Mission: Impossible – The Final Reckoning

To już niemal 30 lat, gdy ruszyła kinowa maszyna zwana „Mission: Impossible”. I chyba nikt, ani Tom Cruise, ani reżyser Brian De Palma nie spodziewał się jak bardzo ta seria się rozrosła. Teraz dostajemy część ósmą, która pierwotnie miała być drugą połową części siódmej. Jednak dość słabe (jak na tą serię) wyniki box office doprowadziły do zmiany tytułu. I tak zamiast „Dead Reckoning, Part Two” pojawia się „The Final Reckoning”. Czyżby to miał być le grande finale całej serii i ostatnia misja niemożliwa?

Ethan Hunt (Tom Cruise) nie może sobie pozwolić na jakakolwiek chwilę oddechu. Szczególnie w poprzedniej części serii, gdzie pojawiła się sztuczna inteligencja zwana Bytem. Jej kod źródłowy znajduje się gdzieś na dnie oceanu we wraku rosyjskiego okrętu podwodnego, zaś sama AI wywołuje chaos oraz dezinformację w świecie wirtualnym. Teraz jednak chce przejąć cały nuklearny arsenał świat i odpalić, doprowadzić do kompletnej zagłady ludzkości. Ukrywający się Hunt ma cztery (CZTERY) dni, by znaleźć kod źródłowy (Podkowę) i zniszczyć. Ale to nie będzie łatwe nie tylko przez pełniącego fizyczną wersję Bytu Gabriela (Esai Morales), lecz także przełożonych samego Hunta, chcących kontrolować AI.

Z całej tej szalonej, pełnej nieprawdopodobnych popisów kaskaderskich Toma Cruise’a oraz odpowiedniego balansu między powagą a zgrywą, ta część ponownie zrobiona przez Christophera McQuarrie działa inaczej. Pierwsze 30 minut (mniej więcej) to tak naprawdę połączenie wydarzeń z niemal wszystkich części (ze szczególnym naciskiem na pierwszą, trzecią i siódmą) do tego momentu. Ten segment zawiera masę przebitek, retrospekcji i dialogów, które potrafią przytłoczyć. „The Final Reckoning” jest o wiele mroczniejsze oraz bardziej poważne, co dla wielu może być dość ciężkostrawne i nieznośnie patetyczne. Rozumiem, że chodziło o podbicie stawki i przypomnienie, co się wcześniej działo (szczególnie w części poprzedniej), jednak mnie to troszkę wybiło. Jednak w momencie, gdy Hunt trafia na okręt wojenny, wszystko zaczynało wracać na odpowiednie tory. Akcja skupia się wokół dwóch wielkich scen kaskaderskich: penetracja wraku okrętu podwodnego (bardzo klaustrofobiczna, nerwowa oraz pięknie wyglądająca) oraz pościg z dwoma dwupłatowcami nad ślicznymi krajobrazami południowej Afryki (z wielkim oddechem, świetnie nakręconą i zmontowaną), dziejąca się równolegle z dwoma innymi – równie intensywnymi – momentami.

Nie wiem, jak oni to robią, ale znowu udało im się podnieść mi ciśnienie i sprawić, że oglądałem film na skraju fotela. Że nie ma to za wiele wspólnego z naszą rzeczywistością i sensu w tym niewiele, to już inna sprawa. Trudno nie być pod wrażenie technicznych umiejętności twórców, którzy wyciskających maksimum możliwości. Nawet zmiana kompozytora nie odbija się za bardzo na jakości. Montaż jest intensywny, zdjęcia są o wiele mroczniejsze niż poprzednio, scenografia także wygląda przekonująco. Można czasem odnieść wrażenie, że dzieje się aż za dużo, niemniej to nadal działa.

A jak sobie radzi z tym wszystkim obsada? Tom Cruise robi to, co zwykle i nadal szaleje w scenach kaskaderskich (po tym filmie jestem coraz bardziej przekonany, że ten aktor to amerykański odpowiednik Jackie Chana), zaś w innych momentach też radzi sobie porządnie. Stała ekipa (Simon Pegg, Ving Rhymes oraz wracający z poprzedniej części Hayley Atwell, Henry Czerny i Pom Klementieff) ciągle wypada świetnie, zaś z nowych postaci najbardziej zapadają dwie drobne role: Tramella Tillmana (kapitan okrętu podwodnego Bledsoe) oraz Hannah Waddington (admirał Neely). Jednak niespodzianką był dla mnie Rolf Saxon (William Donloe), który pojawił się w pierwszej części „Mission Impossible” w epizodzie i tutaj powraca w większej roli.

Czy „The Final Reckoning” to naprawdę ostatnia część tej serii? Zważywszy na to, że nie jestem w stanie wyobrazić sobie jak zrobić lepsze, groźniejsze zagrożenie od Bytu (przynajmniej ja) oraz fakt, że Tomek „Kaskader” Cruise nie robi się coraz młodszy, wydaje się to całkiem realne. Nie jest to najlepsza część serii, lecz (mimo pewnych rys) jest to godne zakończenie tej prawie 30-letniej franczyzy. Lepszego blockbustera na początek letniego sezonu nie zobaczycie (przynajmniej w tym miesiącu).

8/10

Radosław Ostrowski

Szpiedzy

Steven Soderbergh odkąd wrócił z emerytury kręci filmy równie intensywnie jak Ridley Scott. W przeciwieństwie do Anglika, reżyser „Ocean’s Eleven” nie stworzył żadnej spektakularnej padaki i częściej trzymał poziom. Nie inaczej jest w przypadku „Szpiegów”, czyli bardzo powolnego, skupionego na dialogach thrillera w świecie tajnych służb.

Przewodnikiem po tym świecie jest George Woodhouse (Michael Fassbender) – prawdziwy as wywiadu, który zostaje zadanie rozpracowania zdrajcy. Sprawa dla niego jest bardzo poważna, bo wśród piątki podejrzanych (troje agentów, specjalistka od obsługi satelity, psycholog) jest… jego żona, Kathryn (Cate Blanchett). Na znalezienie zdrajcy ma siedem dni. Na początek zaprasza podejrzanych na kolację do siebie i powoli zaczyna się cała gra. A wszystko dotyczy czegoś nazywanego Severusem.

Soderbergh razem ze scenarzystą Davidem Koeppem tworzy mieszankę przypominającą troszkę kryminał Agathy Christie z powieściami Johna le Carre. Z pierwszym łączą ją eleganckie dialogi, odrobina humoru oraz pewna… teatralność w prezentowaniu narracji, zaś z drugim środowisko. I znowu wkraczamy do świata pełnego kłamstw, oszustwa, manipulacji, gdzie stawką jest związek. Podobno idealny, wręcz dziwnie działający w świecie, gdzie nie powinno takie połączenie działać. Tutaj nie ma miejsca na galopującą akcję, świszczące kule oraz eksplozje niczym z „Mission Impossible” czy jakiegoś Bonda. Wszystko bazuje tu na sprytnych dialogach, gdzie podrzucane są kolejne poszlaki, tropy oraz podejrzenia. Bardzo powoli jest podkręcane napięcie, każda scena ma swój ciężar, coś wisi w powietrzu. A rozwiązanie jest w pełni satysfakcjonujące, pokazane w nagłym, brutalnym stylu.

Wizualnie pozornie „Szpiedzy” nie rzucają się w oczy, ale Soderbergh raz na jakiś czas pozwala sobie na zabawę (początek zza pleców George’a na jednym ujęciu, montażowe przebitki podczas łowienia ryb czy szybkie najazdy kamery w finale czy przeplatające odpowiedzi podczas przesłuchania na wariografie). Przez co nie ma tutaj miejsca na nudę, całość jest delikatnie oświetlona, zaś w tle gra elektroniczno-jazzowa muzyka. Każde ułożenie kamery jest przemyślane, nie brakuje długich ujęć czy zbliżeń.

A wszystko jest świetnie zagrane. Absolutnie błyszczy tutaj Michael Fassbender, którego George sprawia wrażenie bardzo chłodnego, wręcz pozbawionego emocji robota. A jednocześnie podchodzi bardzo poważnie i precyzyjnie do wszystkiego, co robi (na widok poplamionej koszuli podczas gotowania musi się przebrać), rzadko pozwalając sobie na jakiekolwiek rozedrganie. Elektryzująca, charyzmatyczna, celowo „szara” postać, fantastycznie uzupełnia się z przepiękną (jak zawsze) Cate Blanchett. Razem i osobno nie można oderwać wzroku. Także drugi plan jest tu przebogaty, gdzie przewija się m. in. mocny Tom Burke (lubiący używki Freddie Smiths), wyrazista Marisa Abela (obsługująca satelitę Clarissa) czy bardzo powściągliwy Rege-Jean Page (pułkownik Stokes). Troszkę niewykorzystany był (moim zdaniem) Pierce Brosnan w roli szefa komórki, Arthura Stieglitza.

„Szpiedzy” to trzeci wspólny duetu Steven Soderbergh/David Koepp i ta kolaboracja jest bardzo udana (poprzednich dwóch nie widziałem). Inteligentnie napisany, stylowo wyreżyserowany, cudownie zagrany oraz ładnie wyglądający. Jak najbardziej warto się wybrać i dać się złapać w tą szpiegowską układankę.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Argylle – tajny szpieg

Parodie i wszelkiego rodzaju pastisze filmów szpiegowskich są równie stare jak filmy szpiegowskie. W ostatnim czasie takim specem od tego gatunku stał się Matthew Vaughn, dzięki serii filmów „Kingsman”. Reżyser bardzo efekciarskiego, intensywnego i kreatywnego (w formie) kina rozrywkowego wraca z kolejną historią o szpiegach. Tylko, że troszkę inaczej opowiedzianej.

Początek idzie bardzo w stylówę a’la James Bond, który tym razem nazywa się agent Aubrey Argylle (Henry Cavill z „kwadratową” fryzurą). Podczas misji w Grecji ma schwytać niejaką LaGrange (Dua Lipa) i znaleźć główny klucz. Sprawy się komplikują, bo a) Argylle zostaje zdekonspirowany, b) LaGrange ucieka i trzeba ją dopaść. Ale od czego jest sprawdzony kumpel, Wyatt (John Cena). Po krótkim przesłuchaniu okazuje się, że kobieta pracowała dla… dyrektora organizacji, dla której pracuje Argylle. By znaleźć dowody tej zdrady, panowie ruszają do Londynu, by znaleźć hakera i „główny klucz”.

Wciągnęło was? To muszę was rozczarować, bo cała ta historia to… finał czwartego tomu cyklu powieści o Argylle’u autorstwa Elly Conway (Bryce Dallas Howard). Kobieta pracuje już nad piątym tomem, jednak brakuje zakończenia. Chcąc przełamać blokadę twórczą pisarka wyrusza do matki (Catherine O’Hara), by razem popracować nad rozwiązaniem. W pociągu poznaje niejakiego Aidena (Sam Rockwell), który przysiada się obok i… okazuje się być szpiegiem. Choć prawdę mówiąc z długim zarostem i włosami wygląda jak ostatni menel. Do tego wszyscy (prawie) pasażerowie chcą ją zabić. Czy ma to coś wspólnego z książką?

Jak widać „Argylle” ma fabułę tak prostą do zrozumienia jak ustawy sejmowe. I tu nawet nie chodzi o przeplatanie się fikcji literackiej z rzeczywistością czy pastiszowy ton całości. Vaughn – jak na niego przystało – robi efekciarskie, szalone opowieści, gdzie realizm robi sobie wolne. Bardzo dynamicznie sfilmowanie i zmontowane sceny akcji podkręcają adrenalinę (szczególnie jak Aiden zmienia się w Argylle’a), wszystko pędzi na złamanie karku, mieszając brutalną jatkę (choć film ma kategorię PG-13) z humorem, mocno polanym absurdem. Po drodze odkrywamy kolejne twisty i zakręty, których jest sporo. Być może nawet za dużo, przez co gdzieś bliżej końca stawały się łatwe do przewidzenia. Aż już trzeci akt i finałowa konfrontacja to jest czyste szaleństwo, w którym główną rolę odgrywają ropa, granaty dymne, podczerwień i noże jako… łyżwy. Więcej nie powiem, bo to trzeba zobaczyć na własne oczy. Wielu może zmęczyć ten przesyt fajerwerków, jednak ja bawiłem się naprawdę dobrze. Może nie tak jak w serii „Kingsman”, ale Brytyjczyk nie ma się czego wstydzić.

Sytuację wspierają świetni aktorzy. Bardzo pozytywnie zaskakują Bryce Dallas Howard i Sam Rockwell. Ta pierwsza jako pisarka wrzucona w sam środek szpiegowskiej intrygi jest bardzo przekonująca. Szczególnie korzystając z inteligencji i sprytu, unikając siłowej konfrontacji. Im jednak dalej, okazuje się mieć o wiele więcej umiejętności niż się można spodziewać. Z kolei Rockwell nie miał roli tak wymagającej fizycznie jak Aiden. Brutalny, bardziej stąpający po ziemi i miejscami sarkastyczno-zblazowany. Intrygujące duo. Na drugim (oraz trzecim) planie mamy zbieraninę wyrazistych ról: od szorstkiego Bryana Cranstona (dyrektor Ritter, czyli główny antagonista) przez zaskakującą Catherine O’Harę (matka Elly) po drobne epizody Samuela L. Jacksona (Alfie) czy pojawiających się we „fragmentach książek” Henry’ego Cavilla i Johna Cenę.

Zdaję sobie sprawę, że będę raczej w mniejszości, ale… podobał mi się ten „Argylle – Tajny szpieg”. Może nie jest aż tak zaskakująca i szalona jak osadzona w podobnym klimacie seria „Kingsman”, jednak Vaughn jakimś cudem potrafi cały czas wykrzesać swoją szaloną wyobraźnię. Efekciarskie, celowo tandetne i bardzo kreatywne kino akcji z humorkiem.

7/10

Radosław Ostrowski

Doppelgänger. Sobowtór

Dla każdego młodego reżysera jego drugi film fabularny to prawdziwy test, co ma pokazać z kim mamy do czynienia. Oraz udowodnienie, że sukces debiutu nie był tylko jednorazowym strzałem czy kwestią szczęścia, co podnosi o wiele wyżej oczekiwania. Po „25 latach niewinności” reżyser Jan Holoubek i scenarzysta Andrzej Gołda znowu połączyli siły, by opowiedzieć historię szpiegowską w czasach PRL-u. Czy tym razem też odniosło się sukces?

Wszystko zaczyna się w 1977 w Stuttgardzie, gdzie trafia niejaki Hans Steiner (Jakub Gierszał). Jak się okazuje młody mężczyzna z Polski został pozostawiony w kraju przez matkę Niemkę tuż po zakończeniu II wojny światowej. I dopiero teraz udało mu się znaleźć biologiczną matkę oraz szansę na pojednanie. Poznaje wujka Helmuta (Joachim Raaf) i zaczyna pracę jako urzędnik w Stuttgardzie. Drugim bohaterem jest Jan Bitner (Tomasz Schuchardt) – pracownik stoczni, któremu właśnie zmarła matka. Poza tym ma żonę, dwójkę dzieci i nie jest zaangażowany w żadną działalność polityczno-opozycyjną. Ale przypadkowo odnajduje teczkę z dokumentami, z których wynika, iż… był adoptowany. Próbując odnaleźć swoją biologiczną matkę znajduje się na celowniku bezpieki i trafia na masę przeszkód.

Sam tytuł już wiele zdradza, sugerując jaki będzie łącznik naszych bohaterów. Bo co oznacza to niemieckie słowo „doppelgänger”? Najczęściej to sobowtór albo, jak podaje Wikipedia, „czarny charakter, mający zdolność do pojawienia się w dwóch miejscach jednocześnie”, ale w wielu wierzeniach jest to zły brat bliźniak. Takie postacie w (pop)kulturze pojawiały się zarówno w powieści Fiodora Dostojewskiego, literaturze SF czy choćby w kultowym „Miasteczku Twin Peaks” Davida Lyncha. Holoubek z Gołdą wykorzystują ten motyw do konwencji szpiegowskiego thrillera, gdzie skradzioną tożsamość wykorzystuje się do budowania „legendy”. Obaj bohaterowie niejako żyją nieswoim życiem, co staje się powodem obsesji i poczucia bycia pozbawionym niejako własnej woli, siły sprawczej.

Przez sporą część czasu twórcy zgrabnie lawirują niedopowiedzeniami, przekazując bardzo oszczędnie kolejne informacje oraz szczegóły. I to się ogląda z dużym zainteresowaniem, ALE kiedy zostaje wszystko wyłożone na stół, emocje biorą sobie wolne. Zaś kolejne wydarzenia wydają się zarówno prowadzone mechanicznie oraz przewidywalnie. Do tego kompletnie więcej czasu skupiamy się na wątku szpiegowskiej działalności Steinera niż walce o odkrycie przeszłości przez Jana. O dziwo, to ten drugi wątek jest o wiele ciekawszy, jednak prowadzony jest w bardziej rwany i skokowy sposób. I to mnie strasznie boli, tak samo jak nieprzekonująca (dla mnie) pewna przemiana oraz próba buntu szpiega.

Trudno jednak nie być zachwycony technikaliami. Po pierwsze i najważniejsze: WYRAŹNE, dobrze udźwiękowione dialogi, co jest bardzo rzadkie. Ale największą robotę w budowaniu klimatu pomagają fantastyczna scenografia oraz zdjęcia. Holoubek stał się specjalistą od tworzenia dzieł osadzonych w przyszłości i to nadal działa. Przywiązanie do szczegółów, rekwizytów czy kostiumów jest ogromne, zaś wiele „płynących” ujęć oraz oświetlenie bardzo przypominało produkcje z lat 70. czy produkcje takie jak „Monachium” lub „Szpieg”. Tutaj absolutnie nie ma żadnego wstydu.

Tak samo świetnie wypadają aktorzy, którzy kolejni raz potwierdzają klasę. Świetny jest Jakub Gierszał jako Steiner, czyli szpiega ciągle tłumiącego swoje emocje. Widać, że coś się w tej głowie gotuje i zbiera, ale cały czas musi się pilnować. W tych rzadkich momentach otwarcia się błyszczy najmocniej. Jednak dla mnie o wiele ciekawszy jest Tomasz Schuchardt jako Bitner, który próbuje oświetlić mgłę tajemnicy wokół swojej przeszłości. Kolejne odbijanie się od ściany, poczucie bezsilności oraz jak odbija się to na jego rodzinie o wiele bardziej mnie ciekawiło niż dylematy młodego szpiega. Tym większa szkoda, że ten wątek nie jest bardziej wyeksploatowany i pogłębiony. Ogromna szkoda. Równie świetny jest drugi plan, gdzie najbardziej wybija się czarująca Emily Kusche (kuzynka Inga), tajemnicza Katarzyna Herman (oficer prowadząca) i wyciszony Andrzej Seweryn (Roman Wieczorek).

Więc jak podsumować „Sobowtóra”? Świetny technicznie i aktorsko film, który jest bardzo interesujący wizualnie oraz klimatem epoki. Niemniej nie mogę pozbyć się wrażenia, że twórców przerosły ambicje tego dzieła, przez co nie angażuje tak bardzo jak mógł. Nadal jednak kibicuję Holoubkowi i mam nadzieję, że kolejny film będzie po prostu lepszy.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Mission: Impossible – Dead Reckoning Part One

Seria filmów z Tomem Cruisem jako agent Ethanem Huntem jest jedynym cyklem, stanowiącym jakąkolwiek konkurencję dla brytyjskiego szpiega wszech czasów. Wszystko w dużej skali, szalonymi popisami kaskaderskimi, z ograniczonymi do minimum efektami komputerowymi. Teraz pojawia się część siódma serii i trzecia w dorobku reżysera Christophera McQuarrie.

Tym razem amerykański odpowiednik Bonda będzie mierzył się z najtrudniejszym przeciwnikiem w historii serii: Bytem. Kim on jest? Sztuczną Inteligencją, która działa niczym wirus: jest w stanie zaszkodzić i zmanipulować wszystkimi danymi cyfrowymi. Zarówno instytucji cywilnych, wojskowych i wywiadowczych. Bardzo niebezpieczna broń, o czym przekonuje się dowódca rosyjskiego okrętu podwodnego Sewastopol (Marcin Dorociński), zaatakowany przez kod Bytu. Okręt zatonął zniszczony własną torpedą, która miał zatopić obecny na radarze wrogi statek, którego… nie było. Pocisku nie można było wyłączyć, co skończyło się śmiercią, zaś należący do oficerów dwuczęściowy klucz zniknął. I właśnie jego ma zdobyć Hunt, by jego szefowie mogliby kontrolować SI. ALE SI nabrało świadomości, przez co kontrolowanie jest utrudnione. Dla komórek wywiadowczych z całego świata nie stanowi to problemu i dla zdobycia władzy nad Bytem posuną się do wszystkiego.

Hurt oraz jego stała ekipa, czyli Luther (Ving Rhymes) i Benji (Simon Pegg) wyruszają w celu zdobycia drugiej połówki od kupca. Pojawiają się jednak dwa problemy: ekipa IMF zostaje uznana za złych i CIA wyznaczyła swoich ludzi do polowania na nich oraz w całą hecę wplątuje się cwana złodziejka (Hayley Atwell). Jest jeszcze trzecia strona, czyli reprezentujący Byt Gabriel (Esai Morales) – demon z przeszłości Hunta, pozbawiony cyfrowej tożsamości. Do tego nasz antagonista coraz szybciej się uczy, przewidując wszystkie możliwe scenariusze, nawet te najbardziej nieprawdopodobne.

Jestem kompletnie zaskoczony, że po tylu latach (prawie 30 od premiery pierwszej części) nadal można jeszcze coś wymyślić i podbić stawkę. Zwłaszcza kiedy reżyser robi już kolejną część z serii, należy spodziewać się raczej zniżki formy (bardziej lub mniej), co pokazał „Fallout”. Jednak pierwsza część „Dead Reckoning” jest wyjątkiem od reguły. Niby nic się nie zmieniło w serii, bo nadal mamy zabawę ze zmianami tożsamości (maska i modulator głosu), spektakularne pościgi, strzelaniny i popisy kaskaderskie oraz ciągle komplikujący się plan, który miał być o wiele prostszy w teorii. Czyli nic nowego. ALE dlaczego to tak wciąga i trzyma w napięciu? Nie chodzi tu tylko o poziom techniczny, gdzie prawie wszystko jest wykonywane praktycznie (absolutnie świetny pościg przez ulice Wenecji z użyciem m.in…. Żółtego, ciasnego Fiata; strzelanina z najemnikami podczas burzy pustynnej czy finał w rozpędzonym pociągu). Po raz pierwszy miałem poczucie, że dla Hunta i jego ekipy to zadanie może zakończyć się klęską. A nawet jeśli wygra, cena będzie za to bardzo wysoka. Tego przy tej marce nie czułem od czasu… „Ghost Protocol”, czyli części czwartej. I to zrobiło na mnie niesamowite wrażenie.

Aktorsko tutaj nie mogę się do nikogo przyczepić. Cruise jak to Cruise absolutnie błyszczy i dla niego Hunt to niemalże druga natura. Chemia między nim a Peggiem i Rhymesem nadal jest silna, działając mocno na korzyść. Starzy znajomi w ogóle nie zawodzą, a ich obecność cieszy. Największą niespodzianką dla mnie był powrót Eugene’a Kittridge’a, czyli szefa IMF z pierwszej części serii. Grający go Henry Czerny nadal jest świetny i ciągle nie można było rozgryźć jaki jest jego prawdziwy cel oraz motywacje. Z nowych bohaterów najistotniejsze są dwie, czyli złodziejka Grace oraz cyngiel Gabriel. Zarówno Hayley Atwell jak i Esai Morales są absolutnie fantastycznym uzupełnieniem sił. Pierwsza jest zaradną cwaniarą, nieświadomą w jakie szambo wpadła i wszelkimi sposobami próbuje się wydostać. Jej sceny z Cruisem to jedne z najlepszych momentów w całej serii. Z kolei Morales to bardzo chłodny, kalkulujący (niczym sam Byt) przeciwnik, bezwzględnie eliminujący każde potencjalne zagrożenie. Nawet w swoim otoczeniu.

Więcej nie powiem o samym filmie, ale jedno mogę stwierdzić z całą pewnością: pierwsza część „Dead Reckoning” to najlepsza część serii „Mission Impossible” w dorobku Christophera McQuarrie’ego. A być może nawet całego cyklu, gdzie akcja, napięcie, humor, przewrotki i twisty są wyważone w niemal idealnych proporcjach. Rozrywka perfekcyjna w wykonaniu oraz dająca masę satysfakcji. Już nie mogę się doczekać finału tej opowieści.

9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Gra fortuny

Ostatnimi czasy filmy Guya Ritchie ograniczają jego wizualny styl, czyli bardzo teledyskowy montaż, łamanie chronologii oraz zabawę formą. Ostatnie dzieło „Jeden gniewny człowiek” zaskoczył o wiele poważniejszym tonem, mroczniejszym klimatem oraz bardzo krwistym finałem. Raczej wielu podejrzewało, że to będzie jednorazowy skok i Ritchie zacznie robić swoje. Ale „Gra fortuny” niejako kontynuuje tą drogę, tym razem idąc w stronę kina szpiegowskiego.

gra fortuny1

Bohaterem jest ekscentryczny agent tajnych służb Orson Fortune (Jason Statham), który obecnie przebywa na zasłużonym urlopie. Ściągnięty przez swojego szefa Nathana (Cary Elwes) ma bardzo trudne zadanie: odzyskać skradzioną rzecz z laboratorium na terenie Ukrainy. Nie wiadomo co to jest (roboczo nazwane Rączką), kto chce kupić i co może zrobić. Orson, Nathan i jego ekipa (strzelec JJ oraz amerykańska hakerka Susan) próbują dotrzeć do celu. Wiele wskazuje, że w sprawę może być zamieszany miliarder oraz handlarz bronią Greg Simmonds (Hugh Grant). Żeby zinfiltrować jego otoczenie Fortune decyduje się zwerbować gwiazdę kina akcji, Danny’ego Francesca (Josh Hartnett) – ulubionego aktora antagonisty.

gra fortuny2

W gruncie rzeczy nowe dzieło brzmi jak prosta sensacyjno-szpiegowska opowieść. Ale takie rzeczy byłyby za proste. Mamy tutaj ekipę doświadczonych agentów plus absolutnie nową w grupie agentką plus zwerbowanego aktora. By jeszcze bardziej skomplikować sprawę okazuje się, że działa jeszcze jedna komórka wywiadowcza. I wydaje się, że chce tego samego. Ale dla kogo pracuje ten drugi zespół? Niezależni agenci? Inna ekipa rządowa? Reżyser komplikuje cała historię, lecz nie na tyle, żeby nie dało się tego śledzić. Chętnie korzysta z montażu równoległego, pewnie buduje sceny akcji (pościg za consigliere Simmondsa czy kulminacyjna rozwałka), przeskakując w różne lokacje i dodając odrobinę szorstkiego humoru.

gra fortuny3

W tym wszystkim bardzo dobrze odnajdują się aktorzy. Jason Statham robi tu w zasadzie to, co zazwyczaj – mówi niewiele, używając głównie twardych pięści, dużych pukawek oraz ostrych one-linerów. Cary Elwes na drugim planie jako szef ekipy sprawdza się dobrze, choć robi tu troszkę za tło. Jeśli ktoś tutaj naprawdę błyszczy to świetnie bawiący się Hugh Grant jako główny zły. Sprawia wrażenie wyluzowanego, dowcipnego i podekscytowany jako dziecko, ale jest w nim coś niepokojącego. Całości dopełniają także zaskakująca Aubrey Plaza (hakerka Sarah Field) oraz przeuroczy Josh Hartnett (Danny Francesco), dopinając reszty.

To nie jest Guy Ritchie z gangsterskich opowieści, jednak nadal pozostaje bezpretensjonalną i dostarczającą masę przyjemności rozrywką. Ktoś powie, że Brytyjczyka stać na wiele więcej, ale nie schodzi poniżej swojego poziomu. A to potrafi niewielu reżyserów.

7/10

Radosław Ostrowski

Trzy dni Kondora

Praca tajnego agenta służb specjalnych może wydawać się ekscytująca dla kogoś, kto wydaje się oglądać Bonda, Mission Impossible czy tego typu efekciarskich akcyjniaków. Nie wszyscy agenci jednak działają w terenie. Kimś takim jest Joe Turner (Robert Redford) – analityk, działający w komórce wyciągając informacje z różnych czytanych książek. Czego tam szukają? Szyfrów, kodów, ukrytych wiadomości. Ale pewnego dnia cała komórka zostaje zlikwidowana. Poza Turnerem, który wyszedł po lunch. Po odkryciu masakry decyduje się powiadomić centralę, co… jeszcze bardziej komplikuje sprawę. Ci, co mieli mu pomóc, chcą go zabić. Ale dlaczego?

trzy dni kondora1

Reżyser Sydney Pollack podchodzi do thrillera szpiegowskiego w kierunku bardziej przyziemnym. Tu nie spodziewajcie się spektakularnych akcji, popisów kaskaderskich czy efekciarskich strzelanin. Wszystko niemal w całości oparte jest na dialogach, gdzie karty bardzo stopniowo są odkrywane. Dla wielu to spokojne tempo może wydawać się problematyczne, tak jak bardziej realistyczne pokazanie Nowego Jorku. Czyli bez pocztówkowych widoków, sporu zaułków, szarych budynków oraz niezbyt eleganckich mieszkań. Dokładnie jakby się można było spodziewać po filmie z lat 70., kiedy filmowcy starali się pokazywać rzeczy w realistyczny, pozbawiony upiększeń sposób.

trzy dni kondora2

Tutaj tajne służby niejako wydają się wewnętrznie rozbite, jakby każda komórka działała od siebie, bez kontroli Centrali. Samo CIA jest bardzo bezwzględną organizacją, kiedy do gry wchodzą pieniądze i wpływy. Każdy wydaje się być pionkiem, którego bardzo łatwo można zbić z planszy. Za wszelką cenę, czasem używając płatnego mordercę (fantastyczny Max von Sydow jako nierzucający się w oczy Joubert – przypominający bardziej kalkulującą maszynę) na kontrakt. Napięcie jest tu potęgowane przez paranoję Turnera, nie mogącego nikomu zaufać i improwizującego w terenie. Redford dość oszczędnie, ale bardzo sugestywnie pokazuje jego zagubienie, podejrzliwość, nieufność skrytą pod maską opanowanego człowieka. Bez niego ten film by nie zaangażował tak mocno.

trzy dni kondora3

Jeszcze jest tutaj kwestia wplątanej w całą hecę Kathy (zaskakująca Faye Dunaway), która zostaje przetrzymana przez Turnera. Nie spodziewajcie się miłości od pierwszego wejrzenia, bo nieufność i podejrzliwość dominuje. Przynajmniej na początku, lecz powoli coś zaczyna iskrzyć między nimi. Nawet ta relacja, gdzie stopniowo zaczyna się budować zaufanie, pozbawiona jest wielkich słów czy patetycznych momentów. Kończąc się tak jak się zaczęła – nagle, niespodziewanie i przypadkowo. Jedyne, co może spolaryzować to zakończenie – bardzo stonowane, wyciszone, bardzo otwarte. Konfrontacja, gdzie tak naprawdę ciężko wskazać kto tak naprawdę wygrał. Że jeszcze dużo czasu minie nim Turner vel Kondor będzie mógł spokojnie patrzeć za siebie.

trzy dni kondora4

Tą historię znałem w formie uwspółcześnionego serialu z Maxem Ironsem w roli głównej, ale muszę przyznać, że oryginał Pollacka robi większe wrażenie. Choć na pierwszy rzut oka wydaje się stonowany i statyczny, w środku mocno iskrzy napięciem, paranoją oraz niepokojem, gdzie walka jednostki z systemem wydaje się skazana na przegraną. Ale czy aby na pewno? Na to trzeba sobie samemu odpowiedzieć.

8/10

Radosław Ostrowski

Gray Man

Przekonania, że do zrobienia dobrego filmu potrzeba bardzo dużo pieniądzorów, wydaje się bardzo złudne. Chyba, że jako dobry film zrozumiemy produkcję bardzo bezpieczną, pełną znajomych schematów oraz większej skali, godnej superprodukcji. Do tego parę znajomych (czytaj: bardzo drogich) twarzy, kupa efektów specjalnych, popisów pirotechniczno-kaskaderskich i wystarczy. Tak chyba pomyślał Netflix, dając braciom Russo ponad 200 baniek na ich nowy film. Bo czy można nie zaufać reżyserom jednego z najbardziej kasowych filmów wszech czasów?

szary czlowiek1

„Gray Man” (albo jak ja to tłumaczę: „Szary człowiek”) opowiada historię niejakiego Szóstki (Ryan Gosling) – kiedyś skazańca, a obecnie cyngla pracującego dla CIA. Mając do wyboru odsiadkę lub współpracę z tajnymi służbami też bym wybrał pracę killera. I tak działa przez 18 lat, kasując ludzi bez zadawania pytań. Teraz jednak dostaje zadanie pozbycia się delikwenta w Bangkoku, jednak nie decyduje się na strzał. Niemniej udaje się pozbyć celu, przy okazji odkrywa dwie istotne rzeczy. Po pierwsze, cel to… inny członek tajnego oddziału Sierra, do którego należy nasz bohater. Po drugie, Czwórka (bo tak się on zwie) wręcz mu wisiorek, gdzie znajduje się pendrive. Co sprawia, że obecnie Szóstka jest na celowniku swoich przełożonych. Jakie dane zawiera ten dysk? Kto za tym stoi? I czy nasz heros poradzi sobie?

szary czlowiek2

Odpowiedzi na ten pytanie wydają się w zasadzie zbędne, bo nowe dziecko braci Russo jest kalką wszelkich Bondów, Bourne’ów i innych tajnych agentów, których nazwisk oraz pseudonimów nie jestem w stanie sobie przypomnieć. Wiadomo, czego należy się spodziewać: wielu lokacji, strzelanin, wybuchów, popisów kaskaderskich oraz… bardzo prostą i tylko pozornie zaskakującą układankę. Wszystko idzie jak po sznurku, przez co sama akcja (choć technicznie wykonana bez zarzutu – zwłaszcza zadyma w Pradze) sprawia wrażenie przeładowanej, przesadnie efekciarskiej (te szybkie loty kamery) oraz zaczyna męczyć. Brakuje jakiegokolwiek emocjonalnego zaangażowania, w czym na pewno nie pomagają skoki po lokacjach, rwane retrospekcje oraz zbytnie skupienie na akcji. Postacie w zasadzie są płaskie, z mało ciekawymi dialogami (może nie na poziomie „Avatara”, lecz blisko), ze śladowymi ilościami humoru.

szary czlowiek3

Aktorzy próbują coś tam ugrać, ale wszystko się skupia na trzech osobach: Ryanie Goslingu, Chrisie Evansie oraz Anie de Armas. Pierwszy jako małomówny Szóstka wypada solidnie, zwłaszcza w scenach wymagających sporego wysiłku fizycznego, drugi jako psychopatyczny tropiciel Hansen ma najwięcej frajdy i bawi się rolą, z kolei ona jako jedyna wydaje się najmniej wyrazista. Drugi plan zazwyczaj się marnuje (szczególnie Billy Bob Thornton i Rege-Jean Paul), choć drobne epizody Alfie Woodard, Dinesha oraz Wagnera Moury wnoszą troszkę życia, lekkości i spuszczają balonik powagi.

„Szary człowiek” jest taki jak kolor go opisujący – nie wyróżnia się mocno z tłumu innych herosów kina akcji pokroju Bonda, Bourne’a czy Ethana Hunta. Efekciarskie, szybkie (za szybkie), może nawet zbyt proste i – nie wiem, czy to dobrze – jest szansa na kontynuację.

6/10

Radosław Ostrowski

Wszystkie stare noże

Szpiedzy, tajni agenci zawsze przyciągali uwagę filmowców, bo działali głównie w ukryciu. Chyba, że mówimy o Jamies Bondzie oraz jego naśladowcach, dokonujących rozpierduchy po całym świecie wożąc się pięknymi samochodami w towarzystwie szybkich kobiet. Czy odwrotnie. Nowemu filmowi Janusa Metza bliżej do tego pierwszego, jednak czegoś tutaj zabrakło. Ale po kolei.

stare noze1

Bohaterem jest agent CIA Harry Pedlam (Chris Pine), który dostaje zadania rozwiązania trudnej sprawy. Osiem lat temu w Wiedniu doszło do ataku terrorystycznego – islamscy fundamentaliści porwali samolot i wzięli pasażerów za zakładników. Żądania? Uwolnienie kilku więźniów z Niemiec i Austrii. Akcja skończyła się śmiercią wszystkich ludzi w maszynie, łącznie z porywaczami (puszczono trujący gaz). Central w Langley znalazła poszlaki wskazujące, że porywacze mieli wtykę w komórce wywiadowczej. Między innymi tam pracował Harry, ale też nie pracująca w wywiadzie Celia Harrison (Thandiwe Newton). Mężczyzna ma ją przesłuchać i zdać raport, jednak to może być trudne przesłuchanie. Oboje mają wspólną przeszłość, którą ciężko zapomnieć.

stare noze2

Innymi słowy, „Wszystkie stare noże” niemal w całości toczą się w jednym miejscu (poza przeplatanymi retrospekcjami), skupiając się na dwójce bohaterów. I zaczyna się gra, gdzie nie do końca wiemy komu można zaufać. Kto mataczy, kto ma ukryty cel i kto tak naprawdę zdradził. Wszystko toczy się spokojnym, może nawet zbyt wolnym tonem, skupiając się przede wszystkim na dialogach. Jest jeszcze cudna scena w jednym ujęciu, gdzie poznajemy najważniejszych ludzi komórki w Wiedniu, ale to dodatek. Historia powoli zaczyna angażować, a kolejne poszlaki wywołują mętlik.

stare noze3

Problemem jest za to coś zupełnie innego. Brakuje tu kompletnie napięcia i ostatnie pół godziny wszystko wykłada kawa na ławę. Zaś kolejne przewrotki oraz zaskoczenia są zaskakujące tylko z nazwy, a zakończenie jest przekombinowane. Tyle zachodu, by załatwić jedną osobę? Nawet jak na wywiadowcze zagrywki wszystko wydawało mi się nieprzekonujące. Tak samo jak relacja między Harrym a Celią, która jest bardziej na słowo. Nie czułem chemii między Pinem a Newton, co mnie zaskoczyło. Aktorsko jest solidnie i mimo znanych twarzy na drugim planie (m.in. Laurence’a Fishburne’a i Jonathana Pryce’a), nikt się nie wyróżnia.

Ciężko mi tutaj cokolwiek zarzucić w kwestii realizacji, niemniej „Wszystkie stare noże” nie wybijają się za bardzo powyżej średniej. Ma wszystko, by być co najmniej dobrym filmem, jednak nie wykorzystuje w pełni swoich atutów. Wielka szkoda.

6/10

Radosław Ostrowski

King’s Man: Pierwsza misja

Pierwsi „Kingsmani” byli bardzo odświeżającym filmem szpiegowskim, jednocześnie parodiując ten gatunek. Wszystko polane bardzo absurdalnym humorem, wariackimi scenami akcji oraz świetnym aktorstwem z zaskakującym Colinem Firthem na czele. Później powstała jeszcze kontynuacja, lecz nie spotkała się z tak ciepłym przyjęciem. Niemniej jednak powstała kolejna część, która jest… prequelem i opowiada o początkach organizacji.

Wszystko zaczęło się w roku 1914, gdy widmo wojny nie było jeszcze aż tak namacalne. Bohaterem jest książę Oksfordu, który w 1902 roku stracił swoją żonę (przywożąc zapasy z Czerwonego Krzyża do obozu w zachodniej Afryce) i niemal samotnie wychowuje syna. Mężczyzna jest zatwardziałym pacyfistą, nie chcącym angażować się w jakąkolwiek wojnę czy spór. Sytuacja go jednak zmusza, gdy rozpętuje się piekło. Najpierw zostaje zamordowany następca tronu Austro-Węgier, Franciszek Ferdynand, a następnie przyjaciel oraz mentor księcia, szef wywiadu Kitchener. Wojna doprowadza do chaosu oraz śmierci milionów, co zmusza bohatera do działania. Ze wsparciem niani Polly oraz majordomusa Sholi zaczyna tworzyć siatkę wywiadowczą, gdzie informacje przekazują służący z różnych części świata. Działając w tajemnicy trafia na trop tajemniczego Pasterza, planującego wywrócić świat do góry nogami oraz zniszczyć Anglię.

Matthew Vaughn po raz trzeci zasiada na stołku reżyserskim i znowu zaskakuje. Nadal czuć tutaj spory budżet, ale co jest najbardziej nietypowe, to jest ton. O wiele bardziej poważny i mroczny, gdzie humor pojawia się bardzo rzadko. W końcu jest to czas wojny, pełen brutalnych scen oraz momentów bardzo dramatycznych. Fikcja miesza się tutaj z faktami historycznymi, a stawka – powstrzymanie Pasterza i jego agentów oraz zakończenie wojny – jest wręcz bardzo namacalna. Choć scen akcji jest tu mniej niż w poprzednich odsłonach, nadal czuć ten wariacki, efekciarski styl reżysera. Najdobitniej pokazuje to scena, gdzie bohaterowie próbują zabić Rasputina – zdjęcia i montaż to wręcz czyste szaleństwo (by jeszcze bardziej odlecieć w tle zostaje wpleciony fragment „Rok 1812” Czajkowskiego).

Z drugiej strony są o wiele bardziej dramatyczne momenty jak choćby sekwencje batalistyczne, pokazujące walkę w okopach czy momenty próby odnalezienia nocą szpiega przez żołnierzy zakończona walką z przeciwnikiem przy użyciu broni białej. Ten dysonans powinien wywoływać poważny zgrzyt, jednak jakimś dziwnym cudem wszedłem w ten świat. Chociaż nie do końca tego oczekiwałem po tym filmie. Reżyser igra z oczekiwaniami widza, co wielu się bardzo NIE SPODOBA i zagra na nerwach.

Jeśli coś podnosi ten film na wyższy to przede wszystkim aktorstwo. Tym razem w roli głównej mamy Ralpha Fiennesa jako księcia Oxfordu, a on jak zawsze jest znakomity. Zarówno w tych rzadkich momentach akcji, jak w bardziej dramatycznych scenach. Czuć zarówno determinację i silną wolę, jak też cierpienie oraz momenty załamania. Równie dobrze sprawdza się ekipa otaczająca protagonistę, czyli Gemma Arterton (Polly) i Djimon Hounsou (Shola), a także Harris Dickinson jako syn księcia, Conrad. Relacja między tą dwójką, pełna kontrastu dwóch spojrzeń na kwestie wojennego zaangażowania dla mnie była silnym paliwem emocjonalnym. Ale całe szoł kradnie Rhys Ifans w roli mnicha Rasputina, który jest kompletnie przerysowany, lecz nadal stanowi poważne zagrożenie. Aktor jest nie do poznania zarówno fizycznie, jak i głosowo (cudny ten akcent oraz make-up), choć nie jest on głównym przeciwnikiem. Ten jest solidnie napisany oraz zagrany, choć do ostatniej konfrontacji nie widzimy jego twarzy.

Moja pierwsza kinowa wizyta w roku 2022 i nie mogę powiedzieć, że byłem… bardzo zmieszany, a momentami wstrząśnięty. To o wiele poważniejsza inkarnacja cyklu, gdzie jest mniej podśmiewywania się oraz robienia jaj, a dramatyczne sceny potrafią naprawdę uderzyć z pełnej siły. I na pewno ta część spolaryzuje fanów serii.

7/10

Radosław Ostrowski