Air Force One

Chyba żaden film akcji nie miał aż takiego wpływu na ten gatunek jak „Szklana pułapka” w reżyserii Johna McTiernana. Osadzenie akcji w jednej, zamkniętej przestrzeni, kompetentny protagonista z twardymi pięściami, inteligentny przeciwnik ze swoją armią. Mieli już klony tego filmu dziejące się na statku („Liberator”), w autobusie („Speed”), a nawet w Białym Domu („Olimp w ogniu”). A co byście powiedzieli na „Szklaną pułapkę” w samolocie prezydenckim? To zaproponował w 1997 roku niemiecki reżyser Wolfgang Petersen.

Bohaterem jest prezydent USA James Marshall (Harrison Ford), przebywający z gościnną wizytą w Rosji. Trzy tygodnie wcześniej wspólne siły komandosów obydwu krajów schwytały dyktatora Kazachstanu, generała Ivana Radka (Jurgen Prochnow). Jankeski prezydent wygłasza przemówienie, gdzie serwuje jasny przekaz: nie będziemy negocjować z nikim, sami wywołując u innych strach. Problem jednak w tym, że do środka wchodzi grupa terrorystów, podszywając się pod dziennikarzy telewizji. Ich cel jest prosty: albo zostanie wypuszczony Radek z więzienia, albo zaczną zabijać zakładników. O czym grupa Iwana Korszunowa (Gary Oldman) nie wie to, że prezydent nie uciekł z kapsułą ratunkową, lecz pozostał w samolocie. No i zacznie mieszać w planach.

Fabuła nie jest jakoś zaskakująca czy oryginalna („Szklana pułapka” w samolocie, próbująca troszkę być w klimacie powieści Toma Clancy’ego), ale Petersen jest kompetentnym reżyserem. Nie będzie tutaj zbyt wiele niespodzianek, wręcz idąc po sznurku (włącznie z eliminacją załogi złoli), niemniej film działa jako thriller. Pewnym dodatkiem są działania w Białym Domu, gdzie zebrany sztab pod wodzą viceprezydent (Glenn Close) próbuje ogarnąć całą sytuację. I jest to dodatkowa podbudowa pod suspens, dodająca odrobinę świeżości.

Ale skoro samym herosem jest Prezydent USA, to film wjeżdża z patosem, amerykańskim patriotyzmem na pełnej kurtyzanie. Od podniosło-heroicznej muzyki Jerry’ego Goldsmitha (bardzo dobrej swoją drogą), po łopoczące flagi i podniosłe zdania, jaka to Ameryka jest zajebista, zaś rosyjski sen o potędze niczym w ZSRR jest złyyyyyyyyyyyyyyyyyyy. Dla reszty świata to podejście może być dość ciężkostrawne i czasem wymyka się spod kontroli, popadając w śmieszność. Nie zmienia to faktu, że film nadal dostarcza frajdy.

Wszystko na swoich barkach trzyma z jednej strony Ford jako prezydent, jakiego Amerykanie chcieliby w rzeczywistości (twardziel z twardym kręgosłupem moralnym, twardymi pięściami i nie idący na kompromisy), z drugiej niezawodzący Oldman w roli radykalnego terrorysty. Ich gra w kotka i myszkę działa, trzyma w napięciu i angażuje. Jest jeszcze Glenn Close jako viceprezydent, próbująca zachować zimną krew i ogarniać wszelkie opcje działania. Jej relacje z zebranym sztabem to jedne z lepszych scen tego filmu.

„Air Force One” pozostaje solidnym dziełem w dorobku Petersena, który operuje sporym budżetem z bardzo pewną ręką. Może niektóre efekty specjalne się postarzały, zaś amerykanocentryzm może czynić całość mniej zjadliwą, to potrafi parę razy złapać oraz zaangażować do końca. Całkiem niezły lot.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Detektyw małolat

Kolejna próba zabawy konwencją kina noir, gdzie bohaterem jest mężczyzna relatywnie młody, żyjący przeszłością. A był to czas, kiedy jako dziecko Abe Applebaum był detektywem, co rozwiązywał za drobną opłatę i zyskiwał szacunek miasteczka. Wszystko to się zmieniło, kiedy córka burmistrza – i sekretarka naszego bohatera – zaginęła bez śladu. Takie zdarzenie może mocno odbić się na psychice. Jako dorosły nadal jest prywatnym detektywem, tylko nikt go już nie traktuje poważnie. Innymi słowy: jest bardzo źle. W końcu dostaje „dorosłą” sprawę: dziewczyna prosi o pomoc w sprawie morderstwa swojego chłopaka.

Dziwaczny to miks, który z jednej strony przypominał mi „Brick” z „Tajemnicami Silver Lake”. Poniekąd jest to dekonstrukcja kryminału, gdzie bohaterem jest niby dorosły, lecz pozbawiony dojrzałości Abe (Adam Broody wygląda jak mniej zadbany Hugh Dancy). Dziecko w ciele dorosłego, co lubi wypić, nie ma poczucia czasu i z dużym poczuciem winy. Nikt go nie traktuje poważnie, a on sam dał sobie spokój, siedząc u współlokatora i wegetując. Ale ta naprawdę debiut Evana Hansena wykorzystuje elementy gatunku do opowiedzenia historii o dojrzewaniu. Nie jest to droga łatwa i wyboista, a dochodzenie prowadzone jest… specyficznie. Nie brakuje zabawnych sytuacji (ukrywanie się w szafie czy ucieczka przed ogonem, którym są… rodzice Abe’a), jednak też intryga potrafi zaskoczyć. Narkotyki, nastolatki, tajemnica oraz masa ekscentrycznych postaci, gdzie każdy sztukę sarkazmu opanował do perfekcji.

Tylko ta cała humorystyczna otoczka ze stylową muzyką włącznie skrywa coś o wiele cięższego i poważniejszego. Jak wspomniałem jest to historia dojrzewania naszego bohatera do stania się mężczyzną. Ale co to naprawdę oznacza? Czy musi to być pozostanie zgorzkniałym, cynicznym osobnikiem pozbawionym wiary i nadziei? A może po prostu podchodzenie do pewnych spraw bardziej serio? Czy udźwignięcie większego bagażu doświadczeń? Te pytania przewijają się w tle i pojawiają się między słowami w dialogach. Każda postać ma o wiele więcej warstw, wpisując się zarówno w konwencję kryminału oraz kina niezależnego: od zleceniodawczyni (urocza Sophie Nelisse) po dyrektora szkoły (mocny Peter MacNeill).

To wszystko by nie zadziałało bez Brody’ego, który znakomicie sprawdza się w roli zagubionego Abe’a. Przegryw, którego (prawie) nikt nie szanuje, lecz konsekwentnie dąży do rozwiązania sprawy. Chociaż nie ma poczucia czasu i nie od razu łączy pewne fakty, to cały czas budzi sympatię. Nawet w momentach zażenowania, a to nie jest łatwe. Sprzeczności wygrywa bezbłędnie, a ostatnie minuty to w pełni jego szoł. I dzięki niemu „Detektyw małolat” to historia z drugim dnem. Pod warunkiem, że się go zauważy.

7,5/10

Radosław Ostrowski