Detektyw – seria 3

Pierwszy sezon „Detektywa” był fenomenem oraz wielkim powrotem HBO do produkcji seriali ocierających się o wybitność. Bardzo mroczny klimat, wciągająca intryga, fantastyczne aktorstwo z gwiazdami na pokładzie oraz niesamowita realizacja – tak się przechodzi do historii. Druga seria (forma antologii) od Nica Pizzolatto spotkała się z chłodnym odbiorem, co spowodowało bardzo długą przerwę. „Detektyw” z nową serią wrócił dopiero po 4 latach z kompletnie nową historią. Czy to wystarczyło na złapanie świeżości oraz powrotu do dobrej formy.

Cała historia skupia się na śledztwie z 1980 roku. Wtedy właśnie w małym miasteczku na terenie Ozark zaginęło dwoje dzieci. Ich rodzice nie byli zbyt udanym małżeństwem, ani specjalnie zamożni. Śledztwo prowadził czarnoskóry detektyw Warren Hays, weteran wojny w Wietnamie oraz Roland West, jednak sprawa pozostała nierozwiązana. Gdzie popełniono błąd? Jakie były naciski i kto stał za tym wszystkim?

Pierwsze, co się rzuca w oczy znajomego, to konstrukcja opowieści. Akcja toczy się na trzech liniach czasowych: w 1980 (prowadzone śledztwo), w 1990 (wznowienie dochodzenia) oraz w 2015 (sprawą zajmuje się dziennikarka telewizyjna, prowadząca rozmowę z Hayesem). Wszystkie te linie przeplatają się ze sobą, zmuszając do większego skupienia podczas seansu. Tak samo osadzenie fabuły gdzieś poza wielką metropolią (tak samo jak w 1 serii), gdzie nie brakuje powiązań między policją, polityką a biznesem. Ale bardziej niż w poprzednich seriach, większy nacisk skupiony jest na wątkach obyczajowych niż samej kryminalnej intrydze. Śledztwo jest prowadzone tak jak w klasycznym kryminale, gdzie jest masa poszlak, problemów, podejrzanych i nacisków, głównie ze strony prokuratury. Bardziej jednak twórców interesuje jak ta niewyjaśniona sprawa naznaczyła piętnem osoby powiązane z nią. Nie tylko rodziców, podejrzanych, ale i samych śledczych, dla których stało się obsesją oraz/lub dziurą coraz bardziej niszczącą ich od środka. Czy w końcu uda się ją wyjaśnić, by mieć już spokój oraz móc spokojnie ruszyć naprzód?

Realizacyjnie to jest poziom pierwszej serii, czyli pokazywaniu długich ujęć oraz krajobrazów prowincjonalnego miasteczka. Same plenery też potrafią zbudować atmosferę tajemnicy, niepokoju oraz mroku (jaskinia, lasy), co budzi bardzo pozytywne skojarzenia. Ale sporo czasu spędzamy też w miejscach publicznych jak fabryka (biuro), bar, komisariat czy mieszkanie Haysa. Montażowe przejścia między liniami czasowymi są poprowadzone świetnie, w tle gra bardzo niepokojąca, wręcz ambientowa muzyka. Problemem dla mnie okazało się wyjaśnienie całego dochodzenia, które okazało się mniej satysfakcjonujące i… zaskakująco banalne. Tak banalne, że nie przeszło mi do głowy, bo wydawało się za proste. Lecz ku mojemu zdumieniu, nie zniszczyło ono tej serii jak w przypadku „Rojstu”.

detektyw3-7

Zawsze mocnym punktem tej było aktorstwo i nie inaczej jest tutaj. Ale czy może być inaczej jak główną rolę dostaje Mahershala Ali? W roli Hayesa jest absolutnie fantastyczny, pokazując jego pewność siebie, determinację oraz walkę o wyjaśnienie sprawy do końca. Nawet jeśli trzeba nagiąć troszkę granicę prawa. Na mnie jednak największe wrażenie aktor robi w scenach z 2015 roku, gdy jego postać ma problemy z demencją. Momenty zagubienia, zawieszania oraz wycofania pozwalają inaczej spojrzeć na tą postać, co jest dużą zaletą. Drugim mocnym punktem jest wracający po latach niebytu Stephen Dorff w roli partnera Haysa. Jest o wiele bardziej elastyczny w kwestii układania się, jednak nie oznacza to, że nie jest zdeterminowany w wyjaśnieniu sprawy. Bardzo dobrze się uzupełnia z wycofanym, zbyt skupionym na sprawie detektywie, nawet w chwilach z 2015 roku. Oprócz tego duetu najbardziej wybija się z tego grona Carmen Ejogo, czyli nauczycielka Amelia oraz Scoot McNairy. Twarda, silna oraz ambitna kobieta, która też włącza się w śledztwo (nawet pisze na ten temat książkę), co mocno odbija się na relacji z Haysem. Cała relacja ze swoim przyszłym mężem pozwala aktorce pokazać pełne spektrum emocji. Z kolei Scoot jako ojciec pokazuje całą swoją bezradność, zmęczenie oraz niemal autodestrukcyjne zapędy. Bardzo mocna, zagubiona postać.

detektyw3-8

Z całą pewnością mogę powiedzieć, że trzecia seria „Detektywa” próbuje być powrotem do korzeni. I jest to powrót na pewno udany, gdzie czuć klimat znany z pierwszych odcinków. Sama zagadka może nie daje satysfakcji i nie ma tak charyzmatycznej postaci jak Rust Cohle (takie osoby pojawiają się raz na dekadę), niemniej jest to właściwy kierunek dla całości. Nie wiem, czy powstanie seria czwarta, ale będę na nią czekał.

8/10

Radosław Ostrowski

Steven Tyler – We’re All Somebody from Somewhere

Steven_Tyler_We%27re_All_Somebody_from_Somewhere

Czy jest jakiś fan muzyki rockowej, który nie znałby Stevena Tylera? Frontman bardzo popularnej formacji Aerosmith, posiadający ogromną charyzmę oraz bardzo mocno podniszczoną przez życie twarz, dopiero w zeszłym roku zdecydował się na solowy debiut. Jednak fani rockowego grania, przeżyli ogromny zawód, gdyż był to album w stylu country. Czy to oznaczało porażkę?

Za realizację odpowiadał sztab producentów kierowany przez T-Bone’a Burnetta, więc wydawać się mogło, ze będzie dobrze. I początek jest bardzo obiecujący w postaci wyciszonego, ale bogatego aranżacyjnie „My Own Worst Enemy”. Tam, poza ładną gitarą akustyczną, mamy starobrzmiący fortepian, akordeon oraz minimalistyczną perkusję. Ale pod koniec (półtorej minuty) dochodzi do eksplozji dźwięków oraz mocnego uderzenia. Dopiero wtedy pojawia się utwór tytułowy, gdzie swoje zaczyna robić ostrzejsza perkusja z gitarą elektryczną. A nawet swoje pięć minut ma trąbka. Nawet jeśli pojawiają się pewne udziwnienia (przesterowany wokal w brudnym „Hold On”) czy bardziej festynowy charakter (drażniące uszy „It Ain’t Easy” z obowiązkowymi smyczkami i steel guitar), to zawsze można wyłowić coś interesującego. Nawet w takim „patatającym” „Love Is Your Name”, gdzie ładnie śpiewa żeński głos, ale całość brzmi tandetnie czy w klaskanym „I Make My Own Sunshine” z mandoliną. Ale wtedy całość staje się znośna tylko dla fanów country i pstrokacizny muzycznej.

Nawet jeśli pojawia się fragment ostrzejszego łojenia jak w „Only Heaven” czy singlowego „Red, White & You”, to wszystko jest tak polane nudnymi i ogranymi dźwiękami country, że wywołuje ono bardzo silne znużenie. Także troszkę zużyty i miejscami bardzo wycofany wokal Tylera, sprawia wrażenie zmęczonego. I nie pomaga ani mroczniejszy cover „Janie’s Got a Gun” czy rozbudowany „Piece of My Heart”. Absolutnie średnie dzieło, pozbawione jakiejkolwiek pasji.

5/10

Radosław Ostrowski

Imelda May – Life Love Flesh Blood (deluxe edition)

Imelda_May_-_Life_Love_Flesh_Blood

Ta pochodząca z Irlandii wokalistka kojarzyła się z graniem rockabilly i tym podobnych dźwięków. Ale w ciągu trzech lat od ostatniego wydania w życiu prywatnym doszło do poważnych roszad (rozwód z partnerem – także scenicznym, gitarzystą Darrelem Highamem), co musiało znaleźć swoje odbicie na nowym albumie. Tym razem za całość odpowiadał T-Bone Burnett, a wsparcie jako mentor udzielił sam Bono, co doprowadziło do kompletnej zmiany oblicza.

Owszem, czuć ducha starego rock’n’rolla, ale dominuje tutaj blues jak w delikatnym, wyciszonym openerze „Call Me” z akustycznymi gitarami (nawet elektryczna gra tak jakby była akustyczna). W podobnym tonie gra „Black Tears” (na gitarze bardzo ładnie, „hawajsko” gra Jeff Beck), jakbyśmy cofnęli się do lat 50., co nie jest dla mnie żadną wadą. Ale jak wiadomo, nie można grać na jedno kopyto, więc dochodzi do zmiany tempa w „Should’ve Been You” z dzwonami w tle i ciepłymi klawiszami (a jeszcze te chórki w refrenie) czy „Human” z intensywniejszymi gitarami. Mroczniej się robi w pozornie spokojnym „Sixth Sense”, gdzie pod koniec ociera się to o jazz (kontrabas), dochodzi nawet do odrobiny romantyzmu (początek „How Bad Can A Good Girl Be”), by za chwilę zmienić nastrój i pójść krok dalej (latynowski „Bad Habit” z ognistym finałem w postaci gitar i perkusji), a następnie wrócić do brzmień dawnych (lekko westernowe „Levitate” z ładnymi smyczkami w tle). Nawet bardziej jazzowy „When It’s My Time” (gościnnie na fortepianie Jools Holland) czy pobrudzony „Leave Me Lonely” (przester) nie wywołuje poczucia zgrzytu.

Sama Imelda jest tutaj bardziej wyciszona, mniej ekspresyjna, jakby stonowana i bardzo… rozmarzona. Jest to głos kobiety po przejściach, ale jak trzeba budzi w sobie ten pazur znany z poprzednich wydawnictw (już pod koniec płyty jak w „When It’s My Time” czy  „Leave Me Lonely”). Wynika to z zupełnie innego charakteru całości, co jest tutaj sporym plusem. Także wydanie deluxe zawiera jeszcze dodatkowe cztery kawałki i jeśli myślicie, że są to tylko zapychacze zrobione po to, by fani dopłacili za tą edycję, to jesteście w błędzie. Są na tym samym poziomie, co podstawka (posłuchajcie „Flesh and Blood” czy „Love and Fear”, by się o tym przekonać). Sam jestem bardzo zaskoczony tą płytą i mam nadzieję, że po niej o Imeldzie May będzie słyszał każdy.

8/10

Radosław Ostrowski

Zucchero – Black Cat

Zucchero_-_Black_Cat

Jeden z najbardziej znanych wokalistów z Włoch sławę osiągnął dzięki duetowi „Sensa una donna” nagranym z Paulem Yougiem na początku lat 90. Potem jeszcze była „Baila” na początku nowego tysiąclecia, jednak potem Zucchero poza macierzystymi Włochami nie osiągnął takiego rozgłosu. Włoch sobie jednak z tego nic nie robi i w tym roku wydał nowy materiał.

Od strony produkcyjnej za „Black Cat” odpowiadają T-Bone Burnett (współpraca m.in. z Eltonem Johnem), Don Was (m.in. Bob Dylan, Bob Seger, The Rolling Stones) i Brendan O’Brien (m.in. Pearl Jam). I wyszła z tego ciekawa mieszanka klasycznego bluesa z nowoczesnym sznytem. I czuć to już w singlowym opeerze „Partigiano Reggiano”, gdzie do delikatnej elektroniki wchodzi szybki fortepian, wspierany w refrenie przez dęciaki oraz żeński chórek. A dalej jeszcze ciekawiej – nie brakuje weselnych organów (początek „13 Buone Ragioni”, który potem jest skoczny i miesza plastik z żywym instrumentarium), zadziorniejszej gitary elektrycznej (ostre „Ti Voglio Sposare”, gdzie klawisze nawet brzmią ostro), jak i bardziej lirycznego oblicza (elektroniczno-smyczkowe „Streets of Surrender”, gdzie artystę wspiera swoją gitarą sam Mark Knopfler – jest jeszcze włoska wersja tego utworu, ale chyba wolę anglojęzyczną) czy skręty w country (wspierany przez Aviciego – ten fortepian fantastyczny – w mrocznym „Ten More Days”).

„Black Cat” jest bardzo różnorodne, w producenci tak czarują, że Cukiereczek jest słodki, ale nie przesłodzony. Bogactwo dźwięków tworzone przez instrumenty (gitara, perkusja, klawisze, klaskanie) robi niesamowite wrażenie, a wszystko jest przebojowe i strasznie lekkie. Miałem wrażenie przepychu w bluesisku „Hey Lord” z wplecionym chórem gospel, które było zbyt patetyczne, a najciekawiej było w gitarowych „Turn The World Down” czy wyciszonej „Terra Incognita”, nie będącej w zadnym wypadku zapełniaczem.

Włoski wokalista jak zawsze śpiewa mieszanką języka włoskiego i angielskiego, jednak nie poczułem tutaj żadnego chaosu, ale takiej energii w nim mogłoby pozazdrościć wielu młodzieniaszków. Trudno powiedzieć, czy to będzie kolejny album, co namiesza w radiu. Nie zmienia faktu, że Zucchero wydał solidny, dobry materiał.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Detektyw – seria 1

Rok 1995. Dwaj policjanci z Luizjany – Martin Hart i Rust Cohle prowadzą dość nietypową sprawę. W lesie zostają znalezione zwłoki młodej dziewczyny. Została przywiązana, ma na ciele tajemniczy znak, zaś w okolicy zwłok są tajemniczy człowiek z kijków. Wszystko wskazuje na tło rytualne. Rok 2012 – w Lake Charles zostaje popełniona podobna zbrodnia jak przed laty. Obaj panowie, już nie pracujący w policji są przesłuchiwani przez detektywów Papanię i Gilbougha, gdyż akta ze starej sprawy uległy zniszczeniu w trakcie huraganu. Obaj panowie w ten sposób zostają zmuszeni, by wyjaśnić całą sprawę do końca.

detektyw1

Wiadomo, że jak za realizację poważnego serialu odpowiada HBO, to nie można mówić o porażce (choć komedie im bardzo nie wychodzą). Tutaj zadania realizacji „Detektywa” podjęli się Nic Pizzolatto (scenarzysta, który maczał palce przy realizacji amerykańskiego „Dochodzenia”) oraz reżyser Cary Fukunaga. Efekt? Bardzo klimatyczny i mroczny kryminał przypominający produkcje Davida Finchera, zaś osadzenie opowieści w stanie Luizjana, gdzie jest pełno bagien, lasów i podupadłych, nieużywanych budynków jeszcze bardziej buduje aurę tajemnicy. Oprócz tego wiele mylnych tropów, mroczna tajemnica, filozoficzne dialogi (Cohle), istotne wątki obyczajowe (Hart) oraz pewne polityczne konotacje, naciskające na sprawę. Finał sprawy jest dość zaskakujący i mocno trzymający w napięciu, a kilka scen to perły (porwanie szefa gangu motocyklistów w jednym ujęciu), przez co miałem wrażenie oglądania filmu. W zasadzie pewna wadą może być dość wolne tempo prowadzenia śledztwa na rzecz budowania klimatu, ale mnie to specjalnie nie przeszkadzało.

detektyw2

Drugim atutem decydującym o sukcesie tego przedsięwzięcia jest kapitalne aktorstwo. O tym, że Matthew McConaughey jest w formie potwierdza niedawno przyznany Oscar za role w „Witaj w klubie”, ale tutaj ten aktor daje kolejny popis nieprzeciętnego talentu. Cohle w jego wykonaniu to skryty, ale bardzo inteligentny i wnikliwy gliniarz z dużym notatnikiem w ręku. Mocno poturbowany przez życie cynik, który w nic nie wierzy i prowadzi dość filozoficzne dyskusje, które doprowadzają innych do szału. W jego partnera Marty’ego wcielił się równie fantastyczny Woody Harrelson i jest jego totalnym przeciwieństwem – twardy facet, posiadający dość szczęśliwe życie małżeńskie, bardziej społeczny. Jednak między obydwoma panami jest mocno namacalna chemia, tworząc naprawdę mocny duet jakiego wśród gliniarzy nie było od dawna, obaj tez zawłaszczają każdą scenę, zaś reszta aktorów (równie wyrazista) robi tutaj tak naprawdę za tło.

HBO potwierdza, że w realizacji dramatów jest w ścisłej czołówce, zaś „Detektyw” to godny następca stylu noir na małym ekranie. Krążą opowieści, że będzie II seria, jednak będzie to zupełna inna historia i z innymi aktorami. Naprawdę jestem ciekaw co z tego wyjdzie.

detektyw5

9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski