To, że Oliver Stone jest bardzo wyrazistym i kontrowersyjnym reżyserem wiedzą wszyscy. Potrafi uderzyć mocnymi obrazami oraz niewygodnymi tematami jak w „Plutonie” czy „JFK”. Ale nawet to nie było w stanie mnie przygotować na to, co też twórca zrobił w 1994 roku. A wszystko w oparciu o (mocno przerobiony) scenariusz Quentina Tarantino.
A wszystko skupia się wokół dwójki bohaterów – młodych, zakochanych na zabój ludziach. Podobno to przeznaczenie ich do siebie przyciągnęło. Oboje mieli na imię M – Mickey (Woody Harrelson) oraz Mallory (Juliette Lewis), a miłość to była od pierwszego wejrzenia. Poznali się przed drzwiami w domu jej ojca (Rodney Daggerfield), gdy on przywiózł mięso. I oboje uciekli, a potem połączyło ich jeszcze coś, co zawsze cementuje taką miłość – morderstwo jej rodziców. A to tak naprawdę był początek krwawej trasy, rozpoczętej na drodze 666 (sataniści mieliby tu coś do powiedzenia) i zakończonej w aptece. Oboje trafiają do więzienia, gdzie – jak się wydaje – nastąpi koniec.
Ja widziałem wiele pokręconych, dziwnych i zwariowanych rzeczy, ale nawet to mnie nie przygotowało na „Urodzonych morderców”. Już sam początek to totalna psychodelia, która robi w głowie sieczkę. No bo masa dziwnych kątów (dutch angles), kolor przechodzi w czerń i biel, wiele zbliżeń na detale oraz frapująca ścieżka dźwiękowa. Zwykła wizyta w barze kończy się brutalną, ale bardzo przerysowaną i przejaskrawioną – nawet kreskówkowo. Dziwnie? To co powiecie na historię rodzinę Mallory, gdzie ojciec jest przemocowy i jeszcze swoją córkę po pijaku przeleciał. Wskutek czego przyszedł na świat syn. I to wszystko zrobione w konwencji… sitcomu, co wywołuje dezorientację.
Mało wam? Stone jeszcze do tego wrzuci fragment programu telewizyjnego „Amerykańscy Maniacy” niejakiego Wayne’a Gale’a (Robert Downey Jr. w najbardziej diabolicznym wcieleniu), w którym mamy zarówno co pikantniejsze opisy zbrodni, jak i rekonstrukcję wydarzeń. A jakby tego było mało parę razy obraz zmienia się jakbyśmy oglądali nie film, tylko… telewizję. Reżyser pokazuje masowe ogłupienie wywoływane przez telewizję za pomocą jej języka. Stąd taki bardzo szybki, wręcz teledyskowy montaż, nakładane kolorowe filtry oraz bardzo krótko obecne przebitki. We mnie wywoływało to poczucie przeładowania bodźcami. Do tego jeszcze wiele scen (głównie jazdy samochodem) celowo wygląda sztucznie. Widać, że tło jest na projektorze pokazywane, pojawiające się tornado w tle to jest jakiś żart, a za oknem mamy… obraz z telewizji. Ta pokręcona mieszanka Stone’a, Tarantino i… Lyncha (pod wpływem ostrych narkotyków) poza efektem szoku oraz niedowierzania zwyczajnie NIE pozwala o sobie.
Wszystko wymierzone w telewizję i popkulturę, która gloryfikuje przemoc oraz z takich osób jak Mickey i Mallory czyni idoli. To jest tak prosto w twarz, ze chyba się już bardziej nie da. Wypowiedzi młodych ludzi, dla których ci zwyrodnialcy oraz psychopaci są wzorcem do naśladowania wywołało we mnie śmiech oraz niepokój. Zresztą nasza parka to nie jedyni szaleńcy w tym zdegenerowanym świecie. No bo jest nasz żądny sławy, blasku kamer dziennikarz Gale, ścigający naszą parkę gliniarz-celebryta z fetyszem duszenia oraz upokarzania kobiet (Tom Sizemore) czy mocno prawicowy i trzymający twardą ręką więzienie naczelnik Dwight McClusky (demoniczny Tommy Lee Jones).
Ten film mimo 30 lat na karku pozostaje totalnie szalonym, dzikim, psychodelicznym i zrobionym po bandzie. Wymykający się jakiejkolwiek szufladce, brutalny, szokujący, postmodernistyczny zjazd jakiego nie widziałem nigdy. Brawurowo wyreżyserowany, genialnie zmontowany, kapitalnie zagrany oraz napisany. Jednak nie jest to przyjemna eskapada, więc uważajcie.
10/10+ znak jakości
Radosław Ostrowski