, ale słowa wylatują i nie potrafisz ich poskładać w żadne zdanie, wszystko się wymyka kwalifikacji, a każde zdanie jakie dziwacznym sposobem układasz brzmi jak banał. Właśnie czymś takim jest dla mnie „Grawitacja”. Wybaczcie mi ten patos na początku, ale właśnie ja tak się czułem po obejrzeniu.

Fabuła jest tutaj prosta jak konstrukcja cepa – amerykańscy astronauci naprawiają teleskop Hubble’a. Bo jak każdy amerykański przedmiot, lubi się psuć, a w kosmosie to szczególnie. Naprawy dokonuje dr Ryan Stone – na co dzień lekarka oraz dowódca misji – porucznik Matt Kowalski. Wszystko przebiega dość sprawnie, aż tu… JEB!! Odłamki rosyjskiego satelity niszczą bazę i satelitę, a tylko tych dwoje przeżyło. Nie maja kontaktu z Ziemia, tlenu też niewiele zostało, a następne rozbite elementy są w drodze. Innymi słowy – mają przejebane. Chyba, że znajdą sposób, by wrócić do domu.

grawitacja1

Już po tym opisie można stwierdzić, ze najnowszy film Alfonso Cuarona nie jest VII częścią „Gwiezdnych wojen”. Owszem, jest to widowiskowy film, ale nie aż tak jak byście myśleli. Kosmos wygląda tu pięknie, ale jest też bardzo niebezpieczny jak nasza przyroda. Jeden błąd i już nie żyjesz – tu trzeba szczególnie uważać, bo w kosmosie przecież nikt waszych krzyków ani wrzasków nie usłyszy. Bo w przestrzeni kosmicznej nie roznosi się dźwięk, co tu pokazano w scenach, gdzie dochodzi do kompletnych zniszczeń – wtedy słyszymy tylko słowa i ewentualnie bicie serca. To wszystko. I co wtedy zrobisz? Poddasz się czy znajdzie w sobie tyle siły i determinacji, by zawalczyć? Oto jest pytanie.

Całość od strony wizualnej jest po prostu kapitalna, a praca operatora po prostu zapiera dech w piersiach – głównie dlatego, że spora część scen jest pokazywana albo z perspektywy dr Stone (a dokładnie z jej oczu) albo jest to pokazywane wręcz jednym długim ujęciem (patrz: początek filmu – 20 minut aż do katastrofy). O dźwięku tez wspominałem, co dodatkowo buduje poczucie realizmu, choć nie jest to film dokumentalny, zaś bardzo dziwaczna warstwa muzyczna buduje atmosferę samotności. Wszystko robione z żelazną konsekwencją, choć aktorstwo jest tu wręcz minimalistyczne. Ale siła rażenia jest porównywalna z eksplozją bomby. Atomowej.

grawitacja2

A skoro jesteśmy już przy aktorstwie, to ten film trzymają na sobie tylko dwie osoby – Sandra Bullock i przystojny George Clooney. On daje odrobinę humoru i autoironii, co czyni seans lekki. Ale ona – kobieta po przejściach, przeżywająca momenty zwątpienia i bezsilności, jakby wszystko odwróciło się od niej. Ale powoli i stopniowo zachodzi w niej przemiana, nagle znajduje siłę i determinację, by walczyć, nie poddawać się wbrew okolicznościom. Tylko czy to wystarczy?

Na pewno ten film wiele osób podzieli – jedni zachwycą się techniczną biegłością, a innych zniechęci prostota opowieści i brak efekciarskich efektów specjalnych. A jak jest naprawdę, to ocenicie sami, bo ja jestem po prostu skołowany.

Radosław Ostrowski

The World’s End

Gary King 20 lat temu razem z kumplami postanowili wyruszyć szlakiem Zielonej Linii, czyli w jedną noc obskoczyć 12 pubów i wypić w nich złocisty trunek. Ale wtedy to się nie udało. Teraz Gary King ma 40 lat i opuszcza odwyk. Skrzykuje starych kumpli (Andy, Oliver, Peter i Steven), by dokończyć tą trasę. I nie będzie go w stanie powstrzymać – nawet inwazja kosmitów, którzy chcą zniewolić mieszkańców Ziemi.

worlds1

Duet scenarzystów Edgar Wright (także reżyser)/Simon Pegg tworzą nową jakość w brytyjskim kinie komediowym serwując tony absurdu za pomocą szalonej wyobraźni, która jest w stanie połączyć pozornie nie pasujące do siebie historie. Z jednej strony jest lekko nostalgiczna opowieść o dawnej przyjaźni, gdzie prawie wszyscy (poza Kingiem) mają stabilne i spokojne życie, ale tak naprawdę jest ono puste i monotonne. King idzie w stronę samodestrukcji i nie chce poddać się czyjejkolwiek kontroli i władzy, a alkohol jest jedynym sensem życia. Ale potem zaczyna się konfrontacja z kosmitami i nagle wszystko się zmienia – idąc w stronę SF i horroru, po drodze serwując jednak odrobinę humoru. Bijatyki bywają zabawne, niebieska krew leje się strumieniami, zaś efekty specjalne są tandetne. To brzmi tak absurdalnie, że albo to kupicie albo nie. W dodatku mamy tutaj świetna muzykę, niezłe dialogi i trochę dziwaczne zakończenie.

A i jeszcze jest to piekielnie dobrze zagrane. Simon Pegg znów daje z siebie wszystko i razem z Nickiem Frostem tworzą wybuchowy duet. Reszta w zasadzie nie byłaby potrzebna, ale jednak bardzo miło się patrzyło na Paddy’ego Considine’a (Steven), Martina Freemana (Oliver „Omen”) i Eddiego Marsana (Peter). Ferajna razem jest zabójcza, choć najbardziej wybijają się z niej Pegg i Frost.

worlds2

Ostrzegam – to jest brytyjski humor, a taki nie odpowiada każdemu. Więc w trakcie oglądania lepiej mieć przy sobie kilka butelek piwa.

7/10

Radosław Ostrowski