Spartan

Jest wielu scenarzystów, którzy maja bardzo charakterystyczny styl pisania, zwracający swoją uwagę od pierwszych linijek. Tacy są Quentin Tarantino, Aaron Sorkin, ale dzisiaj będziemy mówić o Davidzie Mamecie. Facet zaczynał od pisania sztuk teatralnych jak „Glengarry Glen Ross”, by przerzucić się na pisanie scenariuszy i reżyserii. Jednym z jego mniej docenionych produkcji w jego reżyserskim dorobku jest thriller „Spartan” z 2004 roku.

Bohaterem jest Robert Scott (Val Kilmer) – były żołnierz marines (starszy sierżant artylerii), obserwujący rekrutów aspirujących do bycia członkiem Delta Force. Tam poznaje rekruta Curtisa (Derek Luke) oraz specjalistkę od walki nożem, sierżant Black (Tia Texada). W tym czasie jednak zostaje szybko ściągnięty do Bostonu. Wszystko z powodu zniknięcia Laury Newton – młodej studentki, której nie dopilnowało Secret Service. Ale czemu jakąś studentką interesowałoby się tego typu służby? Bo (co nie jest w filmie wspomniane ani razu wprost) dziewczyna jest córką prezydenta USA. Wszystko wskazuje, że trafiła do domu publicznego i… padła ofiarą handlarzy żywym towarem oraz wywieziona za granicą. I że porywacze nie mają pojęcia kogo wzięli, więc sobie wyobraźcie co zrobią, jak poznają tożsamość.

„Spartan” jest typowym filmem spod znaku Davida Mameta. To znaczy: ma bardzo rytmiczne, cięte i niepozbawione powtórzeń dialogi, wiele zakrętów oraz niespodzianek, które odkrywamy razem z bohaterem, a także złożone portrety psychologiczne. Dobra, to ostatnie może nie w takiej skali jak poprzednio, bo skupiamy się głównie na postaci Scotta. I jak wszystko jest w oparach szarości, gdzie nie wszystko jest tym, co się wydaje. Pierwsza połowa pełna jest tajemnic, gdzie pojawiają się potencjalne tropy (chłopak dziewczyny włamujący się do jej skrzynki, Arab zamieszany w przerzut ludzi). Jednak w połowie dochodzi do mocnej wolty.

Wtedy film Mameta bardziej skręca w rejony kina sensacyjnego. W zasadzie nasz bohater jest zdany na siebie, tajne służby tuszują brudne tajemnice, zaś w terenie działają bezwzględni zawodowcy. Niby jest tu napięcie, jednak dzieją się rzeczy na granicy prawdopodobieństwa. Scott w zasadzie nie je i nie śpi, niemal non stop będąc na nogach („a co on k***a RoboCop?”), zachowując opanowanie oraz świadomość. Do tego przyczyna zniknięcia i porwania dziewczyny ma coś wspólnego ze skandalem obyczajowym, przesłuchanie podejrzanego zawiera obowiązkowe grożenie oraz walenie w ryj, a moment próby porwania dziewczyny z lotniska przez doradcę prezydenta jest – przypadkowo! – filmowany przez szwedzką telewizję. Paradoksalnie, mimo tych absurdów „Spartan” potrafi trzymać w napięciu.

To przede wszystkim zasługa reżyserskiej ręki Mameta, przypominającego swoim działaniami doświadczonego iluzjonistę. Nawet pozornie statyczne ujęcia pełne są niemal ciągle ruchomej kamery, w tle gra bardzo pulsująca oraz zdominowana przez perkusję muzyka. A aktorsko na swoich barkach trzyma Val Kilmer, który tworzy jedną z lepszych ról. Jest on bardzo wyciszony, niemal enigmatyczny i bardzo skupionym na celu służbistą, zmuszonym do działania. Ma w pełni wsparcie zadziwiająco dobrych ról drugoplanowych z zaskakująco poważnym Edem O’Neillem (agent Burch), bardzo wyciszonym Williamem H. Macym (doradca prezydenta Stubbord) czy zaczynającym Derekiem Luke (Curtis).

„Spartan” uważany jest raczej za pierwsze duże potknięcie w reżyserskiej karierze Davida Mameta. Choć ma swoje problemy z intrygą oraz postaciami na granicy przerysowania, to jednak ta opowieść angażuje. Nawet jeśli nie do końca wybrzmiewa pokazanie hipokryzji Ameryki oraz manipulacje działań tajnych służb.

7/10

Radosław Ostrowski

Air Force One

Chyba żaden film akcji nie miał aż takiego wpływu na ten gatunek jak „Szklana pułapka” w reżyserii Johna McTiernana. Osadzenie akcji w jednej, zamkniętej przestrzeni, kompetentny protagonista z twardymi pięściami, inteligentny przeciwnik ze swoją armią. Mieli już klony tego filmu dziejące się na statku („Liberator”), w autobusie („Speed”), a nawet w Białym Domu („Olimp w ogniu”). A co byście powiedzieli na „Szklaną pułapkę” w samolocie prezydenckim? To zaproponował w 1997 roku niemiecki reżyser Wolfgang Petersen.

Bohaterem jest prezydent USA James Marshall (Harrison Ford), przebywający z gościnną wizytą w Rosji. Trzy tygodnie wcześniej wspólne siły komandosów obydwu krajów schwytały dyktatora Kazachstanu, generała Ivana Radka (Jurgen Prochnow). Jankeski prezydent wygłasza przemówienie, gdzie serwuje jasny przekaz: nie będziemy negocjować z nikim, sami wywołując u innych strach. Problem jednak w tym, że do środka wchodzi grupa terrorystów, podszywając się pod dziennikarzy telewizji. Ich cel jest prosty: albo zostanie wypuszczony Radek z więzienia, albo zaczną zabijać zakładników. O czym grupa Iwana Korszunowa (Gary Oldman) nie wie to, że prezydent nie uciekł z kapsułą ratunkową, lecz pozostał w samolocie. No i zacznie mieszać w planach.

Fabuła nie jest jakoś zaskakująca czy oryginalna („Szklana pułapka” w samolocie, próbująca troszkę być w klimacie powieści Toma Clancy’ego), ale Petersen jest kompetentnym reżyserem. Nie będzie tutaj zbyt wiele niespodzianek, wręcz idąc po sznurku (włącznie z eliminacją załogi złoli), niemniej film działa jako thriller. Pewnym dodatkiem są działania w Białym Domu, gdzie zebrany sztab pod wodzą viceprezydent (Glenn Close) próbuje ogarnąć całą sytuację. I jest to dodatkowa podbudowa pod suspens, dodająca odrobinę świeżości.

Ale skoro samym herosem jest Prezydent USA, to film wjeżdża z patosem, amerykańskim patriotyzmem na pełnej kurtyzanie. Od podniosło-heroicznej muzyki Jerry’ego Goldsmitha (bardzo dobrej swoją drogą), po łopoczące flagi i podniosłe zdania, jaka to Ameryka jest zajebista, zaś rosyjski sen o potędze niczym w ZSRR jest złyyyyyyyyyyyyyyyyyyy. Dla reszty świata to podejście może być dość ciężkostrawne i czasem wymyka się spod kontroli, popadając w śmieszność. Nie zmienia to faktu, że film nadal dostarcza frajdy.

Wszystko na swoich barkach trzyma z jednej strony Ford jako prezydent, jakiego Amerykanie chcieliby w rzeczywistości (twardziel z twardym kręgosłupem moralnym, twardymi pięściami i nie idący na kompromisy), z drugiej niezawodzący Oldman w roli radykalnego terrorysty. Ich gra w kotka i myszkę działa, trzyma w napięciu i angażuje. Jest jeszcze Glenn Close jako viceprezydent, próbująca zachować zimną krew i ogarniać wszelkie opcje działania. Jej relacje z zebranym sztabem to jedne z lepszych scen tego filmu.

„Air Force One” pozostaje solidnym dziełem w dorobku Petersena, który operuje sporym budżetem z bardzo pewną ręką. Może niektóre efekty specjalne się postarzały, zaś amerykanocentryzm może czynić całość mniej zjadliwą, to potrafi parę razy złapać oraz zaangażować do końca. Całkiem niezły lot.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Dziedzictwo krwi

John Link to zwykły, stary pierdziel z długą brodą, co mieszka w przyczepie kempingowej, gdzie prowadzi amatorski salon tatuażu gdzieś w Nowym Meksyku. Kiedyś siedział i żył ostro, ale to przeszłość – jest na zwolnieniu warunkowym, trzeźwy i czysty. Ale kłopoty lubią jego towarzystwo, zwłaszcza wobec jego córki Lydii, z którą nie utrzymywał kontaktu od lar i uciekła z domu. Jednak pojawia się nagle w jego życiu, ale wplątała się w niezłą kabałę, czyli ktoś chce ja odesłać do krainy wiecznych łowów.

blood_father1

Francuski reżyser Jean-Francois Richet drugi raz próbuje zaatakować Hollywood i przy okazji wyciągnąć ze śmietnika Mela Gibsona. A jak Mel jest na ekranie to jedno jest pewne – będzie ostro i krwawo niczym w oldskulowych akcyjniakach z czasów ery VHS. Sama intryga jest dość prosta i przewidywalna, ale nie po to ogląda się takie filmy. Jest ucieczka, pogoń, ukrywanie się w motelach, kartel, harleyowcy, kumple z pierdla. Wszystko to znamy z tysięcy filmów, ale wszystko jest to opowiedziane w sposób sprawny, bez znużenia oraz potrzeby przewijania. Takie opowieści o możliwości otrzymania drugiej szansy i naprawieniu relacji z dawno nie widzianymi osobami zawsze potrafią zagrać na odpowiednich strunach emocjonalnych, ale dobry efekt psują odrobinę moralizatorskie teksty Linka dotyczące jego przemiany. Jednak gdy dochodzi do zadymy, to wtedy atmosfera gęstnieje i czuć krew. Zarówno podczas brawurowego pościgu na motorze, który troszkę pachniał starym „Mad Maxem” czy finałowej konfrontacji na pustyni. Tempo jest zachowanie, muzyka buduje napięcie, a zdjęcia troszkę nerwowe z ręki, ale czytelne.

blood_father2

Jeśli chodzi o obsadę, to najważniejszy jest tutaj Gibson, który robi to, co potrafi najlepiej – klnie jak szewc, wygląda jak menel (owszem, nieźle przypakowany, ale ta broda), strzela, zna sztukę kamuflażu i zabija. Granatem, strzelbą, pistoletem. Ma ten błysk desperacji i szaleństwa w oku, za co był uwielbiany i kochany. Cała reszta postaci jest tylko tłem i dekoracją, ale zawsze miło jest popatrzeć na William H. Macy’ego (sponsor i przyjaciel Linka, Kirby) oraz Diego Lunę (Jonah), jednak w pamięci pozostaje Michael Parks jako dawny szef Johna, niejaki Kaznodzieja, sympatyzujący z naziolami oraz bikerami.

blood_father3

Sam film jest zaledwie przyzwoity i mógłby powstać 30 lat temu, bez poczucia wstydu. Dzisiaj ten surowy styl może się podobać, jednak klisze i banały mogą okazać się dla wielu ciężkostrawne. Mogło być lepiej, ale ujmy to nie zabiera.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Pokój

Wyobraźcie sobie taką sytuację, że jesteście w jednym pomieszczeniu. I to jest wasz jedyny znany świat. Właśnie taki los spotkał niejakiego Jacka, który niedawno skończył 5 lat oraz w takim pomieszczeniu zwanym Pokojem przebywa z mamą. I podczas tych urodzin poznaje prawdę, że Pokój to tak naprawdę więzienie, gdzie są przetrzymywani przez Wielkiego Nicka, ale nie wierzy jej. Mama próbuje namówić synka, by pomógł w ucieczce.

pokoj1

Wydawałoby się, że im człowiek jest starszy, tym mniej jest w stanie coś poruszyć i zaskoczyć. Ale pewien irlandzki reżyser nazwiskiem Lenny Abrahamson dokonał niemożliwego. Samą historię dzieli na dwa etapy: zniewolenie i ucieczkę oraz powrót do zewnętrznego świata, pełnego nadziei. Początkowo twórcy pomysłowo ogrywają przestrzeń Pokoju zwracając uwagę na detale, a także narzucając perspektywę dziecka (nieostre kadry, połamana perspektywa), przypominającego ptaka urodzonego w klatce, które poza niewolą, nie zna innego życia. Ale jego matka wcale nie ma łatwiej, gdyż zostało odebrane 7 lat życia – cała jej młodość, przyszłość, perspektywy. I jakby tego było mało, jej rodzice rozwiedli się. Ale Abrahamson nie próbuje stosować emocjonalnego szantażu wobec bohaterów, tylko obserwuje ich proces dostosowywania, akceptacji. Do tego potrzebna jest nie tylko determinacja i wola przetrwania, lecz także wielka siła miłości. Miłości, która potrafi przenieść góry i pokonać zło.

pokoj2

Walka jest tutaj pokazana w całej palecie emocji: od strachu i poczucia bezsilności po wydawałoby się irracjonalny upór, determinację do zrealizowania celu. Świetnie jest to dawkowane i poprowadzone, bez poczucia fałszu, zakłamania czy manipulacji. Jest także zasługą bardzo dobrego aktorstwa. Objawieniem jest dla mnie Brie Larson jako Ma (Joy) – opiekująca się dzieckiem, do czego (odniosłem takie wrażenie, ale może się mylę) nie była przygotowana i próbuje je chronić. Kocha je, dba i chce dać mu to, czego w warunkach Pokoju nie może mieć. Ale ta batalia będzie dość ciężka dla niej, nie mogącej się w pełni wyzwolić z tamtego miejsca. Nadzieja, lęk, zwątpienie, bezradność – wszystko to jest bardzo naturalnie wygrywane. Jednak film skradł jej 9-letni Jacob Tremblay w roli jej syna, Jake’a. Chłopak wszystko wygrywa swoją naturalnością – złość, gniew, nieufność wobec innych (scena, gdy policjantka próbuje wyciągnąć od niego informacje – perełka), nieśmiałość, przywiązanie do Pokoju oraz powolne dostrojenie się do świata. Ich wspólne sceny mają potężną siłę rażenia, angażując do ostatniej sekundy.

pokoj3

Jestem pewny, że wiele osób z was będzie płakało w trakcie seansu, a kilka osób może znowu zacznie cieszyć się życiem, zwracając uwagę na małe drobiazgi. Rzeczy, których parę osób może nie znać i nie widzieć, bo trafili do takiego Pokoju. Długo jeszcze będę o tym filmie pamiętał.

pokoj4

8/10

Radosław Ostrowski

Cake

Grupy wsparcia w szpitalach służą, by pomagać innym ludziom wyjść z traumy na wskutek dramatycznych zdarzeń. Dla Claire Simmons czymś takim był wypadek, w którym straciła syna i sama mocno oberwała (chroniczny ból kręgosłupa). Od tej pory jej życie wydaje się puste i pozbawione jakiegokolwiek sensu. Wrażenie to potęguje samobójstwo jednej z członkiń grupy wsparcia – młoda Nina, która pozostawiła w żałobie męża oraz syna.

cake1

Dramat psychologiczny niejakiego Daniela Barnza pozornie może wydawać się jedną z tysiąca opowieści, gdzie mamy bohatera „trawiącego” własną traumę. I poniekąd tak jest – to zbiór scenek z życia Claire, która otoczyła się wewnętrznym murem, zamykając się od reszty świata. Unika kontaktu z byłym mężem, coraz bardziej pogrąża się w zgorzknieniu, odnosi się do innych z ironią oraz sarkazmem, świadomie zmierzając ku samozagładzie. Alkohol, leki, przypadkowy seks nie pozwalają stłumić tego bólu i odnaleźć sensu życia. Próby wyrwania się z tego letargu spełzają na niczym, jakby kompletnie na niczym nie zależało. I ten dramat ogląda się całkiem nieźle, choć taka luźna konstrukcja scenariusza zawsze mnie odpychała.

cake2

Sama słodko-gorzka tonacja byłaby dobrym kluczem, gdyby troszkę głębiej udało się „wejść” w umysł i psychikę Claire. Niby jest tam widoczny ból, gorycz i depresja, ale po pewnym czasie oglądanie kolejnych irracjonalnych zachowań bohaterki wywołuje znużenie. Chybiony jest też pomysł „nawiedzania”  przez ducha zmarłej Niny, co niepotrzebnie spłyca całość. Twórcy miotają się jak główna bohaterka, nie do końca wiedząc w jakim kierunku pójść i na której relacji się skupić – czy na byłym mężu, na wdowcu oraz jej synu czy na ciężko znoszącej ją gosposi Meksykanki. Dostajemy wszystkiego po trochu, a zakończenie (tylko pozornie) wydaje się szczęśliwe.

cake3

„Cake” trzyma się tak dobrze, co jest zasługą aktorki, po której nie spodziewałem się takiej kreacji. Jennifer Aniston w tym filmie to największa niespodzianka i skarb tego filmu, zawłaszczając każdą scenę, sytuację i zachowanie – od leżenia w samochodzie na cofniętym siedzeniu po kupno leków w Meksyku czy próbę samobójstwa na torach. Pozostali aktorzy, choć znani i doświadczeni (Felicity Huffman, Anna Kendrick czy William H. Macy) są tylko tłem dla jej popisu Aniston. Szkoda, że ekipa nie dorównała do jej poziomu, bo mógł być to dobry, a nawet świetny film.

6/10

Radosław Ostrowski

Edmond

Edmond Burke jest przeciętniakiem, pracującym w dużej firmie, mieszkającym z atrakcyjną żoną i… ciągłym poczuciem pustki. Pewnej nocy odwiedza wróżkę, która przepowiada mu tarota. Jej wróżba brzmi krótko: „Nie jesteś tam gdzie powinieneś”. Mężczyzna traktuje wróżbę poważnie i zostawia swoją żonę, idąc na miasto. Chce się znów poczuć mężczyzną i udaje się do burdelu, ale nie wszystko idzie zgodnie z planem.

edmond1

David Mamet jest jednym z najpopularniejszych amerykańskich dramaturgów. Transfer z desek teatralnych na ekran kinowy przebiegał stopniowo: najpierw jako scenarzysta i potem jako reżyser. „Edmond” jest adaptacją sztuki teatralnej Mameta, a reżyser Stuart Gordon poradził sobie z tematem. Reżyser w dość spokojny sposób opowiada historię upadku człowieka, który wchodzi w mroczny i brudny świat przemocy, szybkiego i płatnego seksu. Instynkt zaczyna rządzić nad naszym bohaterem, idącym ku samospełniającej się przepowiedni – fatum nad nim ciąży czy sam sprowokował całą sytuację? Każdy dialog ma znaczenie, każda postać w dość prosty sposób zostaje nakreślona. I pytanie – czy jest szansa na odkupienie i powrót do społeczeństwa? Zwłaszcza po tak mrocznej drodze jaką przeżył Edmond?

edmond2

Mimo teatralnego rodowodu, film nie wywołuje poczucia teatralności (może poza dialogami, w których nie brak typowego dla Mameta błysku). Tak naprawdę film jest popisem aktorskim Williama H. Macy’ego. Tytułowy Edmond w jego interpretacji to samotny, rozczarowany i znużony życiem. Pozornie obojętna twarz skrywa wiele emocji (zwłaszcza w oczach) – strach, wściekłość, agresja, gniew, bezradność. Bohater, którego trudno polubić czy współczuć, ale nie można przejść obojętnie wobec jego losów.

edmond3

Pozornie „Edmond” może wydawać się teatralnym i nieatrakcyjnym kinem, ale reżyser wie jak opowiedzieć frapującą historię o człowieku. Okraszoną też inteligentnymi dialogami oraz wnikliwą psychologią postaci.

7/10

Radosław Ostrowski

Bez kompasu

Sam jest przedsiębiorcą, pracującym w dużej firmie. Pewnego dnia po pracy widzi w wiadomościach informacje, że jego syn zabił sześć osób w szkolnej bibliotece, sam ginąc. Dwa lata później mężczyzna odchodzi od żony, zamieszkuje w łodzi i pracuje jako robotnik przy malowaniu domów. I wtedy odbiera rzeczy po synu (Joshu), gdzie są m.in. kasety z nagranymi przez niego piosenki. Występuje w knajpie, gdzie gra jeden z jego kawałków i tak poznaje młodego gitarzystę Quentina, który chce z nim współpracować.

bez_kompasu2

Kino obyczajowe, w dodatku niezależne, nie należy do zbyt popularnego gatunku filmowego. Jednak to z tym gatunkiem postanowił się zmierzyć debiutujący w roli reżysera świetny aktor William H. Macy. I muszę przyznać, ze wyszło mu to całkiem nieźle, chociaż – jak to w każdej tego typu produkcji – wiadomo jak się to skończy. Sama historia toczy się wokół naszego bohatera oraz późniejszych relacji z Quentinem, którego zaczyna traktować jak syna. Jednak nieprzepracowana trauma związana ze śmiercią dziecka oraz konsekwencji wywołanych jego czynami jest równie ważna jak granie piosenek i szukanie sprzętu dla zespołu. Ale całość nie jest ani mroczna, ani depresyjna – na szczęście nie zabrakło miejsca dla humoru (scena, gdy Sam na okręcie gra na gitarze elektrycznej demolując regaty – perła), dzięki czemu film odbiera się jako sympatyczny i przyzwoity kawałek kina.

bez_kompasu1

Najlepsze są tutaj sceny koncertowe, gdzie (prawie) młoda kapela gra i szaleje. Czuć energię, chemię oraz pasję z grania. A i same wokale prezentują się dobrze i fajnie się tego słucha. Ale czegoś tutaj brakuje – jakiejś większej siły, która potrafiłaby zostawić ten film w pamięci dłużej.

bez_kompasu3

Sytuację częściowo ratuje solidne aktorstwo. Najbardziej tutaj błyszczy świetny Billy Crudup, który potwierdza swój nieprzeciętny talent. Jest zmęczony, ucieka od problemów w alkohol, a dopiero granie budzi w nim energię i staje się sobą. Podobnie ma się z Antonem Yelchinem – młody, niepewny siebie Quentin znajduje w Samie mentora oraz przyjaciela, pomagającego mu w wielu sprawach związanych z dojrzewaniem (m.in. jak poderwać dziewczyny). Poza tym duetem jest dość bogaty drugi plan, w którym przewijają się znane twarze, m.in. Laurence’a Fishbourne’a (sprzedawca instrumentów Del), Felicity Huffman (była żona, Emily) i Seleny Gomez (dziewczyna Josha, Kathy) – na szczęście pojawia się krótko i nie irytuje. Pojawia się też sam reżyser jako właściciel baru, w którym grają muzycy.

bez_kompasu4

Debiut Macy’ego jest rzeczą, której nie powinien się wstydzić, ale chwały też mu nie da. Całość jednak jest tak solidna, że czas spędzony przy „Bez kompasu” nie będzie straconym.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Dziękujemy za palenie

Poznajcie Nicka Naylora – facet pracuje dla korporacji tytoniowej i jest rzecznikiem prasowym. Innymi słowy – wmawia ludziom, że czarne jest białe, a białe jest czarne. Nawijkę ma taką, że nie ma takiej opcji, żeby cię nie przekabacił. W życiu prywatnym nie jest tak kolorowo – żona go zostawiła dla lekarza, a syna widzi tylko w weekendy. I tak obserwujemy jego życie, aż do momentu, gdy pojawi się w nim pewna dziennikarka, która będzie chciała przeprowadzić z nim wywiad.

palenie1

Jeśli ktoś nazywa się Reitman, to wiadomo o jego filmie, że to będzie komedia. Ale kiedy widzimy imię Jason zamiast Ivana („Pogromcy duchów”, „Bliźniacy”), może my mieć wątpliwości co wyjdzie. Uspokajam – Jason jest synem Ivana, więc powinno być równie dobrze jak w przypadku tatusia. I rzeczywiście tak jest, bo debiut młodszego Reitmana jest satyrą. Wymierzona przeciwko komu? Politycznej poprawności, hipokryzji i przy okazji pokazuje jak łatwo można zmanipulować ludźmi. Co potrzeba? Reklamy i złotoustego faceta, który będzie w stanie podważyć i obalić każda twoja tezę. To widać już na samym początku, gdy w programie tv Nick opowiada o chorym chłopcu, że nie chce jego śmierci, gdyż w ten sposób straciliby (jego firma znaczy) klienta, a co za tym idzie dochody. Proste i logiczne? Dla osób, które nie wgłębiają się – tak. Dlatego są potrzebni tacy goście jak Nick, którzy mogą wmówić nam cokolwiek o czymkolwiek i kimkolwiek. A prawda jest taka, że wszyscy robią nas w chuja, etyka – kogo ona obchodzi? Politycy oszukują, PR wciskają nam kit, a dziennikarze czasem, by zdobyć informacje – uprawiają seks ze swoimi rozmówcami. Przy okazji lecą tak niepoprawnie polityczne słowa, które sprawiają wielką frajdę (wizyta u agenta filmowego, by gwiazdy kina znów paliły na ekranie – bezcenne), choć na wszystkich spadnie moralizatorski deszcz. Ale czy można to nazwać happy endem?

palenie2

Reitman ma mocne tempo, ostre puenty i wie jak używać montażu (nawijka Nicka o sobie na początku filmu to potwierdza), jednak od momentu porwania Nicka czuć pewne delikatne osłabienie, na szczęście finał wszystko rekompensuje i mimo wszystko kibicujemy temu draniowi. Zwłaszcza, że grający go Aaron Eckhart jest po prostu fenomenalny. Mamy wrażenie na początku, że to człowiek sukcesu – kocha swoją prace, zarabia kupę szmalu, ma tylko dwoje, ale za to bardzo oddanych przyjaciół (Szwadron Śmierci – czyli rzecznicy przemysłu alkoholowego i zbrojeniowego), jednak stara się tez być ojcem, a to nie jest wcale takie proste.

palenie3

Wszystko to jest poprowadzone bardzo pewną ręką Reitmana, który świetnie też prowadzi aktorów. Eckhart jest siłą napędową – jemu wystarczy samo spojrzenie. Ale nie występuje on tutaj sam – towarzyszy mu naprawdę doborowa obsada: od JK Simmonsa (szef BR) przez Roba Lowe’a (Jeff Megall – agent w Hollywood) i Katie Holmes (dziennikarka Heather Holloway) po Williama H. Macy (senator Finistirre – radykalny antynikotynista) i Roberta Duvalla (Kapitan). W zasadzie mógłbym wymienić jeszcze parę osób, ale ten tekst i tak jest za długi.

Jeśli zaczyna się z takiej grubej rury, to można być spokojnym o dalsza karierę Reitmana. Owszem, następne filmy przyniosły mu nominacje do prestiżowych nagród jak Oscary czy Złote Globy, jednak czy miały w sobie taką energię i pazur jak debiut? To już niech każdy sam oceni. Mnie się film bardzo podobał i zachęcam do zapoznania się.

8/10

Radosław Ostrowski

Złote czasy radia

radio2

Ten film jest bardzo nostalgiczną opowieścią, w której cofamy się do Nowego Jorku lat 40., gdzie narrator (głosem Woody’ego Allena) opowiada o swojej rodzinie i czasach, gdy radio świętowało swoje triumfy, a także łączyło wszystkich ludzi bez względu na przekonania, pochodzenie i religię. Trudno nazwać ten film stricte fabułą, bo mamy tutaj zarówno dni z życia rodziny naszego bohatera, wizyty w radiu, anegdotki (historia Julie – sprzedawczyni papierosów, która została gwiazdą radia). A wszystko na przestrzeni kilku lat, okraszona bardziej subtelnym humorem oraz ciepłem (w dodatku narrator nie ukrywa, że idealizuje przeszłość). Choć członkowie familii czasem sobie docinają i nie są idealni, to jednak się kochają i liczą na siebie. Wszystko to okraszone bardzo ładną otoczką wizualną (zdjęcia, scenografia, kostiumy, muzyka), galerią ciekawych postaci (ojciec rodziny wstydzący się swojej pracy, ciocia Bea szukająca swojej miłości czy Abe – skrobiący ryby).

radio1

Zagrane to też jest bez zarzutu, zaś opowiadanie o tym filmie trochę mija się z celem, bo jako takiej fabuły tu nie ma. To ciepły, ale nie infantylny portret czasów, gdzie „było lepiej”, a radio naprawdę ruszało.

7/10

Radosław Ostrowski