Czarny ptak

Kiedy wydaje ci się, że już nie da się niczego nowego powiedzieć w danym temacie, pojawia się coś obalającego tą tezę. Bo znowu mamy więzienie, seryjnego mordercę i próbę udowodnienia jego winy. Oraz wszystko oparte jest na faktach. ALE jeśli scenarzystą serialu jest pisarz Dennis Lehane sprawa staje jest interesująca. Po kolei jednak.

czarny ptak1

Głównym bohaterem „Czarnego ptaka” jest Jimmy Keene (Taron Egerton) – młody chłopak, co mógł zrobić karierę jako futbolista. Ostatecznie poszedł w dilerkę i żyje sobie więcej niż dobrze. Niemniej nic nie trwa wiecznie i chłopak zostaje aresztowany. Dostaje 10 lat więzienia, a po paru miesiącach szansę za skrócenie wyroku. Jaką? Musi się podjąć niebezpiecznego zadania: trafi do więzienia o zaostrzonym rygorze, by wyciągnąć informacje od podejrzanego o seryjne morderstwo Larry’ego Hilla (Paul Walter Hauser). Brakuje tu jednoznacznych dowodów i przede wszystkim ciał ofiar. Do tego podejrzany ma reputację notorycznego kłamcy, który przyznaje się do wszystkiego. Być może w celu zdobyciu rozgłosu i zwróceniu dla siebie uwagi. Jednocześnie prowadzone jest policyjne śledztwo, by móc dać Keene’owi czas na zebranie dowodów.

czarny ptak4

Jeśli teraz przyszło wam do głowy, że nowy mini-serial od Apple Tv+ kojarzy się z „Mindhunterem”, jest to poniekąd właściwy trop. Bo też mamy więzienie, seryjnego mordercę oraz rozmowy z nim, by wejść w jego duszę. Jednocześnie (niejako równolegle) do głównego wątku wątku mamy lokalnego detektywa z biura szeryfa (Greg Kinnear) i agentkę FBI (Sepideh Moafi), próbujący znaleźć jakieś punkty zaczepienia. Ta narracja tylko pozwala pokazać zarówno bezradność systemu wobec braku mocnych poszlak i dowodów, z drugiej jest więzienna izolacja i paranoja. Oraz poczucie, że przykrywka może zostać spalona.

czarny ptak2

Powolne docieranie oraz odkrywanie umysłu… kogo tak naprawdę? Mordercy, dziwaka, mitomana, człowieka pełnego mroku w sobie? To powolne budowanie „więzi” wywołuje podskórny niepokój, gdzie poznajemy mroczne myśli, które budzą o wiele większe przerażenie niż pokazanie zmasakrowanych ciał. I to wystarczy, a gdy dodamy do tego bardzo sterylne więzienie, gdzie mamy najgorszych z najgorszych to psychika może tego nie unieść. Jak choćby w scenie, gdy Jimmy idzie, patrzy na więźniów i ma poczucie, że patrzą na niego, a tak naprawdę… rozmawiają. Im dalej w las, tym atmosfera robi się coraz bardziej gęsta i niepokojąca, przez co ciężko przewidzieć rozwój wypadków. Tak samo mocny jest odcinek, z przeplatanymi retrospekcjami… jednej z ofiar i jej narracją z offu.

czarny ptak3

Jeszcze bardziej jest to podbite fenomenalnym aktorstwem. Kolejny raz klasę potwierdza Taron Egerton, którego Keene początkowo jest bardzo pewny siebie i opanowany, co zszedł na złą stronę dla wygody oraz łatwej kasy. Jednak z czasem zaczyna coraz bardziej lęk i budowana relacja z Hallem mocno odbija się na nim. Niejako wchodząc w najmroczniejsze wspomnienia, wyparte emocje i demony. Ale prawdziwą perłą jest fenomenalny Paul Walter Hauser w roli Larry’ego Hilla. Mówiący bardzo delikatnym głosem, wolno ruchliwy i z bokobrodami sprawia wrażenie niegroźnego, może nawet rodzić współczucie. Do momentu jak zaczniemy wsłuchiwać się w jego słowa, zwłaszcza w kwestii kobiet i tu się robi niepokojąco. Wspólne momenty obydwu panów są najbardziej elektryzującymi momentami. Nawet drugi plan, choć zawiera dość znajome typy (zmęczony życiem policyjny wyga, ambitna agentka FBI czy schorowany ojciec z wyrzutami sumienia) zagrany jest co najmniej bardzo dobrze i każdy ma swoje przysłowiowe pięć minut.

czarny ptak5

Skoro nie dostaniemy (raczej) trzeciego sezonu „Mindhuntera” – muszę w końcu nadrobić drugi – „Czarny ptak” stanowi bardzo solidne zastępstwo. Świetnie napisane, wyreżyserowane i zrealizowany dramat o najmroczniejszych stronach człowieka. Bez jakichś dużych ozdobników oraz fajerwerków, za to z bardzo nieprzyjazną atmosferą.

8,5/10

Radosław Ostrowski

Kingsman: Złoty krąg

Do dziś pamiętam jak mnie uderzyło pierwsze spotkanie z Kingsmanami. Nie kojarzycie ich? To brytyjska niezależna, elitarna komórka wywiadowcza, gdzie dołączył do niej młody chłopak z ulicy. Po wydarzeniach z pierwszej części Eggsy działa jako pełnoprawny członek o kryptonimie Galahad. Świat został ocalony, a facet poznał pewną skandynawską księżniczkę, z którą planuje związać przyszłość. Niestety, stracił mentora Harry’ego, co mocno się na nim odbiło, a kłopoty dopiero się zaczynają. Albowiem siedziba Kingsmanów i wszyscy agenci zostają zmieceni z powierzchni ziemi. Wszyscy, oprócz Eggsy’ego oraz Merlina. Kto za tym stoi i dlaczego dokonał tego ataku? Panowie są zdani na siebie, ale udaje się znaleźć wsparcie w postaci kuzynów z USA – Statesman.

„Złoty Krąg” w zasadzie to jest powtórka z rozrywki, tylko jeszcze bardziej podkręcona, brutalna, efekciarska i porąbana. Im więcej bym wam zdradził z fabuły, tym mniejsza szansa na frajdę z kolejnych niespodzianek. Bo jeśli myślicie, że Matthew Vaughn wystrzelał się z pomysłów i inscenizacji, jesteście w wielkim Błędzie. Reżyser lawiruje między drobnymi wątkami obyczajowymi (kolacja z rodziną królewską), szpiegowską intrygą a kompletną zgrywą. Wszystko polane bardzo ironicznym, brytyjskim poczuciem humoru oraz niemal teledyskowym sposobem realizacji. I to wszystko nadal działa, serwując prawdziwy rollercoaster. Ale jeśli nie oglądaliście pierwszej części, możecie nie bawić się aż tak dobrze, bo odniesień i aluzji jest od groma.

Akcja jest szalona, gdzie krew i odrywane kończyny lecą oraz leją się we wszystkie możliwe kierunki, a fabuła potrafi zaangażować. Bo nadal zależy nam na Eggsym (świetny Taron Egerton) i jego ekipie. Chociaż sami Statesmani też są niczego sobie – mocno przesiąknięci amerykańską kulturą kowboje, których ksywy są od rodzajów alkoholu, a w uzbrojeniu mają choćby lasso i rewolwery. Dzięki temu sceny rzezi i masakry nabierają jeszcze większej mocy (bójka w barze czy zadyma we Włoszech), mimo poczucia pewnej wtórności. Choć muszę przyznać, że powrót Harry’ego zza grobu (uroczy Colin Firth balansujący między nieporadnością a byciem totalnym kozakiem) nie wydaje się pomysłem z czapy wziętym.

I jak to jest cudownie zagrane, choć nie wszyscy aktorzy zostają w pełni wykorzystani. Stara wiara w postaci tria Firth-Egerton-Strong ciągle trzyma fason, a chemia między nimi jest wybuchowa niczym pole minowe przed eksplozją. Jeśli chodzi o nowych herosów, to tutaj Statesmani mają masę znanych twarzy, choć w pełni wykorzystani zostają Halle Berry (Ginger, czyli amerykański odpowiednik Merlina) oraz świetny Pedro Pascal jako twardy kowboj Whiskey. Co ten facet robi z lassem i biczem, czyni go największym zagrożeniem świata. Troszkę w cieniu jest zarówno Jeff Bridges (szef Champagne) oraz Channing Tatum (Tequila), zwłaszcza tego drugiego chciałoby się zobaczyć w akcji. Za to głównym złolem jest tutaj panna Poppy w wykonaniu Julianne Moore, która jest o wiele lepsza od Valentine’a. Jeszcze bardziej przerysowana o prezencji pani domu z lat 50., z diabolicznym planem podboju świata i tak słodkim uśmiechem, że może przyprawić o ból zębów.

„Złoty Krąg” to godna kontynuacja szpiegowskiej parodii, podnosząca wszystko do kwadratu. Jeszcze brutalniejsze, bardziej szalone i komiksowe. Aż boję się pomyśleć, z czym jeszcze wyskoczy Vaughn w kolejnej części. Bo przecież będą, prawda?

7/10

Radosław Ostrowski

Czarny kryształ: Czas buntu – seria 1

Inny czas, inne miejsce – od tego zdania zaczął się nakręcony w 1982 roku „Ciemny kryształ” Jima Hensona oraz Franka Oza. Mroczne fantasy dla młodego widza w dniu premiery w box officie zwrócił koszty produkcji i nawet przyniósł nawet skromne profity. Nie na tyle jednak duże, by zrealizować kolejny film w tym świecie. Były próby realizacji sequela, ale te przez wiele lat spaliły na panewce. Wszystko się zmieniło, gdy do Jim Henson Company zwrócił się Netflix. Choć pierwotny pomysł studia kierowanego przez córkę Hensona zakładał stworzenie serialu animowanego, szefostwo filmy z dużym N zaproponowało zrealizowanie serialu w formie znanej z oryginału. Innymi słowy, kukiełki wracają do gry, na ekranie nie pojawia się żaden człowiek, a jedyną różnicą jest drobne wsparcie efektów komputerowych. Ale ciągle w głowie pojawiało się pytanie, czy w ogóle był sens tworzenia serialu w takiej archaicznej formie? Dodatkowo moje obawy spowodowała osoba reżysera, czyli Louisa Leterriera, którego filmy były najwyżej średnio-niezłe.

 

Akcja serialu toczy się setki lat przed wydarzeniami z filmu. Więc nie musicie go oglądać, by wejść w ten świat krainy Thra. Żyznej oraz bardzo różnorodnej, a także pełnej zróżnicowanych ras. Ale w centrum jest Kryształowy Zamek ze znajdującym się Kryształem Prawdy. Jego strażniczką była matka Aughra, jednak została podstępem zastąpiona przez Skeksów. Ci, choć okrutni i bezwzględnie pragnący długowieczności, udają dobrych panów dla Gelflingów. Ci ostatni nie domyślają się, że grozi im śmiertelne niebezpieczeństwo. Wszystko zaczyna się od zabójstwa jednej ze strażniczek Miry, dla zdobycia esencji jej życia, by osiągnąć długowieczność.

 

Muszę przyznać, że sama historia (mimo znajomości finału w postaci filmu) jest w stanie zaangażować i jednocześnie bardzo rozbudowuje świat przedstawiony. Tylko pozornie intryga wydaje się bardzo prosta i wydaje się klasyczną walką dobra ze złem. Po części to prawda, jednak twórcy dogłębnie pozwalają wejść w ten bogaty świat, który jest świetnie sfotografowany. Wrażenie robi bardzo szczegółowa scenografia oraz różnorodne lokacje: od pustyni, bogatego pałacu, biblioteki czy zamku Skeksów. Gdybym miał do czegoś porównać serial Leterriera, to najbliżej byłoby do „Władcy Pierścieni” zmieszanego z „Diuną” (tworzenie esencji dla wiecznego życia – taki odpowiednik melanżu) oraz „Grą o tron” (wewnętrzne spięcia wśród Skeksów).

ciemny krysztal czas buntu1-4

Także sam świat jest bardzo przebogaty. Oprócz Skeksów, który nadal są brzydki, zdegenerowani oraz budzą grozę, jest parę innych raz. Lekko rozrabiający, a jednocześnie traktowani jak niewolnicy (przez Skeksów) Podlingowie, delikatni Mistycy (choć widzimy tylko dwóch), magiczne Drzewo Azylu, wielkie pająki i wiele, wiele innych. Ale najbardziej interesujący są Gelflingowie: bardzo liczni i podzieleni na klany, a każdy z nich zajmuje się czym innymi. Jeden to wyższe sfery, przekonane o swojej potędze, inni specjalizują się w odczytywaniu symboli, jeszcze inni są wojownikami, są też dbający o zwierzęta przebywające pod ziemią itd. I ten podział jest bardzo sprytnie wykorzystywany przez Skeksów do szerzenia nieufności, podejrzliwości oraz pomaga w manipulacji.

ciemny krysztal czas buntu1-2

Ale to, co najbardziej wyróżnia serial, to kukiełki. Niby wyglądają znajomo i tylko pozornie sprawiają wrażenie, jakby ktoś wyciągnął je sprzed ponad 35 lat. Tylko, że… nie. Nadal pewien problem stanowi mimika twarzy (a konkretnie jej brak), ale wszystkie emocje są pokazywane gestami, a nawet oczami. Zastosowanie tej formy nie zmienia faktu, że opowieść jest brutalna i mroczna. Nie brakuje momentów godnych kina grozy (śmierć Miry czy tortury wobec Badacza) lub filmów wojennych (ostateczna konfrontacja ze Skeksami), ale twórcy nie przekraczają tej granicy, by wywołać koszmary u młodego widza. Same sceny akcji wyglądają po prostu świetnie (odbicie Riana z ręki Szambelana), a parę inscenizacyjnych pomysłów zaskakuje jak opowiedzenie historii Thra za pomocą… przedstawienia kukiełkowego czy Aughra próbująca odnaleźć „pieśń Thra”.

ciemny krysztal czas buntu1-3

Kukiełki brzmią fantastycznie, bo udało się zebrać iście gwiazdorską obsadę. Naszej trójce protagonistów przemawiają głosem Tarona Egertona (walczący Rian), Nathalie Emmanuelle (empatyczna Deet) oraz Anyi Taylor-Joy (Brea), którzy wykonują swoją robotę fantastycznie. Niektóre głosy są dość trudne do rozpoznania, co też staje się dodatkową zabawą. Ale na mnie największe wrażenie zrobił kapitalny Simon Pegg (śliski Szambelan, który jest takim intrygantem, co pragnie władzy), cudowny Jason Isaacs (budzący grozę i majestat Cesarz Skeksów) oraz mocna Donna Kimball (zadziorna Aughra). Ale prawda jest taka, że trudno tutaj się do kogokolwiek przyczepić. Naprawdę, co nie jest częstym zjawiskiem.

ciemny krysztal czas buntu1-6

To jest kolejna serialowa niespodzianka od Netflixa. Absolutnie techniczne cudo, zdominowane przez efekty praktyczne, co tworzy dzieło unikatowe. Czuć mocno ducha oryginału, ale za pomocą nowoczesnej technologii i wciągającą opowieścią, dogłębniej eksploatować ten świat. Wierzę, że powstanie ciąg dalszy.

8,5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Rocketman

Każda osoba, która choć troszkę interesuje się muzyką kojarzy nazwisko Eltona Johna. Niby rockman, ale grający na fortepianie, mieszający gatunki oraz robiący na scenie wielkie show. Aktywny od ponad 50 lat, choć ostatnio przeszedł na muzyczną emeryturę. Ktoś jednak doszedł do wniosku, że jest to postać na tyle ciekawa, by nakręcić o nim film. Zadania podjął się Dexter Fletcher, jednak nie jest to stricte film biograficzny, tylko historia w konwencji musicalu.

rocketman1

Wszystko zaczyna się, kiedy nasz bohater trafia na odwyk. I już na dzień dobry sam Elton mówi, co mu dolega: alkohol, seksoholizm, narkotyki, zakupoholizm. Innymi słowy, przestał kontrolować swoje życie. I podczas kolejnych scen zaczynamy poznawać go coraz bliżej. Od dzieciństwa, kiedy był wychowywany przez matkę i babcię (ojciec zostawił ich), naukę w Akademii Muzycznej aż do sytuacji, kiedy szef wytwórni daje chłopakowi teksty, by napisał do nich muzykę. Tak poznaje Bernie’ego Taupina, który staje się jego najbliższym przyjacielem. Ale jest jeszcze menadżer John Reid (pamiętacie go z „Bohemian Rhapsody”, prawda?), czyli ta bardziej mroczna strona sukcesu.

Twórcy pozbawieni obowiązku ścisłego trzymania się faktów, pozwalają sobie na wiele i są tego w pełni świadomi. Pojawia się masa musicalowych wstawek m.in. w pierwszej piosence czy podczas pierwszego występu w pewnym podrzędnym barze, zakończonym bijatyką. Piosenki za to dobrane są idealnie do wydarzeń, podbudowując je oraz korespondując ze stanem emocjonalnym oraz opisując moment życia sir Eltona. Dlatego podczas pierwszego występu w USA (Klub Trubadur) słyszymy „Crocodile Rock” czy podczas kolacji z matką pod koniec jest „Sorry Seems To Be the Hardest Word”. Takich smaczków jest więcej, a kilka scen (m.in. mały Elton w swoim pokoju „dyrygujący” orkiestrą czy topiący się w basenie) to inscenizacyjne perełki. Takie momenty czynią ten film ciekawszym, wybijając go z konwencji klasycznego bio-picu.

rocketman4

Fletcher bardzo pewnie stąpa po gatunku, a jednocześnie nie czuć tutaj, że film powstał tylko dla kasy. Bo skoro biografia Queen, o której już pamiętają tylko nieliczni, to trzeba kuć żelazo póki gorące. Największe wrażenie zrobiło na mnie nie tyko odtworzenie klimatu lat 70. oraz tej wizualnej otoczki, ale kostiumy Eltona, w których występował na koncertach. Ta cekinada, krzykliwe kolory, wręcz kiczowata otoczka odtworzona jest wręcz po mistrzowsku. Wali to po oczach (w końcu o to chodzi), ale też oddaje szołmeńską stronę naszego bohatera.

rocketman2

Choć nie jest to film pozbawiony wad, bo parę wątków nie wybrzmiewa zbyt mocno (żona Renata pojawia się na chwilę), a kilka decyzji montażowych może wywoływać zgrzyt (orgia zmieszana ze wspomnieniami z dzieciństwa). To są jednak bardzo drobne rysy na tym dziele, które na wyższy poziom wznosi niejaki Taron Egerton. Sam wybór do tej roli jest idealnym castingiem, zaś aktor wyciska z tej postaci maksimum możliwości. Do tego sam śpiewa wszystkie piosenki (i robi to naprawdę dobrze), choć głosu nie ma aż tak zbliżonego do oryginału. Mi to nie przeszkadzało. A jednocześnie udaje się bardzo przekonująco pokazać skonfliktowanie (tłumiony homoseksualizm, zagubienie, ciemna strona sławy, niska samoocena) tylko za pomocą spojrzenia czy sposobu mówienia. Ale jak wchodzi na scenę, to charyzma wylewa się z niego wiadrami. Wydawałoby się, że drugi plan z powodu dominacji charyzmatycznego frontmana będzie zwyczajnie nijaki. Nieprawda. Tu na tym polu wybija się fantastyczny Jamie Bell jako Bernie Taupin. Tutaj widać rodzącą się więź i przyjaźń między tą dwójką, zaś sam Bell jest uroczy po prostu. No i jeszcze jest Richard Madden jako menadżer John Reid. Facet udający przyjaciela, a może nawet kogoś więcej, lecz tak naprawdę jest śliskim manipulatorem myślącym tylko o zyskach i kasie. Takich nie chcecie spotkać na drodze.

rocketman3

„Rocketman” to nietypowa biografia, nie bojąca się pokazywać także tej mrocznej strony sławy i jest taka jak jej bohater. Mieni się różnymi kolorami, pełna jest energii i pokazuje jak wielką siłę ma miłość (w różnych odcieniach) oraz wsparcie najbliższych osób, co najdobitniej widać w finale. Jestem oczarowany, poruszony i zachwycony.

8/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Legend

Każdy kraj ma swoich ulubionych mafiozów, których sława i reputacja przeszła do historii. W Londynie lat 60. było dwóch niebezpiecznych zbirów – bracia bliźniacy Kray. Dzieliło ich wszystko, a łączyły więzy krwi. Reggie był przystojnym, opanowanym i inteligentnym dżentelmenem, a Reggie był psychicznie chorym zbirem z pulchną twarzą oraz gejem. I tak one nie były w stanie go wyleczyć.

legend1

Reżyserujący całość Brian Helgerand bardziej znany jest jako scenarzysta, który zrobił takie dzieła „Tajemnice Los Angeles”, „Rzeka tajemnic” czy „Człowieka w ogniu”, więc podejście w stronę kina gangsterskiego wydawało się logicznym posunięciem. Czuć tutaj garściami inspiracje dziełami Scorsese czy brytyjską klasyką gatunku. I chociaż wiemy jak to się skończy, to i tak oglądałem z niekłamaną frajdą. Przede wszystkim jest tutaj stylowo – imponuje tutaj scenografia. Wyglądu klubów, knajp i spelun (ładnie sfotografowane przez Dicka Pope’a) trudno się przyczepić. Tak samo jak kostiumów, muzyki z epoki, jak i drugiego planu, pełnego wyrazistych zbirów, zakapiorów oraz nieprzyjemnych gęb. Widać, że z tymi ludźmi nie warto zadzierać – faceci nie bojący zabijać. Wszystko to poznajemy z perspektywy kobiety – Frances Shea, która jest zauroczona Reggie’m, co akurat mnie nie dziwi. Ale sam film taki wybitny nie jest, chociaż ma swój klimat. To kompletna mieszanka: z jednej strony gangsterka (pranie pieniędzy, zabijanie), z drugiej melodramat w starym stylu, a z trzeciej smolista komedia, a z czwartej konflikty między braćmi. Są one nieuniknione, co widać od rozmowy z psychiatrą. I nie można odnieść wrażenia, że reżyser próbuje złapać kilka srok za ogon, przez co żaden z wątków tej wydawałoby się epickiej (trwającej dwie godziny) historii. Ale – paradoksalnie – wcale mi to nie przeszkadzało. Wsiąkłem w ten klimat Londynu, gdzie gliniarze, gangsterzy, politycy mieszają się w tej układance.

legend2

Dodatkowo reżyser ma dwa mocne asy w talii, które wnoszą ten film na wyższy poziom – Toma Hardy’ego oraz… Toma Hardy’ego. Jeden aktor w dwóch rolach i jest on po prostu rewelacyjny. Zarówno, gdy jest bardziej stonowanym, powściągliwym Reggiem, jak i psychopatycznym Ronem. Każdego gra inaczej, od fizycznej postury przez barwę głosu aż po mimikę. Obydwaj bracia są mocną mieszanką wybuchową, chociaż łączy ich toksyczna relacja, która musi zakończyć się dla nich źle, chociaż były powody, by Rona zwyczajnie skasować. Poza tym duetem trudno oderwać wzrok od ślicznej Emily Browning (Frances), chociaż nie dostała zbyt wiele do pokazania oraz trzymający fason David Thewlis (Leslie Payne) z Christopherem Ecclestonem (inspektor Nippon Read).

legend3

„Legend” nie zostanie legendą kina gangsterskiego jak „Ojciec chrzestny” czy „Chłopcy z ferajny”, ale takiego Toma Hardy’ego nie widziałem od dawna. I dla jego podwójne roli absolutnie warto zapoznać się z tym dziełem. Nawet jeśli to kalka znanych dzieł.

7/10

Radosław Ostrowski

Eddie zwany Orłem

Skoki narciarskie stały się w Polsce strasznie popularne, odkąd pojawił się słynny skoczek z Wisły, co wąsy miał i na imię Adam. Jednak ta dyscyplina sportowa funkcjonowała od dawna, a wielu zawodników stało się legendami – Jens Weissflog, Matti Nykanen, Sven Hannawald. Ale był też jeden wyjątkowy zawodnik, któremu Matka Natura odmówiła talentu, za to dała determinację i wolę walki, nazywał się Michael Edwards, ale w świadomości wszystkich zapamiętany był jako Eddie Orzeł.

eddie_orzel1

Już jako dzieciak chciał być olimpijczykiem, tylko nie mógł znaleźć dla siebie odpowiedniej dyscypliny sportowej. Wytrzymanie pod wodą, rzut oszczepem, w końcu jazda na nartach – zawsze się to kończyło kontuzjami (głównie kończyn dolnych) i wyrzuconymi w błoto pieniędzmi. Aż pewnego dnia, gdy miał iść do pracy doznał olśnienia, postanowił zostać skoczkiem narciarskim, mimo kompletnego braku doświadczenia oraz przygotowania. Podczas zgrupowania w Garnisch poznaje niejakiego Bronsona Peary’ego – kierowcę pługu i pijusa, ale kiedyś był to obiecujący amerykański skoczek. Mężczyzna, chcąc mieć święty spokój, staje się trenerem zdeterminowanego Eddie’ego.

eddie_orzel2

Film Dextera Fletchera (aktora znanego z takich produkcji jak „Porachunki” czy „Kompania braci”) postanowił opowiedzieć historię, którą niby dobrze znamy z tysiąca produkcji sportowych: z góry skazaną na przegraną zawodnik bierze udział w wielkim wydarzeniu i wygrywa. Powiedzmy, chociaż wygraną nie będzie tutaj medal olimpijski, ale szacunek innych ludzi. Ponieważ jest to brytyjska produkcja, więc została okraszona wyspiarskim humorem (świetne sceny treningowe, gdy wybicie z progu zostaje porównane do… seksu czy początkowe sceny pokazujące zmagania sportowe Eddie’ego jako dziecka), z kolei sceny samych skoków wyglądają niemal jak transmisja telewizyjna. Mimo znanego kierunku, udało się sprawić, że kibicujemy naszemu bohaterowi, a sceny sportowe trzymają w napięciu. Zarówno pierwszy skok ze skoczni 70 m, jak i finałowy na olimpiadzie z 90 m („Na Dzikim Zachodzie szykowaliby ci trumnę, gdy już byś tam wszedł”) podkręca adrenalinę, chociaż twórcy grają znaczonymi kartami. A jednak film mi się podobał, gdyż przypomina – być może po raz tysięczny – że nigdy, ale to nigdy nie należy się poddawać i walczyć o realizację swoich marzeń, nawet nie mając sojusznika.

eddie_orzel3

Dodatkowo wszystko jest wyreżyserowana pewną rękę, z dowcipnymi dialogami oraz ejtisową w duchu muzyką. Dodatkowo jest to wdzięcznie, naturalnie zagrane. Podoba mi się młody Taron Egerton, który powoli wybija się na nową gwiazdę – po „Kingsman” znowu tworzy świetną postać ambitnego, starającego się udowodnić swoją wartość Orła. Początkowo może sprawiać wrażenie idioty biorącego się za zadanie ponad swoje możliwości, ale upór wywołał we mnie sympatię, a radość po oddaniu skoku (uznane za małpowanie) było autentyczną frajdą. Klasę potwierdził Hugh Jackman w (stereo)typowej roli trenera z tajemnicą, ale też mądrością oraz charyzmą. Chemia między tą dwójką jest mocna, nakręcająca ten film i budząca moje skojarzenia… z „Ed Woodem” Burtona, gdzie też dwóch bohaterów potrzebowało siebie nawzajem, by móc osiągnąć sławę, stając się przyjaciółmi. Drugi plan nie specjalnie wybija się z tłumu, ale zawsze przyjemnie było zobaczyć Jima Broadbenta (komentator BBC) i drobny epizod Christophera Walkena (Warren Sharp).

eddie_orzel4

Pozornie „Eddie zwany Orłem” to kolejna opowieść o walce do realizacji swoich marzeń i schematyczna opowieść od zera do bohatera. Jednak widać, że twórcy włożyli w nią wiele serca, a kilka scen (rozmowa w windzie z Matti Nykenenem) zostanie w pamięci na długo. Tak się robi dobry feel-good movie.

8/10

Radosław Ostrowski

Kingsman: Tajne służby

Czym jest Kingman? To międzynarodowa agencja wywiadowcza, która działa niezależnie od skorumpowanych grup społecznych takich jak politycy, gangsterzy czy związki zawodowe. Istnieją od XIX wieku i zaczynali najpierw jako krawcy dla elit, by po zakończeniu I wojny światowej przekazać cały swój majątek dla większego dobra. Pseudonimy zaś i tradycję czerpią od Rycerzy Okrągłego Stołu, a członkami są elitarni członkowie. Jednym z nich jest doświadczony Harry Hart ksywa Galahad. Mężczyzna postanawia zwerbować i pomóc młodemu i obiecującemu chłopakowi – Gary’emu Unwina zwanego „Eggsym”. W tym samym czasie zaczynają znikać znane osobistości współczesnego świata, za którymi podejrzewany jest tajemniczy filantrop Valentine.

kingsman1

Matthew Vaughn to facet, który ciągle rozwija się z filmu na film. Zaczynał jako producent dzieł Guya Ritchiego (kultowe „Porachunki” i „Przekręt”), potem postanowił pójść w estetykę swojego podopiecznego („Przekładaniec”), zmierzył się potem z dorobkiem Neila Gaimana („Gwiezdny pył”) i przywrócił do kina mutantów („X-Man: Pierwsza klasa”), pokazując wielki potencjał jako twórca kina rozrywkowego. Jego nowy film to drugie spotkanie z dorobkiem Marka Millara. Jeśli oglądaliście takie filmy jak „Kick-Ass” czy „Wanted – Ścigani”, to mniej więcej wiecie, czego się należy spodziewać. Ostrego i krwawego kina akcji, okraszonego specyficznym humorem.

Niby wiemy co jest grane i cała opowieść idzie jak po sznurku, jednak reżyser decyduje się ograne klisze zdemolować i wywrócić do góry nogami. Relacja uczeń-mistrz, próba zniszczenia świata specyficznym narzędziem, czarny charakter niemal przerysowany do granic możliwości, szkolenie na tajnego agenta – niektóre pomysły są rozbrajające (wybranie pieska, z którym będzie się wspólnie szkoliło), a smolisty i złośliwy humor dopełnia całości. Nawet jeśli cała intryga jest mocno absurdalna jak z klasycznych i szalonych odcinków Jamesa Bonda, a montaż scen akcji jest efekciarski, to co z tego? Jest to klasyczny pastisz kina szpiegowskiego, które hołduje sprawdzonym gadżetom (butom z ostrzem, zapalniczkami-granatami czy kuloodpornym garniturem), efekciarskiej rozpierdusze (scena w kościele zrealizowana za pomocą trzech długich ujęć, gdzie non-stop jesteśmy w tyglu akcji) oraz paru aluzjom (uratowanie szwedzkiej księżniczki a’la „Gwiezdne wojny”), które wnoszą film na wyższy poziom i wnosząc sporo świeżości. Jeśli dodamy do tego fantastyczny soundtrack (Dire Straits, Bryan Ferry, Iggy Azella) otrzymujemy prawdziwy koktajl Mołotowa.

kingsman3

Co rzadkie w przypadku blockbusterów, całość jest bardzo dobrze zagrana. Największą niespodzianką jest tutaj Colin Firth jako doświadczony agent Galahad. Wygląda niepozornie, zawsze elegancko ubrany, pełnokrwisty dżentelmen. Pozornie typowy Firth, jednak ma dwie znakomite sceny akcji, w których może popisać się sprawnością fizyczną (bójka w barze i jatka w kościele). Strzeż się, Danielu Craigu, bo wyrósł mocny konkurent. Drugim strzałem jest mało znany Taron Eggerton jako Eggsy, który jest mieszanką inteligencji, arogancji i bezczelności wobec władzy, a przemiana w agenta jest bardzo wiarygodna. Klasą dla siebie są Michael Caine (Artur, szef Kingsman) i Mark Strong (Merlin), na których zawsze można liczyć.

kingsman2

Asem w rękawie jest Samuel L. Jackson wcielający się w arcyłotra. Valentine jest bogatym miliarderem, który bardziej przypomina osoby kalibru Steve’a Jobsa czy innych potentatów wykorzystujących nowoczesne sposoby kontaktów. Sepleniący, noszący dres i czapkę z daszkiem wydaje się postacią groteskową i zbudowaną w kontrze wobec eleganckich Kingsman. Poza tym nie znosi zabijania (bezpośrednio) i brzydzi się krwią, a nostalgiczne wspomnienia za starymi filmami szpiegowskimi troszkę łagodzą tego bohatera.

kingsman4

Chciałbym opowiedzieć więcej, ale musiałbym mocno spoilerować, a tego chce uniknąć. W każdym razie „Kingsman” wydaje się mocnym faworytem, który będzie walczył o miano najlepszego blockbustera roku 2015. Konkurencje ma mocną (czają się nowi Avengersi, Mad Max i Gwiezdne wojny), jednak ze starcia na razie wychodzi obronną ręką. Ostre, krwawe i zabawne kino, gwarantujące rozrywkę najwyższego sortu.

8/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski