Deadpool & Wolverine

Sześć lat – tyle trzeba było czekać na nowego Deadpoola. W międzyczasie studio 20th Century Fox zostało sprzedane Disneyowi, do tego przedłużające się prace nad scenariuszem, zmiana reżysera czy – co nas najbardziej zaskoczyło – powrót Hugh Jackmana do roli Wolverine’a. Ale w końcu Najemnik z Nawijką powrócił, ale czy pod nowym kierownictwem nie stracił ze swojego charakteru i nie ugrzeczniono go?

Jak dobrze pamiętamy pod koniec „dwójki” Wade Wilson (Ryan Reynolds) troszkę namieszał w czasie, by odzyskać swoją kobietę. Porzucił jednak swoją działalność jako superheros, rozstał się z Vanessą i teraz pracuje jako… sprzedawca samochodów. Przeszłość jednak dopada go w najmniej oczekiwanym momencie i zostaje schwytany przez agentów TVA. Szef komórki Paradox (Matthew Macfadyen) prosi Wade’a, by po śmierci Wolverine’a pozostał Istotą Prymarną, inaczej cała linia czasowa tego świata zostanie wymazana. Ale Deadpool nie byłby sobą, gdyby zamierzał dotrzymać tej umowy. Zamiast tego skacze po różnych liniach czasowych, by znaleźć Wolverine’a (Hugh Jackman) godnego zastąpić Wolverine’a z naszego świata. Akurat trafia na lubiącego mocno wypić i nie mającego nic do stracenia wariację wściekłego zabijaki, co mocno miesza w planach Paradoxa.

Tym razem za kamerą stanął Shawn Levy, który pracował już z Ryanem Reynoldsem przy „Uwolnić Guya” i „Projekcie Adam”, zaś z Hugh Jackmanem stworzył „Gigantów ze stali”. Od razu uprzedzę wszystkie obawy – Deadpool nie został utemperowany, nadal klnie jak szewc, rzuca żartami jak szalony, zaś krew leje się gęsto. Także sprytnie wykorzystywane są piosenki („Bye Bye Bye” N’Sync w pierwszej scenie akcji czy okraszone chórem „Like a Prayer” Madonny), co jest przebłyskiem natchnionego umysłu. Po drodze dostajemy masę nieoczywistych cameo (nie powiem wam kto), szpile wrzucane w Foxa, multiwersum, wariacje Deadpooli. Dzieje się tu dużo i pierwszy raz w tej serii poczułem się przytłoczony. A nie wspomniałem o świecie, gdzie znajdują się zapomniane inkarnacje herosów Marvela, gdzie przebywa główna antagonistka, Cassandra (Emma Corrin).

Kiedy mamy zderzenie śmieszka Deadpoola z bardziej poważnym oraz tragicznym Wolverine’m, czuć tutaj ducha klasycznych buddy movie i to jest prawdziwe serce tego tytułu. Chemia między Hugh Jackmanem a Ryanem Reynoldsem dorównuje takim parom jak Mel Gibson/Danny Glover czy Channing Tatum/Jonah Hill. Ale czasem miało się ochotę, by Deadpool się troszkę zamknął. Tutaj wiele żartów nie trafia w cel, czego się kompletnie nie spodziewałem. Jeszcze bardziej zdziwiło mnie jak bardzo nierówne jest tempo, zaś najbliżsi przyjaciele Deadpoola (o których życie toczy się ta gra) zostają zepchnięci do mało wyrazistego tła. No czuć tutaj lekkie zmęczenie materiału. A i sama antagonistka wydaje się nie być zbyt wyrazistą postacią

Czy to oznacza, że „Deadpool i Wolverine” to film słaby? Z całej serii o tym herosie – tak, ze wszystkich filmów Marvela – nie. Mimo pewnych przestojów i nie zawsze trafionych żartów, film Levy’ego nadal potrafi dostarczyć sporo dobra i potrafi emocjonalnie trafić. Zaskakująco porządne kino, choć zostawia lekki niedosyt.

7,5/10

Radosław Ostrowski 

Człowiek-demolka

Niby były połączenia kina akcji z SF, jednak takiej jazdy jak „Człowiek-demolka” nie da się wymazać z pamięci. Jedyny film zrobiony przez Marco Brambillę ma w zasadzie to, co lubicie w akcyjniakach z lat 90. i nawet o wiele więcej. Akcja toczy się w przyszłości roku 1996, gdzie policjant John Spartan (tytułowy Człowiek-demolka o aparycja Sylvestra Stallone’a) ściga niebezpiecznego bandziora Simona Phoenixa (Wesley Snipes w czasach wielkiej formy), który porwał zakładników. Udaje się przestępcę schwytać, lecz akcja kończy się rozpierduchą i wrobieniem policjanta w zabójstwo zakładników. Za karę obaj panowie zostają zamrożeni w komorach kriogenicznych na 70 lat. W 2032 roku Los Angeles, Santa Monica oraz San Diego połączyły się w jedną metropolię, zaś przemoc to pieśń przeszłości. Ale właśnie wtedy Phoenix ucieka z więzienia, a policja jest wyjątkowo bezsilna. Pozostaje jedyne rozwiązanie: wybudzić Spartana i dorwać Phoenixa.

Może i sam początek filmu zapowiada coś konwencjonalnego, to złudzenie trwa kilka minut. Gdy trafiamy w przyszłość, nagle film idzie w satyrę na dystopijne społeczeństwo. Świat, który wskutek katastrofy zmienił się totalnie. Ludzie noszą stroje przypominające kimona, przestrzeń jest nieznośnie sterylna, zaś wiele rzeczy (mięso, przemoc, seks, niezdrowa żywność, broń palna) w zasadzie nie istnieją. Nawet przeklinać nie można, bo dostaje się za to mandat. Nowy, wspaniały świat, będący zasługą wizjonera dra Cocteau. Ale technologicznie jest wiele gadżetów bardzo blisko naszej rzeczywistości jak telekonferencje, tablety czy automatycznie prowadzące samochody. Zaś dominacji tylko jednej fast-foodowej sieci wydaje się być kwestią czasu. Krótko mówiąc – niby zdrowe, ale jakieś pozbawione jaj społeczeństwo.

I to komediowe zacięcie w scenach, gdzie Spartan próbuje się odnaleźć w nowej rzeczywistości to najmocniejszy punkt filmu. Nie oznacza to jednak, że sceny akcji nie są interesujące. Walki są zdominowane głównie przez bijatyki, z bardzo płynnym montażem (kolejny popis umiejętności Stuarta Bairda) oraz czasami nietypowymi kątami kamery. To wyróżnia „Człowieka-demolkę” z grona innych filmów akcji tego okresu. Nie brakuje też one-linerów oraz przewidywalnych kierunków historii, co absolutnie nie jest wadą.

No i całość bardzo mocno trzyma się aktorsko. Stallone bardzo dobrze wypada jako bezkompromisowy stróż prawa, próbujący się odnaleźć w nowej rzeczywistości. W scenach akcji robi to, do czego nas przyzwyczaił, ale tutaj pokazuje spore predyspozycje komediowe. Świetnie też wypada Snipes, tworząc bardzo przerysowanego łotra z mocno psychopatycznym rysem. Ma w sobie coś z Jokera, a granie Phoenixa sprawia mu najwięcej frajdy. Ale największą niespodzianką jest tutaj Sandra Bullock, czyli porucznik Huxley. Policjantka niby z przyszłości, lecz mentalnie mocno zafiksowana na punkcie lat 90., tworząc bardzo zgrabny duet ze Stallonem. I ta trójka jest prawdziwym paliwem napędowym tego szaleństwa.

Dla mnie to specyficzny oraz niedoceniony film akcji, który miejscami mógłby być osadzony w świecie RoboCopa. „Człowiek-demolka” miesza sensację, fantastykę z satyrycznym spojrzeniem na przyszłość, dając bardzo dużo frajdy fanom gatunku. Absolutna perełka.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Książę w Nowym Jorku 2

Sequeloza to choroba trawiąca kinematografie z całego świata. Czasami powstaje kontynuacja, która nie tylko zarabia kasę, lecz jest po prostu udanym filmem. Ale to jest rzadko spotykane cacko. Dlatego nie do końca byłem pewny, co myśleć o planach kontynuacji „Księcia z Nowego Jorku”. Troszkę uspokoiły mnie informacje, że za kamerą będzie odpowiadał Craig Brewer. Twórca „Nazywam się Dolemite” dając szansę na stworzenie fantastycznych ról Eddiemu Murphy’emu oraz Wesleyowi Snipesowi. Obaj panowie ją wykorzystali, ale o tym już mówiłem. Wróćmy do Księcia.

Druga część toczy się 30 lat później, zaś Akeem nadal jest księciem, żyje z tą samą żoną i ma trzy piękne córeczki. Niestety, tron może rządzić tylko mężczyzna – przerąbane. Jakby było mało problemów, to ojciec umiera, zaś ku granicom czai się generał Izzy. To wojskowy watażka, którego siostrę nasz przyszły król porzucił przed ślubem. Więc wojna może wisieć w powietrzu. Ale jest pewne wyjście: okazuje się, że Akeem ma nieślubnego syna w Queens. Ale czy uda się przekonać młodego do bycia następcą tronu Zamundy?

Jeśli opis fabuły brzmi wam znajomo, to fabuła jest zmodyfikowaną wersja oryginału. Różnica jest taka, że tym razem to syn naszego bohatera trafia do Zamundy i tam musi się odnaleźć. Lavelle – tak ma na imię chłopak – jest typowym reprezentantem pokolenia millenialsów. Czyli mieszka z matką, nie może znaleźć pracy i samodzielność jest absolutnie mu obca. On musi dojrzeć i przejść drogę jaką miał bohater pierwszej części. Problem w tym, że Zamunda nie jest aż tak ciekawym miejscem jak Queens w oryginale. Jasne, wygląda ona imponująco (scenografia i kostiumy to najmocniejszy punkt filmu), czuć tutaj piniądz, ale brakuje jakiegoś większego zarysowania. Zderzenie nowojorskiego stylu życia z bogatym życiem w Zamundzie (bardzo konserwatywnej) miał spory potencjał komediowy. Ale nawet to zostaje zaprzepaszczone, idąc ogranymi kliszami. Za dużo powtórek z oryginału i za mało od siebie (może oprócz ZNN).

Także mamy za mało obecności w Nowym Jorku, choć odniesień jest mnóstwo – od salonu fryzjerskiego przez pastora-erotomana – nawet są użyte fragmenty oryginału. Z kolei humor jest tutaj bardzo niezdecydowany: niby chce być niepoprawny politycznie i po bandzie, z drugiej delikatny oraz subtelny. Przez co film stoi w rozkroku, balansując czasem na granicy żenady. A w tym wszystkim jest przesłanie o chodzeniu za głosem serca oraz dostosowywaniu się do nowych czasów. Bajzel totalny, choć jest parę fajnych momentów jak pogrzeb króla.

Obsada robi, co może, by wycisnąć z tej materii życie. Eddie Murphy z Arsenio Hallem nadal grają kilka postaci, zaś w swoich podstawowych karnacjach (Akeem i Semmi) mają swoje momenty przebłysku. W ogóle stara ekipa trzyma fason, lecz z nowych postaci bronią się dwie: dość dosadna Leslie Jones (matka Lavelle’a) oraz kradnący szoł Wesley Snipes. Ten drugi jako generał Izzy niby wydaje się groźny, ale w tym strachu jest groteskowy i przerysowany.

Niestety, ale drugi Książę jest w zasadzie powtórką z rozrywki pozbawioną świeżych pomysłów, ze zbyt znanymi gagami. To nawet nie jest odgrzewany kotlet, jest to lekko ucharakteryzowany trup, co wygląda niepoważnie. Ma parę fajnych scen, lecz jako całość tkwi w oceanie przeciętności.

5/10

Radosław Ostrowski

Nazywam się Dolemite

Ruby Ray Moore – słyszeliście o tym skurwielu? Bo ja nie, ale w Stanach to jedna z najważniejszych postaci dla czarnoskórej społeczności. Wokalista, stand-uper, tancerz, a nawet jasnowidz. Ten facet próbował wszystkiego, by osiągnąć sukces, tylko że teraz pracuje w sklepie płytowym jako sprzedawca. A przecież miało być inaczej, były plany, sława, chwała i kasa. Powoli jednak zaczyna przebijać się, dzięki inspirowaniu się dialogami meneli, tworząc nową postać o ksywie Dolemite. I to jest początek, ale Moore’owi ciągle mało, więc planuje zrobić… film o Dolemacie, nie mając o tym zielonego pojęcia.

dolemite1

Filmy Netflixa zazwyczaj są śmieciowym gniotem, który ma zapchać miejsce w ich bibliotece. Ale zdarzają się ciekawsze rzeczy, tylko ciężko je wyłuskać. Taki jest właśnie film Craiga Brewera, oparty na prawdziwej historii Moore’a. Od razu miałem skojarzenia z „Ed Woodem”, gdzie też mamy człowieka próbującego odnieść sukces, tylko za grosz nie mającego talentu. Moore ma o tyle problem, że nie potrafi odnaleźć się w realiach lat 70., próbując znaleźć swoją widownię. Jednak nie można facetowi odnaleźć pasji, umiejętności obserwacji i chęci dostarczania rozrywki, nawet opartej na wulgarności, chamstwie oraz prostych przyjemnościach. Jakby myśląc, że jak coś było dobre dawno, to będzie dobre zawsze. O dziwo, to zaczyna działać, zaś Moore coraz bardziej ryzykuje dla większego przebicia. Reżyser bardzo lubi tego bohatera i pokazuje go z sympatią, nawet w chwilach zwątpienia.

dolemite2

Bo Moore’a znienawidzić się nie da, a swoją energią i pasją jest w stanie zarazić innych, co widać w scenach przygotowania występu w domu (by następnie go nagrać na płytę) czy podczas kręcenia filmu. Niby takich historii było wiele i wiemy, co się wydarzy, ale to wszystko angażuje oraz bawi do końca. Czuć ten klimat lat 70., zarówno w bardzo bogatej scenografii, jak i rewelacyjnych kostiumach czy bardzo funkowej w duchu muzyce a’la Isaac Hayes czy Lalo Schifrin. Wszystko to wydaje się tak naturalne, jakbyśmy dokładnie byli w tym okresie. No i jeszcze te zdjęcia, z mocnymi kolorami. Realizacyjnie to wielka frajda.

dolemite3

Prawdziwym skarbem oraz sercem tego filmu jest wracający po przerwie Eddie Murphy, który jest tutaj prawdziwą petardą. Aktor w roli Moore’a absolutnie błyszczy, przypominając swoje największe występy w swojej karierze. Ta energia, pasja oraz szczerość biją z ekranu, nieważne czy występuje przed mikrofonem w klubie, występuje w filmie czy walczy o realizację swoich projektów przed szychami. Murphy’emu towarzyszy galeria świetnych postaci drugoplanowych jak wokalista Ben Taylor (świetny Craig Robinson), ambitny scenarzysta Jerry Jones (dość zaskakujący Michael-Keegan Key) czy dostająca szansę na swoje 5 minut Lady Reed (fantastyczna Da’Vine Joy Randolph). Ale dla mnie największą niespodziankę zrobił Wesley Snipes jako D’Urville Martin, który ma duże ego oraz wywyższa się z całej ekipy. Kradnie szoł swoim głosem i pokazuje, że jeszcze nie powiedział ostatniego słowa.

„Nazywam się Dolemite” to dla mnie przede wszystkim aktorskie zmartwychwstanie Eddie’ego Murphy, który pokazuje dawny pazur oraz energię z czasów świetności. A i sam film to biografia zrobiona z jajem, pasją oraz klimatem lat 70. O takiego Netflixa nic nie robiłem.

8/10

Radosław Ostrowski

Blade: Mroczna trójca

Eric Brooks znany jako Blade powraca. Problem jednak w tym, że swoimi ostatnimi akcjami staje się coraz bardziej lekkomyślny. Kiedy zamiast wampira zabija człowieka, zaczyna się polowanie na łowcę wampirów przez policje oraz FBI. Jego kryjówka zostaje wykryta, Blade schwytany, a Whistler ginie (znowu, ale tym razem ostatecznie). Podczas przesłuchania łowca wampira i zostaje odbity przez grupę zwaną Nocnymi Łowcami – niedoświadczoną ekipą łowców z kilkoma fajnymi gadżetami. A wsparcie będzie naszemu Chodzącemu za Dnia potrzebne, bo wampiry odnalazły samego Draculę.

blade3-1

Tym razem za nowego Blade’a odpowiada sam scenarzysta serii David S. Goyer. I powiem szczerze, że to nie była zbyt dobra decyzja. Brak doświadczenia reżysera jest tutaj mocno odczuwalny, zaś sama historia jest zwyczajnie nudna i nieangażująca. Sam pomysł scalenia Blade’a z nową grupą ludzi polujących na krwiopijców był naprawdę niezły. Tylko, że całość nie wnosi niczego nowego w kwestii tego świata, zaś same wampiry przypominają grupę narwanych nastolatków. Dracula też wydaje się tylko pionkiem w tym świecie, gdzie sam wampiryzm nie jest traktowany poważnie. A cała rozróba oraz konfrontacja Łowców z wampirami to mieszanka głupoty (dobranie się do siedziby Łowców), zbiegów okoliczności, czerstwych żartów oraz znowu pocięta w montażu. Dialogi są aż zbyt ekspozycyjne, historia przewidywalna, a sam Blade zostaje zepchnięty na drugi plan.  W filmie, gdzie jego ksywa jest w tytule.

blade3-2

Początek nie zapowiada katastrofy i obudzenie Draculi wygląda naprawdę nieźle. Same zdjęcia też są ok, ale Goyer kompletnie nie radzi sobie z reżyserią. Także sama postać Blade’a zostaje zmarnowana i ograniczona do wyglądania cool, rzucania one-linerami. Nawet, gdy walczy, sprawia wrażenie znudzonego niczym Steven Seagal ostatnimi laty. Brakuje tutaj czegokolwiek angażującego, zaś drugi plan potrafi zirytować (Ryan Reynolds nawet potrafi rozbawić). A główny antagonista jest tak nijaki i pozbawiony charyzmy, że musiałem złapać się za głowę. To jest ewidentna wtopa obsadowa.

blade3-3

„Mroczna Trójca” zarżnęła cała franczyzę, a Blade już nigdy nie wrócił w takiej chwale jak w pierwszych dwóch częściach. Potwierdza też tezę, że nie każdy nadaje się na reżysera.

5/10

Radosław Ostrowski

Blade – wieczny łowca II

Od wydarzeń z pierwszej części minęły dwa lata, a Blade dalej przerabia wampirów na galaretę. Jego mentor Whstler popełnił samobójstwo w poprzedniej części, ale tutaj jego zwłoki zostają zabrane przez wampirów, którzy go gdzieś trzymają. Po wielu poszukiwaniach, udaje mu się go znaleźć i wykurować. Jednak pojawia się bardziej kłopotliwa sytuacja – pełniący rolę szefa Rady Wampirów, Damaskinos chce zawiązać z nim sojusz. Przyczyną tej zmiany nastawienia jest pojawienie się nowego rodzaju wampirów, Żniwiarzy. Ci goście żywią się innymi wampirami, zarażając ich swoim ugryzieniem, przez co pojawiają się kolejni i kolejni, coraz trudniejsi do pokonania. Blade ma zaś dorwać i zabić szefa grupy Nomacka, w czym ma pomóc specjalnie wyszkolona grupa wampirów zwana Chartami.

blade2-1

Pierwszy „Blade” zaskoczył wszystkich i okazał się kasowym przebojem, więc kontynuacja musiała powstać. Propozycję dostał Stephen Norrington, czyli reżyser poprzednika, ale ją odrzucił. Jego miejsce zajął Guillermo del Toro, drugi raz próbując wejść na rynek amerykański. Poszło mu o wiele lepiej, choć „dwójka” ma swoje problemy.

blade2-3

Sama historia, gdzie mamy sojusz dwóch nieufnych stron oraz nowe zagrożenie, jest w stanie zaintrygować, choć toczy się przewidywalnym torem. Musi dojść do zdrady, zaś Damaskinos skrywa tajemnicę istotną dla całości. Zaś nowy przeciwnik jest o wiele trudniejszy do pokonania, bo odporny jest tylko na światło. Całość jest o wiele mroczniejsza i brutalniejsza niż pierwsza część. I nie chodzi tylko o paletę kolorów (dominuje czerń, niebieski oraz żółty), ale większość ilość krwi, rozrywanych zwłok czy scenę sekcji zwłok jednego z nowych wampirów. Czuć większy rozmach i jest parę imponujących scen jak ukryta dyskoteka z muzyką techno w tle czy walka w kanałach. Same efekty specjalne też prezentują się lepiej, zwłaszcza zgony wampirów.

blade2-2

Żeby jednak nie było tak słodko, „dwójka” dorzuca kilka poważnych błędów. Po pierwszy, sceny walki. Nie chodzi nawet o to, ze są zbyt efekciarskie oraz szalone, tylko bardzo słabo zmontowane. Za dużo jest tutaj zbliżeń na szczegóły i zbyt wiele cięć, przez co potyczki są nieczytelne niczym w następnych częściach trylogii Bourne’a. Przez co praca choreografów poszła w gwizdek. Po drugie, intryga od ostatnich 30 minut staje się bardzo przewidywalna, zaś miejscami zachowanie postaci jest dość dziwne (po co Blade macha mieczem, skoro ten nie jest w stanie zabić?). No i po trzecie, podczas walk są wykorzystane efekty komputerowe (walka Blade’a z Nyssą czy finałowa konfrontacja) wręcz nachalnie i kłują mocno w oczy. Najlepiej broni się w tej materii charakteryzacja oraz sceny zgonów wampirów. Po czwarte, ignorowanie paru aspektów z poprzednika (zmartwychwstanie Whistlera, nieobecność Karen) oraz dodany na siłę wątek romansowy, który zwyczajnie nie działa.

blade2-4

Aktorsko udaje się zachować poziom poprzednika, a Wesley Snipes nadal sprawia masę frajdy w roli Chodzącego za Dnia. Znacznie lepszy od pierwszej części jest Luke Goss w roli czarnego charakteru, którego motywacja jest bardziej osobista niż dla Frosta oraz Thomas Kretschmann jako tajemniczy Damaskinos. Z drugiego planu najbardziej wybija się cięty Ron Perlman (Reinhardt) oraz śliczna Leonor Valera (Nyssa), ubarwiając całość.

Druga część naszego wampirzego herosa utrzymuje poziom poprzednika, choć nieczytelność scen akcji jest bardzo dużym minusem. Niemniej udanie rozwija uniwersum wampirów i pozwala się przebić reżyserowi na amerykańskiej ziemi.

7/10

Radosław Ostrowski

Blade – wieczny łowca

Na pytanie o najbardziej znanego czarnoskórego superbohatera Marvela, wszyscy dzisiaj powiedzieliby, że jest to Czarna Pantera. Jednak pod koniec lat 90., kiedy kino superbohaterskie nie było tak popularne ani udane jak dzisiaj, odpowiedź brzmiałaby: Blade, czyli Eric Brooks znany też jako Chodzący za Dnia. Pół-człowiek, pół-wampir posiadający mocne strony wampirów i żadnych ich słabości (poza pragnieniem krwi) walczy z wampirami, dbając o porządek tego świata. A jego przeciwnikiem jest Deacon Frost – młody i bezczelny wampir nie-czystej krwi, który buntuje się przeciwko swoim szefom, zaś jego głównym celem jest wskrzeszenie pradawnego Boga Krwi – La Magry.

blade1-1

Sam Blade w komiksach pojawił się na początku lat 70., zaś plany ekranizacji jego przygód planowano już od 1992 roku z raperem LL Cool J w roli głównej. Ostatecznie za kamerą stanął Stephen Norrington – brytyjski specjalista od efektów specjalnych oraz fan komiksów. Założeniem twórców było poważne potraktowanie materiału źródłowego, bez pójścia w stronę kampu. I tutaj to rzeczywiście jest widoczne, a budowanie wizji świata, gdzie wampiry są częścią społeczeństwa (działającą w ukryciu w wyższych sferach) jest bardzo interesujące. Nawet sami krwiopijcy są zhierarchizowani: najwyższa karta to naturalnie urodzeni, w eleganckich garniturach, którzy działają w ukryciu i wolą układać się z ludźmi. Z drugiej strony jest wręcz buńczuczny Frost, przekonany o wyższości wampirów nad ludźmi, którzy powinni być dla nich karmą. To zderzenie tych wizji pokazuje troszkę inną wizję wampirów niż z klasycznych opowieści znanych przez popkulturę. Chodzą między ludźmi, mają szerokie koneksje, a zabić może ich tylko światło, czosnek lub srebro. Ale o nich dowiadujemy się w trakcie trwania filmu, bez żadnego wprowadzenia czy wstępu.

blade1-2

„Blade” to wykorzystujący elementy horroru film akcji, gdzie Chodzący za Dnia dokonuje eksterminacji krwiopijców, a w cały ten świat wchodzimy wraz z pogryzioną przez wampira dr Karen Jensen. I to ona poznaje naszego protagonistę oraz jego mentora/zbrojmistrza Whistlera. To oni nas wprowadzają w ten wampirzy świat pełen swoich kodów, Biblii oraz mitologii, co na swój sposób bywa porywające nawet po 20 latach. Same sceny akcji są świetnie wykonane, sfilmowane szerokimi obiektywami, dzięki czemu każdy cios, strzał jest bardzo czytelny jak w fenomenalnym prologu (dyskoteka ukryta w masarni) czy podczas rozróby w archiwum. Pod tym względem bardzo rozczarowuje finałowa konfrontacja Blade’a z Frostem, który jest tutaj bardziej szybki oraz regenerujący się. Pierwotnie scenariusz miał bardziej epickie zakończenie, jednak budżet oraz jakość efektów specjalnych nie były zbyt satysfakcjonujące i trzeba było uprościć całość. Jednak niedosyt jest tutaj spory, mimo świetnego epilogu, a czasem wiele rzeczy pozostaje niejasnych (jak udało się znaleźć kryjówkę Blade’a?). Niemniej wygląd tego zurbanizowanego miasta w tonacji metalicznego błękitu, płynny montaż, świetne sceny akcji oraz polana pulsującą elektroniką muzyka robią swoje.

blade1-3

Ale to wszystko nie zadziałałoby, gdyby nie idealnie dopasowany do roli Wesley Snipes, który wtedy był w szczytowej formie. Blade w jego wykonaniu to małomówny człowiek czynu, nie dopuszczający wielu ludzi do siebie oraz z bardzo pokręconym tłem. Jedynym jego wsparciem jest Whistler (świetny Kris Kristofferson), będący takim współczesnym odpowiednikiem Van Helsinga, tylko bardziej szorstki i twardy. Zaskakująco dobrze się sprawdza Stephen Dorff w roli antagonisty. Frost w jego wykonaniu to arogancki, pewni siebie wampir, pragnący władzy nad światem, a jednocześnie traktowany z lekceważeniem przez resztę środowiska. Sporym plusem jest też N’Bushe Wright, czyli wplątana w wojnę z wampirami Karen. Nie została potraktowana jako obiekt romansu dla Blade’a, tylko pozostaje inteligentną, samodzielną kobietą, stanowiącą dla niego wsparcie.

blade1-4

Powiedzmy to sobie wprost – pierwszy „Blade” to solidny film akcji/horror, choć tego ostatniego elementu nie używa zbyt mocno. Obok pierwszych „X-Men” zbudował podwaliny pod cały szał związany z adaptacjami komiksów, traktujących troszkę bardziej serio materiał źródłowy i z szacunkiem. A zanim MCU zrebootuje postać Chodzącego za Dnia, warto sobie przypomnieć początki tej postaci.

7,5/10

Radosław Ostrowski