Sisu: Droga do zemsty

Trzy lata temu poznaliśmy niejakiego Attamiego Korpi – fińskiego poszukiwacza złota, który okazał się złodupnym komandosem. Przekonała się o tym grupa nazistów, co chciała ukraść mu kruszec. Teraz nasz heros musi wrócić, choć już wojna się skończyła. Ale czy ona tak naprawdę się kończy? Dobra, bo zaraz zrobi się zbyt poważnie.

„Sisu: Droga do zemsty” dzieje się w roku 1946, kiedy to rozpętał się pokój. Wskutek niego Finlandia oddała część ziemi Związkowi Radzieckiemu. To właśnie tam wyrusza Korpi (Jorma Tormilla) ze swoim wiernym pieskiem, by rozebrać swój rodzinny dom i zbudować go po fińskiej stronie granicy. Żona i dzieci nie żyją, co jest zasługą Ruskich, a to obudziło w naszym herosie maszynę do zabijania. I dlatego Armia Czerwona nie chce Korpiego tak łatwo puścić, zaś schwytania/zabicia podejmuje się kat jego rodziny, Jegor Dragunow (Stephen Lang).

Reżyser Jalmari Helander nadal robi mieszankę spaghetti westernu z bardzo krwawym kinem eksploatacji lat 70. Dialogi w zasadzie są ograniczone do minimum, za to dostajemy imponującą przestrzeń i piękne krajobrazy. A także (znowu) brutalną grę w kotka i myszkę, gdzie Korpi będzie próbował uciec z łap Ruskich. A ci rzucą na jego stronę wiele: od prostych piechurów przez motocyklistów w metalowych zbrojach (nie, nie byłem pijany na sali) po samoloty. Jednak pokonanie niemal nieśmiertelnego herosa będzie zadaniem karkołomnym. O ile pierwsza część relatywnie trzymała się ziemi (poza finałowym odlotem – dosłownie i w przenośni), tutaj hamulce zostają puszczone już w pierwszej potyczce. I przekraczana jest granica między „to było cool” a „co tu się odjaniepawla?”. A w ruch idą wszystkie możliwe narzędzia: ciężarówka, granat wbity między szprychy motocyklu, kilof, dwie (!!!) pepesze i… rakieta. O akcji z czołgiem nie wspomnę.

Jednocześnie czuć tutaj inne inspiracje jak „Mad Mad: Na drodze gniewu” czy Indiana Jones, a jak się odnajdziemy w tej groteskowo-absurdalnej konwencji, zabawa potrafi być przednia. Nasz protagonista nadal jest milczący, bo wszystko wyraża swoją mimiką oraz posturą. Tormilla kolejny raz sprawdza się w roli zdeterminowanego i wściekłego, ale też zmęczonego gościa, który znowu musi walczyć oraz obudzić w sobie bestię. Jedynie w dwóch scenach pozwala sobie na bardziej emocjonalną reakcję: na początku (wchodząc do swojego domu) oraz w finale, którego NIE zdradzę. Obydwa momenty uderzają ze sporą siłą. Nie zawodzi także Stephen Lang z fałszywym akcentem jako twardy, bezwzględny Dragunow. Dwie brutalne, wręcz zwierzęce bestie w nieprawdopodobnym finale.

Choć druga część „Sisu” nie ustępuje w kreatywności oraz jeszcze bardziej podkręca absurdalność całej sytuacji, jest tylko troszkę słabsza. Jak się świetnie bawiliście przy poprzedniku, widok masakrowanych Ruskich powinien być równie satysfakcjonujący. Fiński dziadek Johna Wicka jest w formie.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Jak być kochaną

Po niezbyt udanym „Złocie” Has znów sięgnął po literaturę, by zbudować kolejny psychologiczny portret. Tym razem padło na opowiadanie Kazimierza Brandysa, który także napisał scenariusz i reżyser zdecydowanie złapał wiatr w żagle.

„Jak być kochaną” skupia się na Felicji (Barbara Krafftówna) – aktorce, której dość burzliwą przeszłość poznajemy w retrospekcjach oraz wewnętrznych monologach. Wszystko podczas lotu do Paryża. Historia zaczyna się w Krakowie tuż przed wybuchem wojny, gdy kobieta zaczynała swoją drogę artystyczną. Rzeczywistość miała inne plany i zamiast tego zaczęła pracę kelnerki w restauracji. Na swoje nieszczęście zakochuje się w doświadczonym koledze, Wiktorze Rawiczu (Zbigniew Cybulski). Więc kiedy musi się ukrywać z powodu podejrzenia o zabójstwo kolegi-kolaboranta, Felicja bez wahania decyduje się go przechować. Jednak zamiast w wyznaczonym miejscu, kobieta bierze go do swojego lokum. I tu się tak naprawdę zaczyna dramat.

Reżyser niby robi kolejną historię wojenną oraz tego, jak mocno to się odbiło na życiu. Jesteśmy jednocześnie we współczesności i przeszłości, w tle przebija się narracja z offu, dopełniająca obrazu. Niby jest to historia osadzona w realiach wojennych, jednak nie należy spodziewać się heroicznych czynów. Has pokazuje grozę wojny głównie zza okna albo bez pokazywania wprost grozy (gwałt na Felicji w jej mieszkaniu). Ale przede wszystkim jest to historia miłości niespełnionej, gdzie ona trafiła z uczuciami pod niewłaściwy adres. Bo on okazał się strasznym egotycznym mitomanem, potrzebującym widowni i uzależniony od atencji. Oraz pragnącym sławy, bez względu na cenę (dobitnie to pokazuje scena w restauracji po wojnie). Pozornie całość wydaje się płynąc spokojnym rytmem, jednak to pod tymi subtelnymi i cichymi scenami kryją się rzeczy z o wiele większym ciężarem. Trudno mi się tu przyczepić do warstwy audio-wizualnej, choć sama muzyka (pianistyczna wariacja „Jeziora łabędziego” Czajkowskiego) pojawia się dziwnie rzadko.

Wszystko na swoich barkach trzyma rewelacyjny duet Barbara Krafftówna/Zbigniew Cybulski. Pierwsza w roli Felicji jest mieszanką niewinności i ciepła, która z czasem staje się coraz bardziej cyniczna, zdystansowana i niejako unikająca ludzi. Jak każda osoba, która „sparzyła się” po nieudanej relacji. Te przeskoki między tymi nastrojami są pokazane bezbłędnie. Za to Cybulski jest w zupełnej kontrze – zapatrzony w sobie narcyz, nie potrafiący odnaleźć się w nowej rzeczywistości, próbujący potem zbudować wokół siebie heroiczny mit. Bardzo intrygująca mieszanka, mimo posiadania niezbyt wielu wspólnych scen. Z drugiego planu najbardziej wybijali się tutaj Artur Młodnicki (Tomasz, bardziej doświadczony kolega, być może nawet nieobojętny wobec Felicji) oraz Wieńczysław Gliński (bakteriolog lecący obok kobiety w samolocie).

„Jak być kochaną” nie jest filmowym poradnikiem czy komedią romantyczną. Kolejne mroczne, melancholijne dzieło Hasa o destrukcyjną siłą miłości. Przerażająco poruszający, z mocnymi scenami oraz dialogami, a także niezapomnianym duetem na pierwszym planie. Niezapomniane doświadczenie.

9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Młode lwy

Oparte na powieści Irwina Shawa „Młode lwy” są troszkę innym filmem drugowojennym niż można się było spodziewać po filmie z lat 50. Szczególnie w przypadku kina z dużego studia, gwiazdorską obsadą, do tego jeszcze w czasach, kiedy II wojnę światową pokazywano w prosty, czarno-biały sposób. Tutaj większy nacisk położono nie na sceny batalistyczne i przepych, lecz na portrety psychologiczne.

Historia skupia się na trójce młodych ludzi, którzy niedługo ruszą do boju: Christiana Diestla (Marlon Brando) – instruktora narciarstwa, pełnego entuzjazmu wobec Hitlera; Michaela Whiteacre’a (Dean Martin) – aktora, migającego się przed powołaniem oraz Noah Ackermana (Montgomery Cliff) – niepewnego siebie, prostego Żyda. Wszystko zaczyna się jeszcze w Sylwestra 1938, jeszcze zanim wybucha wojna. Każdy z tej trójki prowadzi w miarę spokojne, stabilne życie. Ale nie spodziewają się, że kiedyś ich losy się przetną.

Reżyser Edward Dmytryk ze scenarzystą Edwardem Anhaltem przeskakują z postaci na postać, tworząc skomplikowaną mozaikę. Cała trójka zostanie zderzona z polem bitwy, co może mocno odbić się na nich i zmienić ich. Może poza Ackermanem, który konfrontuje się z antysemityzmem i uprzedzeniami wśród swoich kolegów. Ta walka o zasady ma troszkę inny ciężar, jeszcze zanim ruszy do walki. Whiteacre unikający zaangażowania, próbujący za wszelką cenę uniknąć pola bitwy (włącznie z pisaniem zażalenia). Jednak najcięższe i najciekawsze rzeczy dzieją się w przypadku Diestla. Ten Niemiec początkowo jest fanem (choć nie wielbicielem) Hitlera, bo ten dawał mu nadzieję bycia dumy w swoim kraju. Jednak im dłużej trwa wojna, tym większą zaczyna czuć do siebie odrazę. Widzi zarówno okrucieństwo podczas pola bitwy (atak na pustyni afrykańskiej, gdzie WSZYSTKICH trzeba wyeliminować), fanatyzm i bezsens niektórych działań jak ściganie 16-latka wymigującego się od pracy czy – najbardziej wstrząsający – moment, gdy trafia do obozu koncentracyjnego. Zbyt późno zaczyna się orientować, że wybrał niewłaściwą drogę, lecz poczucie obowiązku nie pozwala mu się wycofać. To te sceny najmocniej wybrzmiały w całym filmie, choć niektórzy mogliby oskarżyć o próbę wybielenie nazistów.

Nie do końca zgadzam się z tym zarzutem, bo tutaj reżyser na przykładzie tego człowieka pokazuje coraz większe zwątpienie oraz pozbawienie złudzeń wobec nazistowskiej ideologii. Niemniej muszę powiedzieć, że całość jest dość poszatkowana narracyjnie i może wywoływać pewną dezorientację. Również fakt, że w scenach batalistycznych podczas eksplozji kamera trzęsie się wielu może odstraszyć. A jednak „Młode lwy” mają parę mocnych momentów, odrobinę napięcia oraz zadziwiającą mieszankę epickiej skali z bardziej kameralnymi momentami (spotkanie Diestla z kolegą w Paryżu oraz dwóch kobiet czy wszystkie sceny w koszarach).

A wszystko trzyma w ryzach fantastyczna obsada. Stonowany Montgomery Clift, zaskakujący Dean Martin i magnetyzujący Marlon Brando przykuwają uwagę do samego końca. Warto jeszcze wspomnieć o świetnym Maximilianie Schellu w roli kapitana Hardenberga, próbującego być przyjacielem Diestla oraz jednocześnie oddanego ideologii, bez popadania w karykaturę czy parodię, a także trójce wyrazistych kobiet: Hope Lange (urocza Hope Plowman – scena spaceru i odprowadzenia do domu w towarzystwie Noaha jest czarująca), Barbarze Rush (twardo stąpająca Margaret Freemantle) oraz May Britt (uwodzicielska Gretchen Herdenberg).

Aż nie chce się uwierzyć, że pochodzące z 1958 roku „Młode lwy” nadal mają mocne pazury. Dmytryk mimo pewnej chaotyczności oraz stosowania syntezy, tworzy jeden z ciekawszych filmów antywojennych. Niepozbawiony skali, świetnej obsady, cholernie dobrych dialogów oraz jednowymiarowego podziału na dobrych i złych. Co jak na czas produkcji mogło być szokującym przeżyciem.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Ziarnka piasku

Kiedy myśli się o epickich produkcjach z lat 60. przychodzą do głowy takie tytuły jak „Lawrence z Arabii” „Spartakus”, „Kleopatra” czy „Działa Navarony”. Troszkę w cieniu pozostaje jeden z bardziej kasowych filmów tej dekady, który w tamtym okresie odniósł spory sukces artystyczny (8 nominacji do Oscara, Złoty Glob dla najlepszego aktora drugoplanowego plus siedem nominacji) oraz parokrotnie przebiła swój budżet. Mowa o kręconych w Hongkongu oraz Tajwanie „Ziarnkach piasku” na podstawie powieści Richarda McKenny.

Akcja toczy się w Chinach roku 1926 – kraju rozbitym wewnętrzne przez różnych watażków oraz frakcje. Coraz bardziej zaczyna dawać o sobie znać tamtejszy ruch Czang Kaj-szeka, jednak na razie jeszcze jest spokojnie. Będziemy śledzić losy Jake’a Holmana (Steve McQueen) – marynarza-mechanika, który zostaje przydzielony do kanonierki USS San Pablo. Okręt ma zadanie patrolować rzekę Jangcy. Na miejscu zaczyna zauważać dość dziwną dynamikę między marynarzami a chińskimi robotnikami, wyręczającymi załogę w wielu obowiązkach (m. in. przy naprawie silnika). Holmanowi nie bardzo to odpowiada, co doprowadza do konfliktu z paroma marynarzami.

Choć sam punkt wyjścia brzmi dość skromnie, to jednak film Roberta Wise’a potrafi wyglądać imponująco. Historia toczy się zadziwiająco powoli, pozwalając lepiej poznać najistotniejsze postacie oraz pozornie proste relacje. Większość czasu spędzamy na okręcie, gdzie czas płynie dość powoli, zaczyna coraz bardziej być zauważalna rutyna. Jednak dookoła zaczyna coraz brutalniej wkraczać polityka – a dokładniej „władza ludowa” (czytaj: komuniści). Drobne chwile w tawernie w towarzystwie „hostess” pozwalały na złapanie oddechu, jednak dla cudzoziemców oraz osób współpracujących z nimi sytuacja robi się nerwowa. Reżyser zaczyna coraz bardziej zaostrzać poczucie zagrożenia i wrogości. Nawet doprowadzając do wrobienia Holmana w morderstwo, żądając wydania go komunistom. Nie mówiąc o zabiciu jednego z członków załogi przez lud, uznający go za zdrajcę. W drugiej połowie akcja zaczyna gęstnieć, gdzie w finale mamy mocne uderzenie w postaci ataku na blokadę morską i ochronę misjonarzy.

Ale jest tu parę pobocznych wątków, które jeszcze dodają kolorytu całej opowieści. Jest para misjonarzy (debiutująca Candice Bergen i Larry Gates), działających na terenie ich. Ona zaczyna – przez krótką chwilę przed wyjazdem – troszkę poznawać Jake’a i może nawet coś zaiskrzy. Pojawia się Po-han (Mako), czyli jeden z tych, co „utrzymuje się za miskę ryżu”, a zostaje protegowanym inżyniera. Do tego stopnia, że pewne oskarżenie zostaje rozstrzygnięte za pomocą pojedynku bokserskiego.

Dla mnie jednak najciekawsza była relacja między jednym z marynarzem, Frenchy’m (przecudowny Richard Attenborough) a młodą dziewczyną do towarzystwa Maily (Marayat Adrienne – pod tym pseudonimem ukrywa się… Emmanuelle Arsan, późniejsza autorka cyklu powieści o Emmanuelle). Najmocniej iskrzy między nimi, jednak problemem są pieniądze – by kupić jej wolność. Tutaj chyba najmocniej wybrzmiewają kwestie zderzeń dwóch światów oraz ceny jaką za taki związek można zapłacić.

Wszystko to jednak na swoich barkach trzyma jeszcze bardziej stonowany Steve McQueen. Jego Holman jest niezbyt rozmowny, ale za to bardzo opanowany (nawet w najbardziej dramatycznych sytuacjach) i bardzo przyziemny. Nie zgrywa bohatera, tylko stara się najlepiej wykonywać swoją pracę. Potrafi jednak wesprzeć przyjaciół (Frenchy, Po-han) i można na nim polegać. Równie w/w Attenborough, Mako czy Adrienne także błyszczą, to jeszcze trzeba wspomnieć Richarda Crennę (tak, pułkownik Trautman zanim poznał Rambo) w roli dowódcy statku. Ten próbuje odnaleźć się w ciągle zmieniającej się sytuacji geopolitycznej i wypada bardzo przekonująco (szczególnie w ostatnich scenach).

Przyznaję, że troszkę obawiałem się tego trzygodzinnego kolosa w starym stylu (ze wstępem muzycznym oraz przerwą w środku). Jednak „Ziarnka piasku” Wise’a potrafiły wessać niczym sztorm statek, choć początek może wydawać się dość ospały. Precyzyjna reżyseria, mocne dialogi, świetna muzyka oraz technikalia. Warto znaleźć i odkurzyć. 

8/10

Radosław Ostrowski

Godzina „W”

Powstanie warszawskie – jak wiele wydarzeń historycznych – stanowił i stanowi materiał dla filmowców. Od „Kanału” Wajdy po „Miasto 44” Komasy, co daje spory rozrzut jakościowy. Inną produkcją poświęconą powstaniu jest telewizyjna „Godzina W” w reżyserii Janusza Morgensterna.

Krótki (nieco ponad godzinę) film oparto na opowiadaniu Jerzego Stefana Stawińskiego – pisarza, scenarzysty oraz jednego z weteranów Powstania. Sama historia jest o wiele bardziej kameralna, wyciszona i nie skupiona na akcji, walce czy batalistyce. Dzieje się wszystko na kilka godzin przed wybuchem, skupiając się na młodych ludziach z oddziału „Czarnego” (Jerzy Gudejko). Jego grupa ma zaatakować niemieckie koszary, razem z drugim plutonem Zabawy. Jednak pojawiają się pewne problemy: nie wszyscy się pojawiają, do tego jeden z żołnierzy jest postrzelony, zaś atak ma odbyć się bez dodatkowego wsparcia. Innymi słowy, grupa idzie na rzeź.

Być może z powodu budżetowych ograniczeń Morgenstern nie pokazuje walki (poza jedną drobną potyczką) i bardziej skupia się na budowaniu atmosfery oczekiwania. Oczekiwania na rozkaz ataku oraz – w końcu! – na wolność. Świat bez łapanek, aresztowań, gestapo, bez Niemców, wreszcie. Czuć ten entuzjazm młodych ludzi oraz silną nadzieję. Że uda się pokonać Szkopów i w jeden dzień ich wykurzyć. Z dzisiejszej perspektywy może i brzmi to bardzo naiwnie (znając finał), jednak nie czuć w tym fałszu. I tym bardziej uderza zakończenie, gdzie chyba powstańcy pierwszy raz zdają sobie sprawę, że nie będzie tak łatwo jak wyobrażali. Odwrotu jednak już nie ma, co dobitnie pokazują ostatnie ujęcia z użycie kilku stopklatek.

Technicznie jest to poprawnie zrobione. Nie ma tu Bóg wie jak imponującej scenografii czy dynamicznej pracy kamery, ale nie można się tu do czego przyczepić. Może do muzyki, która jest niemal żywcem zabrana z serialu „Kolumbowie” (fakt, że odpowiada za nią ten sam kompozytor, ale zgrzyt nadal jest). Zaś wiarygodności dodają mało znani (wtedy) i niezbyt opierzeni aktorzy: Jerzy Gudejko, Ewa Błaszczyk (sanitariuszka Teresa), Jan Piechociński („Jastrząb”), Piotr Łysak (Andrzej) czy Krzysztof Gosztyła („Sęp”). A to tylko część obsady, której nie chce mi się specjalnie wymieniać.

„Godzina W” jest zaledwie drobnym wycinkiem wielkiej historii, jednak Morgenstern ograniczenia potrafi nieźle wykorzystać oraz przekuć na swoją stronę. Bardzo kameralna i może niezbyt widowiskowa, ale bardzo klimatyczna, pozbawiona ciężkich nut martyrologii, tandetnych efektów specjalnych i zadęcia.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Wojna

Wojna, wojna nigdy się nie zmienia – tak zaczynała się każda część gier z serii „Fallout”. Wielu filmowców próbowało pokazać czym jest wojna oraz jaki może mieć wpływ na innych ludzi. Były mocarne momenty jak lądowanie w Normandii z „Szeregowca Ryana” czy bieg pod ostrzałem  w  „1917”. Tego do tego grona wojennych filmów dołącza nowe dziecko Alexa Garlanda.

„Warfare” jest współreżyserowane i współnapisane przez Ray Mendozę – byłego żołnierza Navy Seals. Panowie poznali się przy „Civil War”, gdzie Garland reżyserował, zaś Mendoza pełni rolę doradcy technicznego w sprawie militariów. Panowie zaczęli razem pracować nad nowym filmem, który oparty był na jednej z akcji żołnierza podczas wojny w Iraku w 2006 roku. A konkretnie to w Ramadi, kiedy grupa żołnierzy zajęła jeden z domów. I zaczął się atak, doprowadzając do zranienia snajpera, Elliotta. Ekipa musi przetrwać do pojawienia się transportu oraz wyniesienia się stąd, zanim większy liczebnie wróg się do nich dobierze.

Sama historia jest bardzo prosta jak konstrukcja cepa. To jest wręcz kino surwiwalowe, dziejące się niemal w czasie rzeczywistym (poza początkiem), zrealizowane w dokumentalnym stylu. Nie ma tutaj wielkich gwiazd, tylko solidny charakterystyczni aktorzy, których część może być znajoma. Dialogi to niemal w zasadzie rozkazy, komendy, komunikacja z dowództwem. Nie ma tu żadnego tła, bliższego poznania bohaterów, ograniczając się do czynów. Garland z Mendozą przypominają naukowców, którzy obserwują insekty pod mikroskopem, skupiając się na samym zachowaniu w sytuacji ekstremalnej. Nie mniej, nie więcej, bez patosu, bez heroizmu, nawet bez ilustracji muzycznej.

Jedyny moment, gdzie panowie pozwalają sobie na szaleństwo stylistyczne jest moment wysadzenia wozu ratunkowego przez bombę improwizowaną. Wszystko ma taki mocno żółty kolor, a jeszcze bardziej wbija tu DŹWIĘK. Wytłumiony, zaś w kilku chwilach w zasadzie nie ma go w ogóle (udzielanie pomocy medycznej ciężko rannemu Elliotowi). To jeszcze bardziej potęguje poczucie zagrożenia, osaczenia oraz napięcia. Zupełnie jakbym był w samy środku tego chaosu (może poza scenami lotniczymi z drona), pozwalając poczuć to, co inni weterani.

Najbardziej surowy z filmów wojennych, jakie powstały w ostatnich latach. Świetnie zagrany, bardzo prosty w formie, ale też najbardziej immersyjny ze wszystkich tego typu filmów, czego się nie spodziewałem. Jedyna szkoda to fakt, że film ten trafił od razu na platformy streamingowe, bo w kinie zrobiłby jeszcze lepsze wrażenie. Jak (prawie) każda produkcja wojenna.

8/10

Radosław Ostrowski

Raport Pileckiego

Nasza kiedyś miłościwie nam panująca prawica chciała za wszelką cenę nas przekonać, że potrzebujemy kina patriotyczno-martyrologicznego za bardzo grube pieniądze. Takie od paru lat tworzy konsekwentnie Krzysztof Łukaszewicz, co pokazały „Orlęta. Grodno ‘39” czy ostatnie „Czerwone maki”. Jednak w przypadku biografii rotmistrza Witolda Pileckiego sprawa ma swoje drugie dno.

Otóż pierwotnie „Pileckiego” planował od lat nakręcić Leszek Wosiewicz i w końcu udało się zebrać kasę (ponad 30 milionów). Problem w tym, że w 2020 roku po nakręceniu 2/3 materiału reżyser został zwolniony. Wtedy jego miejsce zajął Krzysztof Łukaszewicz, opierając się na własnym scenariuszu. No i powstał kompletny pierdolnik, który w kinach poległ spektakularnie. Ale można go obejrzeć na streamingu, tylko czy warto?

Film skupia się na przesłuchaniu rotmistrza Witolda Pileckiego (Przemysław Wyszyński) przez Urząd Bezpieczeństwa w 1947 roku. Oficer został aresztowany i oskarżony o działalność szpiegowską, planowanie ataków na wysokiej rangi oficerów UB. Brutalne przesłuchania prowadzą pułkownik Różański (Karol Wróblewski) i porucznik Chimczak (Mariusz Jakus). Tak poznajemy życiorys Bohatera: rodzinne życie, walka z Niemcami podczas II wojny światowej, działalność wywiadowcza, wreszcie stworzenie siatki szpiegowskiej w obozie koncentracyjnym Auschwitz.

Trudno nie odmówić twórcom ambicji, bo życiorys rotmistrza Pileckiego zasługuje na film. Tylko reżyser Łukaszewicz kompletnie został przygnieciony skalą. Wszystko się tutaj przeplata i miesza, robiąc totalny mętlik. Sceny przesłuchania mają robić za poszerzoną notatkę z Wikipedii. Krótki moment w dworku przed wojną, gdy Witold jedzie na koniu; przebitka na Włochy ‘45 roku przed powrotem do Polski; krótki wjazd kawalerii do okopów we wrześniu; wreszcie sceny z Auschwitz oraz krótkie przebitki z Powstania Warszawskiego. Za cholerę nie chce się to wszystko spiąć w spójną opowieść, zaś niektóre scenki zwyczajnie są niepotrzebne. W tle dostajemy narrację Pileckiego z offu, która podbija ciężko-depresyjną atmosferę i pasuje do tej historii. Gdzie podział na dobrych i złych jest jasny niczym z kreskówki (Pilecki – wielki patriota, reprezentanci systemu komunistycznego – zdrajcy, brutale), bez żadnych odcieni szarości (poza zdjęciami) oraz brakiem zaangażowania emocjonalnego. Co jest o tyle zaskakujące, że Łukaszewicz nie unika brutalnych, szokujących scen (wszystkie sceny z Auschwitz), ale nawet one nie mają uderzenia i szokują dla samego szokowania.

Broni się tak naprawdę tutaj porządna scenografia Joanny Machy, zdjęcia Arka Tomiaka (choć z krótkim segmencie powstańczym bywa chaotycznie) oraz całkiem niezłe aktorstwo. Jednak cała reszta „Raportu Pileckiego” jest mdła, bardzo zachowawcza, jednowymiarowa laurka, które już dawno powinniśmy zostawić za sobą. Lepiej obejrzeć już spektakl Teatru TV „Śmierć rotmistrza Pileckiego”, jeśli chcecie bliżej poznać postać tego bohatera.

3/10

Radosław Ostrowski

Jedno życie

W przypadku takich filmów jak „Jedno życie” można sobie zadać pytanie: czy jeszcze jest sens opowiadać historie związane z Holocaustem? Bo powstała masa dzieł kultury, które wydają się ten motyw wyczerpać. A jednak filmy, książki czy komiksy dotykającej tej kwestii jak choćby zeszłoroczna „Strefa interesów”. Teraz pojawia się brytyjska biografia „Jedno życie”.

jedno zycie1

Bohaterem filmu jest Nicholas Winton (Anthony Hopkins) – emerytowany bankowiec, mieszkający gdzieś w małym miasteczku razem z żoną (Lena Olin). Jesteśmy w małym miasteczku w połowie lat 80., zaś sam dom pełen jest dokumentów, szpargałów, zapychających niemal całą przestrzeń. Jednym z tych przedmiotów jest stary album opisujący jego działalność w Komisji ds Uchodźców z Czechosłowacji. Kiedy jako młody bankier (Johnny Flynn) zorganizował transport żydowskich dzieci, które uciekły z zajętego przez nazistowskich Niemiec kraju Sudetów do Pragi. Problemem była jednak kwestia biurokracji, działająca niezbyt szybko, kiedy w każdej chwili granica czechosłowacka może zostać zamknięta. Więc czasu jest niewiele, a sporo ludzi do ocalenia. Jednak poza nim nikt nie zna tej historii, bo też nikogo nie interesuje. Do chwili, gdy przekazuje album zajmującej się kwestią Holocaustu Elizabeth Maxwell (Marthe Keller) i to zmienia wszystko.

jedno zycie2

Film oparto na wspomnieniach opisanych przez córkę Wintona, Barbarę, zaś reżyserią zajął się James Hawes. I jest to jego fabularny debiut, gdyż wcześniej tworzył odcinki do takich seriali jak „Doctor Who”, „Czarne lustro”, „Penny Dreadful”, „Alienista” czy „Kulawe konie”. Historię poznajemy dwutorowo: teraźniejszość przeplata się ze scenami z czasów Pragi, ale wszystko jest bardziej stonowane, pozornie wyciszone i nie pędzące na złamanie karku. Reżyser nie idzie na łatwiznę w pokazywaniu zarówno trudnych warunków działania Komisji, ich walki z biurokracją i czasem, ale też z prześladującym Nicolasa poczuciem winy, że zrobił zwyczajnie za mało. Jeśli spodziewacie się walenia pięścią w stół, podniosłych dialogów czy heroicznych scen w hollywoodzkim stylu, to trafiliście pod zły adres. Co nie oznacza, że „Jedno życie” nie angażuje – tylko robi to, w bardziej subtelny, delikatny sposób, by emocjonalnie uderzyć. Zarówno w momentach przygotowania dokumentów, odjazdów pociągu z dziećmi czy niezapomniana chwila w telewizji. To tylko pokazuje, że aby walczyć ze złem nie zawsze trzeba używać siły fizycznej, lecz charakteru oraz determinacji.

jedno zycie3

Technicznie jest to tylko (lub aż) solidna robota, bez żadnych fajerwerków czy jakiejkolwiek zabawy formą (poza dwutorową narracją czy szybką zbitką montażową w sprawie szukania wsparcia dla sprawy). To jest zaskakująco kameralna historia, odtwarzająca realia zarówno lat 30., jak i 80. w kwestii scenografii, kostiumów czy rekwizytów. Solidna, fachowa robota.

A wszystko podparte jest na świetnych rolach. Zaskoczyła mnie Helena Bohnam Carter wcielająca się w matkę Nicolasa, będąca wsparciem dla jego działań (mocna scena rozmowy z urzędnikiem). Absolutnie cudowny jest Johnny Flynn jako młodsza inkarnacja Wintona. Początkowo idealistyczny facet z bogatej rodziny, który zostaje zderzony z brutalną rzeczywistością, co doprowadza go do przemiany z zdeterminowanego, pełnego zaangażowania społecznika. Niby wydaje się bardzo opanowanym mówcą, jednak czuć intensywność oraz tą charyzmę, co zmusza do wysłuchania go. Jednak najbardziej ekran zawłaszcza potwierdzający swoją formę Anthony Hopkins. Już starszy Winton w jego wykonaniu to niepozorny facet, unikający bycie w jupiterach światła, pełen wyrzutów sumienia, a jednocześnie pełen empatii, ciepła. Znowu wszystko w sposób bardzo delikatny.

jedno zycie4

Film Hawesa jest trochę jak jego bohater: skromny, nie wyróżniający się z tłumu, trochę niedzisiejszy. A jednak pozostanie po seansie na trochę dłużej niż się wydaje. Takie tytuły przywracają nadzieję nie tylko w ludzi.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Pigułki dla Aurelii

Polska szkoła filmowa była tak szerokim nurtem, która połączyć takich twórców jak Andrzej Wajda, Kazimierz Kutz, Tadeusz Konwicki, Jerzy Kawalerowicz czy Tadeusz Chmielewski. Jednym z zapomnianych reżyserów tego nurtu kina jest Stanisław Lenartowicz. Jeśli ktoś kojarzy to nazwisko, jest to zasługą nakręconych w latach 60. komedii ze Zbigniewem Cybulskim: „Cała naprzód” i „Giuseppe w Warszawie”. Warto jednak poszperać głębiej, bo można znaleźć niedocenione dzieła takie jak „Pigułki dla Aurelii”.

Akcja tego filmu z 1958 roku toczy się w Krakowie roku ‘43 i skupia się wokół oddziału AK. Grupa pod wodzą „Agata” (Jerzy Adamczak) przygotowuje się do akcji odbicia kolegi z więźniarki gestapo. Plan jednak stoi pod znakiem zapytania, kiedy zostaje schwytany jeden z konspiratorów, a wraz z nim cała przechowywana broń. Dowództwo chce odwołać całą operację, jednak „Agat” stawia wszystko na jedną kartę. Wie, że w Radomiu znajduje się arsenał z zrzutu. Udaje się przekonać przełożonych, by wyruszyć odebrać „pigułki” i wrócić z powrotem w ciągu trzech dni. Grupę tworzy czterech ludzi: „Agat”, niedoszły ksiądz „Guś” (Andrzej Hrydziewicz), Żagiełko (Jarosław Kuszewski) i plutonowy Urban (Zdzisław Kuźniar). Razem z nimi działa niezaprzysiężony w organizacji kierowca Michalak (Ryszard Pietruski). Czy coś może pójść nie tak?

Reżyser początkowo wydaje się iść w kierunku sensacyjno-wojennego kina, którego obraz pełnego heroizmu, patosu czy skupienia na akcji/przygodzie. W ucho wpadają dialogi Aleksandra Ścibora-Rylskiego czy lekko podniosła muzyka Adama Walacińskiego. Jednak im dalej w las, ton i klimat zmienia się mocno. Można odnieść wrażenie, że jakieś fatum wisi nad tą całą operacją i jedna fatalna decyzja doprowadza do spirali śmierci. Desperacja, próba zachowania zimnej krwi, niemal wszechobecni Niemcy oraz szarzy ludzie, próbujący przetrwać ten czas. Podniosłość, patos, heroizm oraz wsparcie innych zrobiło sobie przy „Pigułkach…” wolne. Wszelkiego rodzaju scenki rodzajowe (bar w Kielcach, fabryka zabawek pełna Niemców czy malarz w kościele) sprawiają wrażenie niemal wręcz dokumentu. Bez lukru, słodzenia, pokazują okupację w o wiele bardziej przyziemny sposób niż mogło by się wydawać. Nawet śmierć nie ma w sobie nic bohaterskiego, prowokując pytania o sens poświęcenia i walki.

To jest jedna z tych zapomnianych pereł, które zasługują na odkrycie przez kolejne pokolenia widzów. Mocny, zaskakujący dramat, dobrze zagrany, świetnie napisany oraz wyreżyserowany. Dla mnie jedna z niespodzianek obejrzanych w tym roku.

8/10

Radosław Ostrowski

Civil War

„Wojna domowa od wielu wieków trwa” – ten cytat tutaj wrzuciłem, bo mi się w tak dziwny sposób skojarzyło. Tylko nie będziemy mieli do czynienia z konfliktem rodzinnym, lecz czymś o wiele, wiele gorszym. O rozpadzie Stanów (nie)Zjednoczonych Ameryki, gdzie prezydent (Nick Offerman) pełni trzecią kadencję i stany podzieliły się na różne koalicje, prowadzące ze sobą wojnę. Wojnę domową lub secesyjną – jak zwał, tak zwał, zaś naszym przewodnikiem jest Alex Garland.

Czas jest bliżej nieokreślony, raczej bliższa przyszłość niż dalsza. USA są podzielone i w stanie wojny, gdzie panuje chaos, anarchia, zaś służby porządkowe są mocno osłabione. Przynajmniej w mieście Nowy Jork, gdzie przebywa Lee Smith (Kirsten Dunst) – legendarna fotoreporterka, co widziała niejedną wojnę, niejedną rzeź i masakrę. Jej towarzyszy reporter Joel (Wagner Moura) i oboje planują przeprowadzić bardzo trudną akcję: przebić się do Waszyngtonu, by zrobić wywiad z Miłościwie Panującym Panem Prezydentem. Może to być dla niego ostatni wywiad w jego życiu, więc gra wydaje się być tego warta. Do naszej parki dołącza jeszcze dwójka – weteran dziennikarstwa Sammy (Stephen McKenley Henderson) oraz aspirująca do zawodu fotoreporterki Jessie (Cailee Spaeny).

Nowy film Garlanda to hybryda dramatu wojennego z kinem drogi, gdzie razem z naszą czwórką obserwujemy kolejne przystanki krajobrazu po bitwach. Autostrada pełna opuszczonych samochodów, palące się nocą drzewa w lesie, nieugryzione wojną małe miasteczko, wreszcie finałowy szturm na Waszyngton – krajobraz niemal cały czas się zmienia. A jednocześnie reżyser podskórnie buduje cały czas napięcie i oczekiwanie, że nie wiadomo skąd może pojawić się strzał, żołnierze czy leżące trupy. O samym konflikcie nie wiemy za dużo – ani kto, dlaczego zaczął i o co tu chodzi. Oprócz tego, że Amerykanie strzelają do Amerykanów, bo… Amerykanie strzelają do Amerykanów. Sami ludzie (czytaj: nie-żołnierze) albo nie rozumieją całego konfliktu, albo nie angażują się w niego, licząc na przeczekanie. Po drodze pada cały czas pytanie o sens zawodu fotoreportera. Z jednej strony mają to być osoby nieopowiadające się po żadnej ze stron konfliktu, tylko „chwytające moment” i wydają się przez to niezależni. Problem jednak w tym, iż by móc tą pracę wykonywać trzeba się emocjonalnie „wyłączyć”, wyzbyć z siebie jakąkolwiek empatię. Tylko czy jest sens dalej robić zdjęcia, skoro nie ma to żadnego wpływu na rzeczywistość?

Technicznie „Civil War” jest bardzo imponujący, co w przypadku tego reżysera nie jest zaskoczeniem. Zdjęcia z jednej strony pokazują skalę tego konfliktu (szczególnie w trzecim akcie), ale przez większość czasu jest bardzo intymnie, wręcz blisko postaci. Potrafi wyglądać niesamowicie pięknie (nocna przejażdżka przez las), ale jednocześnie niepokojąco i mrocznie. Ale najbardziej immersyjną rzeczą w tym filmie jest DŹWIĘK. Nie tylko chodzi o strzały, świszczące kule czy eksplozje, lecz o jeden szczególik – migawka aparatu fotograficznego. Gdy słyszymy ten dźwięk, na chwilę pojawia się czarno-białe zdjęcie i cisza. Reżyser jeszcze bawi się zarówno dźwiękiem, jak także oprawą muzyczną, by wywołać poczucie dysonansu. Kiedy dzieje się coś dramatycznego, a Garland albo pozbywa się kompletnie dźwięku, albo dodaje skoczną piosenkę.

A wszystko to także dźwiga fantastyczne aktorstwo. Kompletną niespodzianką była dla mnie Kirsten Dunst, tworząc najbardziej wycofaną i wyciszoną kreację w swojej karierze. Jej postać jest bardzo zmęczona, wręcz wypalona swoją pracą, lecz wiele pokazuje ona mową ciała oraz oczami. Być może jest to zbyt wycofana kreacja, przez co kompletnie może wydawać się nieciekawa, lecz to tylko pozory. Równie zjawiskowa jest Cailee Spaeny jako Jessie – młoda, aspirująca fotograf, niejako na początku swojej drogi zawodowej. Razem z Dunst tworzy mocny duet mistrzyni/uczennica, elektryzując do samego końca. Świetnie skład uzupełniają Wagner Moura (uzależniony od adrenaliny Joel, niemal dziwnie podobny do Pedro Pascala) oraz Stephen McKenley Henderson (Sammy, będący wręcz mentorem całej grupy), tworząc bardzo zgraną paczkę. Nie można też zapomnieć o kapitalnym epizodzie Jesse’ego Plemonsa w roli żołnierza z krwiście czerwonymi okularami.

Dla mnie „Civil War” to powrót Garlanda do formy po rozczarowującym „Men”. Wielu może rozczarować ledwo zarysowane tło polityczne czy bardzo chłodne podejście w pokazaniu całej tej sytuacji. Ale to bardzo intensywne, trzymające w napięciu kino, pełne niepokojących scen, obrazów niczym ze zbliżającego się końca świata.

8/10

Radosław Ostrowski