Niezwykła podróż Baltazara Kobera

Ostatni film Wojciecha Jerzego Hasa wydaje się znów krążyć między tym, co rzeczywistością a snem. Tym razem reżyser „Pętli” wziął na warsztat powieść Fredericka Tristana, przy współpracy z francuskim studiem oraz aktorami. W efekcie powstała dziwna mieszanka, która jest troszkę lepsza od horrorowego „Osobistego pamiętnika grzesznika…”, lecz nie do końca spełnia oczekiwania.

Kimże jest ten tytułowy Baltazar Kober? To młody chłopiec (Rafał Wieczyński) z XVI-wiecznego Budziszyna, który jest wyjątkowy i przeznaczony do rzeczy niezwykłych. Jak bardzo jest to nieprzeciętny indywidualista? Już na samym początku widzi on… archanioła Gabriela (Marek Barbasiewicz), który mu towarzyszy w różnych próbach. Trafia po różnych częściach Europy: od studiów w seminarium przez poznanie grupy komediantów aż po ściganego przez Świętą Inkwizycję alchemika Cammerschulze (Michael Lonsdale mówiący głosem Gustawa Holoubka).

I jak to zwykle u Hasa historia przeskakuje z miejsca na miejsce, gdzie sami zaczynamy się gubić między rzeczywistością a oniryzmem. A sam film próbuje przedstawić dojrzewanie młodego człowieka, odkrywającego życie we wszystkich kolorach. Od prób zgłębiania wiedzy, śmierć rodziny (ich duchy, w tym macochy nawiedzają go) przez poznanie specjalistów przez wszelkie zwidy (zarówno archanioła, jak i tajemniczego Flamanda, będącego… sługą Szatana) aż trafia do Wenecji. Dużo jest tu dialogów pełnych filozoficznych rozważań czy metafor, które bywają mocno hermetyczne. I to wszystko jeszcze nafaszerowane symboliką, czyniącą całość jeszcze bardziej tajemniczą. Bo mamy tu i walkę dobra ze złem, rozumu z sercem, gdzieś w tle jest Inkwizycja, ograniczająca dostęp do wiedzy, Niebo, Piekło, walka o duszę.

Trudno odmówić „Podróży” technicznej biegłości oraz wizualnego piękna – to najładniejszy film Hasa z lat 80.: od szczegółowej scenografii i dekoracji przez pracę kamery aż po kostiumy oraz charakteryzację. Jeszcze w tle gra przepiękna muzyka Zdzisława Szostaka, która zostaje bardzo długo w głowie. Nawet francuscy aktorzy z polskimi głosami nie wywołują zgrzytu – w szczególności niezawodny Lonsdale oraz wręcz diabolicznie wyglądający Daniel Emilfork (rektor). Zaś polska ekipa kompletnie nie odstaje, choć najbardziej zapadł mi w pamięci Jerzy Bończak (Flamand), śliczna Adrianna Biedrzyńska (Rosa) i niezawodny Henryk Machalica (ojciec Baltazara). Jedynym słabszym ogniwem są dzieci (ze wskazaniem na młodszego brata Baltazara) oraz Rafał Wieczyński w roli tytułowej, który mocno odstaje od reszty.

Coraz bardziej tu widać, że pod koniec swojej działalności Has bardziej skupiał się na onirycznej atmosferze niż na historiach, które miały podbić uwagę oraz serca szerokiej widowni. Niemniej „Niezwykła podróż Baltazara Kobera”, choć bardziej mi przypominała mieszankę Lyncha i Lecha Majewskiego, to jednak potrafi zaciekawić. Lecz trzeba mocno uzbroić się w cierpliwość.

6/10

Radosław Ostrowski

Zamach na papieża

Czasy się zmieniają, a Władysław Pasikowski niekoniecznie. Konsekwentnie tworzy szeroko rozumiane kino sensacyjne w starym stylu. Po trzeciej części „Psów”, teraz reżyser wraca z mieszanką sensacji oraz politycznego thrillera. Czyli jak miało dojść do „Zamachu na papieża” znanej też (przynajmniej tutaj) jako operacja „Paproch”.

Bohaterem film jest emerytowany kapitan wywiadu Konstanty „Bruno” Brusicki (Bogusław Linda). Więcej czasu spędza na wędkowaniu, ciszy i spokoju. Pewnie by to tak trwało, gdyby nie nowotwór. W najcięższym stadium, bez szans na operację oraz parę miesięcy życia. Więc Bruno wyrusza na prowincję, kupuję dom oraz wprowadza się z prostytutką „Bianką” (Karolina Gruszka), by spędzić ostatnie chwile życia. Jednak rzeczywistość ma wobec niego zupełnie inne plany. Pewnego dnia pojawia się u niego dawny przełożony, pułkownik Szymurek (Ireneusz Czop) i jego kolega, Władeczek (Dobromir Dymecki) – mają dla niego zadanie. Padł rozkaz zabicia Jana Pawła II z Kremla, zaś wykonawcą jest Turek Ali Agca. Bruno ma zabić zamachowca po wykonaniu wyroku. Niechętnie i pod wpływem szantażu zgadza się. Powoli zaczynają się przygotowania.

Idąc na ten film mniej więcej wiadomo czego się spodziewać. Czyli akcji, napięcia oraz komplikującej się intrygi. Jednocześnie jest to film zaskakująco powolny oraz melancholijny, w niczym nie przypominającym poprzednich dokonań reżysera. Mocno osadzony w realiach początku lat 80., gdzie większość ludzi marzy o ucieczce z tego kraju, ale nie wszyscy mogą sobie na to pozwolić. A także działań służb specjalnych, zawsze działających w bezwzględny sposób.

Intryga i przygotowania do zamachu to jeden z elementów tej historii, bo wątków pobocznych jest sporo. Sam pobyt w małym miasteczku ma parę ciekawych wątków jak m.in. seryjny morderca dzieci, co wyrzuca ciała do rzeki czy pierwszego sekretarza (Adam Woronowicz), lubiącego mocno dać w palnik. Mogą one wydawać się zapchajdziurą, jednak nawet tutaj Pasikowski trzyma wszystko w ryzach. Technicznie trudno się do czegokolwiek przyczepić. Zdjęcia są bardzo ładne, scenografia (szczególnie w miejscach poza miasteczkiem) robi wrażenie detalami, zaś w tle przygrywa nostalgiczno-jazzowa muzyka Daniela Blooma (bardzo przypominająca brzmienia Michała Lorenca).

A wszystko z bardzo mocną obsadą. Bogusław Linda nie zawodzi w roli zmęczonego, cynicznego Bruna z wyrzutami sumienia oraz twardymi zasadami. To nadal jest jeden z tych aktorów, który potrafi wyrazić wiele bez słów. Pozorny stoicki spokój skrywa wiele: od gniewu aż po żal i wyrzuty sumienia. Dla mnie film skradli Ireneusz Czop z Dobromirem Dymeckim, czyli duet oficerów wywiadu z najlepszymi tekstami oraz dodając odrobiny (czarnego) humoru, a także dobry Wojciech Zieliński w roli lokalnego aptekarza. Jest jeszcze czarująca Karolina Gruszka, będąca tutaj partnerką Bruna i nawet ta dynamika intryguje.

Pasikowski wraca do formy i „Zamachem na papieża” tworzy swój najlepszy film od paru lat. Świetnie napisany, zagrany, z mocnymi dialogami, niepozbawiony krwawych scen oraz paru niespodzianek w tle. Niby jest znajomo, ale jakby inaczej.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Stacja

Ciągle są jakieś filmy – głównie z naszego podwórka – które porównuje się do innych tytułów, by nadać im „lepszego” statusu. Tak działają głównie krytycy albo specjaliści od marketingu. Tak było z „Domem złym” Smarzowskiego, gdzie wskazywano podobieństwa do Tarantino czy braci Coen. O wiele bliżej pasowałoby to (choć też na siłę) do powstałej w 2001 roku „Stacji”.

Film Piotra Wereśniaka dzieje się w jakimś małym miasteczku gdzieś w górach. Tam znajduje się z dala od zgiełku stacja paliw, prowadzony przez niejakiego Dymeckiego (Zbigniew Zamachowski). Mężczyźnie pomaga młody student zwany Bananem (Bartosz Obuchowicz). Ruch jest niewielki, więcej czasu trzeba na zbicie nudy oraz rozmowach o pierdołach. Ale wtedy pojawia się Audi, prowadzone przez niezbyt młodego gościa (Bogusław Linda). Chcąc się załatwić za krzakami, bo toalety nie ma, traci przytomność. Panowie chcą wezwać pogotowie i policję, jednak nieznajomy wyciąga pistolet. To oznacza jedno: albo będą wykonywać polecenia gangstera (zamiast lekarza z NFZ – prywatna wizyta za sporą kasą) i przy okazji dostaną niezły hajs albo pójdą do piachu. Takiego dnia nie da się zapomnieć.

Reżyser i scenarzysta we własnej osobie próbuje zrobić swoją wariację „Fargo”. Zimowa sceneria, torba z pieniędzmi, policjanci, a nawet pewien moralny dylemat (choć mi skojarzył się z „Prostym planem” Raimiego) – tak, są pewne wspólne elementy. Jakby cała ta historia skupiła się wokół trójki, mógłby to być ciekawy thriller. Problem w tym, że Wereśniak dorzuca do tego wątku jeszcze masę pobocznych postaci. Jakby rozumiem, że trzeba dodać odrobinę kolorytu i osadzić całość w szerszej perspektywie. Tylko tych postaci jest zwyczajnie za dużo: lekarz (Sławomir Orzechowski) mający problemy z żoną oraz dorosłym synem, co podkradł auto; dwójka ochroniarzy zabitego biznesmena; komendant policji na chorobowym z grypą (Olaf Lubaszenko). Te poboczne opowieści z jednej strony potrafią dodać odrobiny humoru (nawet jeśli opartego na rzucaniu przekleństwami), ale z drugiej mocno zaburzają tempo oraz atmosferę. Czuć tu całkiem niezłe ucho do dialogów, poczucie izolacji oraz miejscami zaskakujące zbiegi okoliczności. Jednak to wszystko się nie spina ze sobą, pozostawiając pewne wątki bez jakiegoś rozwiązania. Najgorsze jednak jest kompletnie niesatysfakcjonujące zakończenie, sprawiające wrażenie nagle urwanego.

„Stacja” jest porządnie sfotografowana, ma dość dziwną muzykę, jakby nie do końca pasującą tonalnie i potrafi zamulić swoim tempem. Nawet bardzo rozpoznawalne twarze nie są w pełni wykorzystane (szczególnie Katarzyna Figura, Sławomir Orzechowski czy znowu będący twardym – choć umierającym – cynglem Boguś Linda). Największym paliwem napędowym jest duet Obuchowicz/Zamachowski, gdzie ten pierwszy jest młodym, naiwnym chłopakiem z zasadami, drugi stanowi mieszankę prostactwa (klnie jak szewc), prostolinijności oraz szansy na łatwy zarobek. Przynajmniej na początku, gdyż z kolejnymi minutami zaczyna się zmieniać.

Dziwaczne, pomieszane, chaotyczne kino, które wymaga sporej cierpliwości i uwagi. Niemniej nie mogę pozbyć się wrażenia, że Wereśniak bardziej sprawdza się jako scenarzysta niż reżyser. Bo „Stacja” sprawia wrażenie niewykorzystanego potencjału, który w rękach pewniejszego reżysera dałby o wiele mocniejsze, intensywniejsza albo ostrzejsze kino.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Pakt – seria 2

Po wydarzenia z pierwszej serii Piotr Grodecki (Marcin Dorociński) przeniósł się do Katowic i redakcji „Tygodnika”. Nie oznacza jednak, że zrezygnował z opisywania afer oraz polityki. Tym razem trafia na seksaferę związaną z ministrem gospodarki Janiakiem, jednak ofiara – asystentka polityka, Natalia (Magdalena Berus) – boi się o tym mówić. Ale dziennikarzowi udaje się przekonać ją i to doprowadza do destabilizacji rządu. W konsekwencji zostają rozpisane przyspieszone wybory. Cztery miesiące później w kopalni „Brygida” dochodzi do wybuchu i ginie 36 górników. Prezydent miasta Bytomia Anna Wagner (Magdalena Popławska) oskarża premiera o odpowiedzialność za katastrofę i ignorowanie sygnałów. Kobieta dołącza do stworzonej przez Dariusza Skalskiego (Adam Woronowicz) partii Odnowa.

Niby wszystko wydaje się nie mieć zbyt wiele ze sobą wspólnego, ALE… Grodecki w tajemnicy spotyka się z Wagner. I to jest pierwszy łącznik, a drugim jest otrzymana wiadomość z anonimowego źródła. Z tego wynika, że cała seksafera oraz dymisja Janiaka była ukartowana. Kto zmanipulował dziennikarza i jakie jest tu drugie dno? Grodecki próbuje dociec.

Drugi sezon tym razem zrealizowany został przez reżysera Leszka Dawida i tym razem jest to historia oryginalna, nie podparta na licencji. Tutaj już bardziej skupiamy się na politycznych gierkach, podchodach, kantach oraz wszelkich innych nieczystych zagrywkach. Wszystko w jednym celu i jednym celu wszystko: władzy. Dla niej można posunąć się do wszystkiego, nawet do morderstwa. I tak jak poprzednio mamy kolejną intrygę, która jest odkrywana powoli, po drodze serwując wiele trupów, tajemnic i zmiennych. Znowu mamy spisek ludzi na styku polityki, biznesu i służb specjalnych, jednak tutaj bardziej czuć klimat… „House of Cards”. Przesadzam? Troszeczkę, bo jednak nasz bohater bardziej przypomina superherosa, co niemal z każdej sytuacji wychodzi za pomocą sprytu lub szczęścia. No i świat brudnej, nieczystej polityki, gdzie trzeba szybko się uczyć jak przetrwać i walczyć. Tylko czy walka o władzę za wszelką cenę jest jedynym sposobem?

Nadal zachowany jest taki szaro-bure kadry z paroma nieostrymi ujęciami oraz pulsującą, elektroniczno-ambientową muzyką. Zdarzają się pewne problemy z uchwyceniem dialogów, lecz nie tak częste jak w poprzedniku. O wiele bardziej za to wypada montaż. I nie chodzi tylko o sceny dialogów czy rozmów, ale choćby użycie montażu równoległego, szybkich cięć, pokazywania (na ekranie, który nie jest monitorem) redagowanego tekstu czy szybkich zbitek z fragmentami rozmów dziennikarzy, zdjęć, tekstów. To o wiele urozmaicało seans.

Mieszanka starych znajomych z nowymi postaciami jest wręcz piorunująca. Dorociński nadal trzyma fason, ale to wyga i trudno mu nie kibicować. Tak samo solidnie się prezentuje Witold Dębicki (Andrzej Bitner), Mariusz Bonaszewski (premier Kostrzewa) czy świetny Adam Woronowicz (Dariusz Skalski). Ten drugi zostaje pogłębiony jako pozornie opanowany i spokojny, ale też doświadczony weteran zagrywek politycznych.

Najjaśniejszym nowym punktem obsady – przynajmniej dla mnie – była rewelacyjna Magdalena Popławska jako Anna Wagner. Lokalna polityk, której bliżej jest do idealistki z zasadami i zostaje zderzona z brutalnymi, bezwzględnymi zagrywkami, próbując zachować twarz. A nie jest to łatwe zadanie, gdy odkrywa kolejne brudy oraz jak głęboko sięga cały układ. Równie mocna jest Kinga Preis, czyli przełożona Piotra, Olga oraz Roman Gancarczyk w roli tajemniczego oficera ABW. Pojawiają się kolejne znajome twarze o różnym stopniu znaczenia, ze szczególnym wskazaniem na Łukasza Simlata (Sebastian Malik), Zbigniewa Zamachowskiego (Roman Hanus) i Borysa Szyca (właściciel Tygodnika, Łukasz Seidler).

Drugi sezon „Paktu” trzyma poziom poprzednika, a w paru miejscach wręcz przebija. Ciągle mroczna, brudna, lepka i nieprzyjemna kombinacja powiązań polityki, mediów, biznesu oraz służb specjalnych. Trzymająca w napięciu, z mocnymi dialogami i wyrazistymi postaciami. Ale trzeciej serii już nie dostaliśmy, co wynika z braku furtki na ciąg dalszy. Może to i lepiej.

8,5/10

Radosław Ostrowski

Sweat

O tym kim jest influencer chyba nie trzeba mówić. Używa social mediów, by dotrzeć do jak najszerszego grona odbiorców na temat stylu życia. Zazwyczaj domyślamy się jak to niby-życie takich osób wygląda, ale ktoś postanowił to pokazać. Razem z reżyserem Magnusem van Hornem obserwujemy taką osóbkę.

Poznajcie Sylwię Zając – jest influencerką fitness. Kiedy ją poznajemy realizuje ćwiczenia dla swoich fanów w centrum handlowym. Ma wkrótce wystąpić w programie Dzień dobry TVN, jednak sprawy się komplikują. W między czasie jeszcze szykuje się na urodziny matki, przygotowuje filmiki dla swoich fanów i wydaje jej się, że ma stalkera. Innymi słowy, dzieje się i to sporo. A żeby zwrócić uwagę swoich followersów (ponad 600 tysięcy !!!!) trzeba się napocić. Zwłaszcza, że o dziewczynie zrobiło się głośno, gdy parę dni temu nagrała filmik, w którym pokazuje się ze słabszej strony. Czyli jest rozpłakana, mówiąca o swojej samotności i potrzebie spotkania bliskiej osoby.

sweat1

Już pierwsze sceny sugerują, że von Horn zamierza podejść do sprawy sławy oraz uzależnienia od niej z bardziej ludzkiej perspektywy. Kamera niemal cały czas jest bardzo blisko Sylwii. Już podczas sceny ćwiczeń podążą za nią, jej ruchami ciała, co tylko podkreśla poczucie intymności. Obserwujemy ją niemal jak owada pod mikroskopem – nie tylko podczas prowadzenia relacji na Instagramie, ale też przy zwykłych chwilach dnia codziennego. Schodzenie po schodach z prezentami, ćwiczenia na siłowni, spotkanie z matką w dniu jej urodzin czy przypadkowe spotkanie z dawną niewidzianą koleżanką. Ta bliskość wywoływała we mnie poczucie podglądactwa, zaś kilka wątków poszło w zupełnie innym kierunku jak w przypadku stalkera.

sweat2

To wszystko, by nie miało znaczenia, gdyby nie absolutnie rewelacyjna Magdalena Koleśnik w roli Sylwii. Bezbłędnie pokazuje sprzeczności swojego charakteru: od nabuzowanej energią podczas ćwiczeń czy na początku w galerii handlowej po chwile wyciszenia, z bardzo tłumionymi emocjami. Czasami ciężko wyczytać z jej twarzy myśli, można odnieść wrażenie – być może mylne – że potrzebuje atencji. A tak naprawdę chodzi o… akceptację. Tylko i aż tyle, co dobitnie pokazuje scena obiadu na urodzinach matki (cudowna Aleksandra Konieczna). Ale może się mylę? Reżyser jej nie osądza, tylko obserwuje, zaś wnioski daje samemu do wyciągnięcia.

sweat3

Jedynym poważniejszym zgrzytem jaki mam wobec „Sweat” są drobne dźwiękowe problemy na początku. Dialogi w scenie toczącej się w centrum handlowym są zagłuszane przez muzykę. Oprócz tego van Horn kolejny raz potwierdza, że warto go uważnie obserwować. Jego spojrzenie na social media pełne delikatności i bez komentarza jest bardzo odświeżające. Szczere, dynamicznie zrobione kino z lekko społecznym zacięciem.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Tarapaty 2

Polskie kino familijne w zasadzie jest tak częstym tworem jak dobry polski horror. Nie, żeby nie próbowano, lecz próby rzadko się kończyły powodzeniem. Jedną z ostatnich takich prób był reżyserski debiut Marty Karwowskiej „Tarapaty”. Choć film mi poszedł (tak, wiem, iż nie do mnie jest skierowana), odnalazł na tyle duże grono odbiorców, iż powstała kontynuacja. Trochę lepsza niż poprzednik, jednak do ideału droga jest daleka.

Jak pamiętamy, bohaterami jest para sąsiadów – Julka i Olek – co wcześniej powstrzymała gang złodziei dzieł sztuki. W zasadzie część druga znowu dotyczy kradzieży dzieła sztuki, tym razem jest to „Plaża w Pourville” Claude’a Moneta. Zostaje podmieniona na kopię przed uroczystym pokazaniem w poznańskim muzeum, a oskarżona zostaje ciotka Julki. Kopię obrazu zrobiła jedna z pracownic muzeum, Kaja Ceran. Dzieciaki podejmują śledztwo na własną rękę, niezależnie od policji, a do nich dołącza Frela – córka Kai.

W zasadzie nadal mamy do czynienia z filmem familijnym mieszającym wątek przygodowo-kryminalny. Oczywiście, że jest to pełne klisz i schematów typu niekompetentni policjanci czy zaskakująco łatwy do ustalenia antagonista, a mylne tropy na mnie działały niczym ustalenie sprawców napadu na monopolowy w Pierdziszewie. Tak samo zaskakują dość skromne lokacje niczym z filmów gatunku okresu PRL, choć osadzenie akcji poza wielkimi metropoliami jest sporym plusem. Napięcia też w zasadzie brak, zaś niektóre cięcia montażowe są za szybkie. Więc taka ocena może was zadziwić – czy ja oszalałem?

Po pierwsze, film ładnie wygląda i kamera ma parę momentów do zaprezentowania się. Po drugie, trudno się przyczepić do dźwięku czy muzyki. Głównie piosenki są dobrze wykorzystane (Kwiat Jabłoni, Natalia Przybysz). Po trzecie, lepiej działa chemia między głównymi bohaterami. Jest to o tyle istotne, gdyż dziewczyna została zmieniona (Hannę Hryniewiecką zastąpiła Pola Król i o dziwo wyszło to lepiej). A dodanie do składu trzeciej osoby, czyli Mią Goti daje pewne dodatkowe iskry. To ostatnie jest dla mnie najmocniejszym punktem, dającym mi wiele frajdy. Dzieciarnia nie irytuje, co jest rzadkością samą w sobie. I po czwarte, „dorośli” aktorzy dobrze się odnajdują w konwencji: od charakternej Marty Malikowskiej przez niezłego Tomasza Ziętka po solidnego Zbigniewa Zamachowskiego oraz kradnącą film w epizodzie Justynę Wasilewską.

Czy będzie część trzecia, nie wiem, ale widoczny jest progres. Sympatyczne, spokojne kino familijne, ale chciałoby się więcej szaleństwa oraz zabawy konwencją. Może w kolejnych produkcjach Karwowska rozwinie się na polu scenariuszowym. Albo weźmie się za cudzy tekst.

6/10

Radosław Ostrowski

Zieja

Z Robertem Glińskim ostatnio jest mi bardzo nie po drodze. Zarówno „Kamienie na szaniec”, jak i osadzony w środowisku harcerskim „Czuwaj” były bardzo, bardzo rozczarowujące. A w przypadku tego ostatniego nazwanie go gównem byłoby obrazą dla gówna. Reżyser jednak się nie poddaje i dalej szuka swojej zaginionej formy. Czy biografia księdza Jana Ziei jest szansą na przełamanie formy? Nie do końca, choć jest to krok w dobrą stronę.

Cała akcja osadzona jest w 1977 roku, kiedy działa Komitet Obrony Robotników. Była to organizacja opozycyjna wspierająca rodziny aresztowanych ludzi pracy. Zarówno finansowo, jak i prawnie. Intryga skupia się na zebraniu informacji przez próbującego wrócić do łask oficera bezpieki. Żeby to zrobić, major Grosicki postanawia przesłuchać księdza Zieję. Dlaczego? Bo wygląda jak święty, a od takich „naiwnych” łatwiej wyciągnąć informacje. Bardziej pomylić się nie mógł.

zieja2

Wszystko oplecione jest retrospekcjami, gdzie poznajemy przeszłość duchownego: od walk podczas wojny z bolszewikami przez kampanię wrześniową aż do aresztowania prymasa Wyszyńskiego. I nawet jak na duchownego, postać Ziei jest wręcz wywrotowa. Bliżej mu do papieża Franciszka, próbującego być bliżej ludzi niż instytucji oraz ślepemu podążaniu za dawno stworzonymi zasadami i prawami. Bo jak nazwać sytuację udzielenia pogrzebu samobójczyni czy wyspowiadaniu niemieckich żołnierzy, będąc jeńcem wojennym? I nie nawoływać do zabijania podczas wojny? To ostatnie aż mogłoby śmierdzieć dezercją. O wyprawie do Rzymu bez paszportu nawet nie wspominam.

zieja3

Innymi słowy Gliński wystawia duchownemu laurkę, pokazując jako niezłomnego człowieka w zasadzie bez skazy. To nie daje ani Andrzejowi Sewerynowi, ani wcielającego się w jego młodsze wcielenie Mateuszowi Więcławkowi żadnego pola manewru. Jakichkolwiek odcieni szarości, tylko żywy pomnik, co nie pozwalało mi za bardzo zainteresować się tą postacią. Lepiej prezentuje się major Grosicki (solidny Zbigniew Zamachowski), próbujący rozgryźć i zrozumieć duchownego. Sam mający wątpliwości, ale jednocześnie chce wykorzystać szansę na powrót do łask swoich przełożonych. Ale on sam nie jest w stanie wnieść całość, bo reszta postaci bardziej przypomina marionetki z szablonami. Bez charakteru i głębi.

zieja1

Czy jest w ogóle coś dobrego w „Ziei”? Świetne są zdjęcia, zwłaszcza te ze scen retrospekcji, pełne przytłumionych kolorów. Sceny batalistyczne też prezentują się dobrze, bez poczucia dezorientacji i chaosu. Ale sami żołnierze obu stron są troszkę pierdołowaci, co pokazuje scena z powstania (strzelanina w kościele). Kule bardziej niszczą obrazy, krzyże czy rzeźby religijne niż w siebie. Przypadek? Oby.

Gliński w „Ziei” popełnia największy grzech, jaki filmowiec może popełnić – realizuje nudny film o potencjalnie ciekawej postaci. Laurka pozbawiona charakteru oraz jakichkolwiek emocji, przedstawiająca czarno-biały świat. Nie jest tak żenujący jak „Czuwaj”, niemniej jest to wielkie rozczarowanie.

4/10

Radosław Ostrowski

Demony wojny według Goi

Luty roku 1996. Na Bałkanach trwa wojna, mimo udziału międzynarodowych sił pokojowych. Tylko, że oni ograniczają się do roli podglądaczy, bez udziału w boju. Bośniacy, Serbowie, Arabowie i bandyci są w tyglu, który ciągle wrze. Wśród żołnierzy znajduje się batalion Polaków pod dowództwem majora Kellera. Oficerowi udaje się nie dopuścić do samosądu ludzi oraz milicji na najemnikach. I to staje się powodem, dla którego minister chce pozbawić dowództwa Kallera, zastępując go majorem Kuszem. Jednocześnie towarzyszy mu porucznik Czacki z prokuratury, by przeprowadzić śledztwo.  Nie może być gorzej? Odebrany zostaje sygnał Mayday z zestrzelonego helikoptera, który tafia na teren bandyty Skiji. Keller, bez zgody dowództwa IFOR wyrusza na pomoc z grupą żołnierzy.

demony wojny1

Władysław Pasikowski wraca do tematyki wojskowej, jednak nie jest tylko tłem jak w „Krollu”. Reżyser próbuje opowiedzieć o naszych żołnierzach na tzw. misjach pokojowych. Dlaczego tzw.? Bo tutaj nasze chłopaki chcą po prostu odbębnić swoją służbę, zarobić kasę i unikać walki. Czyli stać z boku i się przyglądać. A przygotowani są tylko nieliczni, bardziej zaprawieni w boju, wręcz szaleni. Gotowi przyjąć do wiadomości prostą zasadę: albo oni nas, albo my ich. W to wszystko wpleciona sensacyjna intryga z dwójką ocalałych pasażerów samolotu: Francuzów. Nie obejdzie się bez konfrontacji ze świszczącymi kulami, zdradą oraz chwilami załamania się wojaków, którzy stykają się po raz pierwszy z otwartą walką. Strach, przerażenie, zwątpienie, lojalność, walka, szaleństwo – z tym się spotkają chłopaki i nie wszyscy wyjdą z tego żywi.

demony wojny2

Pasikowski niejako przy okazji stawia pytania o granicę honoru i gdzie ona się znajduje. Nie robi tego jednak wprost, co nie wielu wychwyci. Nie brakuje tutaj odrobiny patosu, krwi oraz bluzgów. W końcu to jest kurwa wojsko, a nie obóz harcerski. Muszę jednak przyznać, że sceny batalistyczne wyglądają dość skromnie. Niby jest pirotechnika oraz kule wystrzeliwane z karabinów, ale czasami wygląda to amatorsko jak w scenie zestrzelenia helikoptera, gdzie widać linkę, z której leci pocisk. O spotkaniu z niedźwiedziem, gdzie kamera dostaje ADHD znane z „Reichu” nawet nie wspominam. No i niestety widać, że góry tutejsze to nie Bałkany, tylko Tatry. Przez co realizm troszkę szlag trafia, ale ogląda się to dobrze. Jest to zasługa sprawnej reżyserii, kilku mocnych dialogów, niezłej intrygi oraz niepokojącej muzyki Marcina Pospieszalskiego.

demony wojny3

No i oczywiście pojawia się kwiat polskiego aktorstwa z twarzami znanymi z filmów Pasikowskiego. Linda nadal jest Lindą, czyli twardym wojakiem, co widział wiele i czasami wymaga od żołnierzy więcej niż są w stanie znieść. Mam wrażenie, że zbyt wiele przeżył, by przejmować się śmiercią, a w walce musi być bezwzględnym jak jego wrogowie. Oprócz niego mamy starych znajomych jak Tadeusz Huk (major Kusz, nowy dowódca), Olaf Lubaszenko (prokurator Czacki) czy Artura Żmijewskiego (sierżant Biniek). Z nowych twarzy największe wrażenie zrobił na mnie Mirosław Baka jako małomówny snajper „Cichy”, który z Kellerem niemal jest w stanie dogadać się bez słów i ruszyłby za nim w ogień. I jeszcze Zbigniew Zamachowski jako obrotny, cwany oraz próbujący przetrwać kapral Houdini.

Nie dziwi mnie opinia, że „Demony wojny” to jeden ze słabszych filmów Pasikowskiego. Co gorsza, czas nie zadziałał na niego zbyt dobrze, niebezpiecznie skręcając ku grotesce. O dziwo, nadal ma kilka dobrych momentów oraz solidnego aktorstwa, by przykuć uwagę.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Listy do M. 3

Dla mnie pierwsze „Listy do M.” to była jedna z niespodzianek na naszym podwórku. Jasne, to było skopiowanie pomysłu z „To właśnie miłość” (choć wtedy jeszcze tego filmu nie wiedziałem), ale była w tym pewna magia, sporo humoru oraz ciepła, który w tego typu produkcjach jest potrzebne. I nawet ograne twarze (Adamczyk, Karolak, Dygant) miały tutaj sporo do pokazania oraz zagrania. Nagle ktoś się zorientował, że można na tym zbudować franczyzę. Powstała nawet kontynuacja, ale to już był tylko skok na kasę. Widownia jednak tłumnie poszła, więc można było zrealizować kolejną część. I ja miałem bardzo wielkie obawy, ale za kamerą stanął Tomasz Konecki – reżyser kultowego „Pół serio” oraz „Ciała”. Czy może tym razem będzie zwyżka formy, a może jest to dalszy skok na kasę?

listy do m3-1

Powiem tak: jest progres, chociaż do części pierwszej troszkę brakuje. Nasi starzy bohaterowie znowu mają masę wydarzeń. Szczepan z Kariną próbują się odnaleźć w roli dziadków, co kobiecie idzie z oporami. Melchior razem z synem, niejako wbrew swojej woli, szuka swojego ojca, który zostawił go, gdy był dzieckiem, zaś Wojciech nie może się pozbierać po śmierci żony. Do tego stopnia, że zwalnia gosposię, a jej córka z zemsty kradnie laptopa. Ale pojawią się jeszcze nowe postacie w tej potrawie: pracujący w schronisku jako wolontariusz Rafał, bardzo skuteczny glina Gibon polujący na bandziorów oraz na serducho pewnej prezenterki radiowej, dziewczyna związana z pewnym korpo-szefem.

listy do m3-2

Innymi słowy, troszkę do śmiechu oraz do wzruszenia, zaś zmiana reżysera działa bardziej na plus. Nie ma tu nachalnego product placementu, nie jest to aż tak pocztówkowe jak dwójka, zaś zniknięcie paru postaci (zwłaszcza tych nowych z „dwójki”) zdecydowanie pomaga w seansie. Także poziom humoru, choć nadal oparty na charakterach i odrobinie slapsticku, potrafi bardziej rozbawić. Jasne, że wszystkie wątki muszą skończyć się dobrze, ale nie oznacza to, iż twórcy nie serwują kilku niespodzianek po drodze. Wszystko toczy się w jednym dniu, zamiast Warszawy jest Kraków (też ładny), śniegu jest od groma (tego akurat dawno nie widziałem na ulicy o tej porze roku), w tle gra bardzo sympatyczna muzyka. To nie wywołuje odruchów wymiotnych, czego troszkę się obawiałem, choć jest parę momentów odlotu (finałowy wątek Gibona), ale Koneckiemu udaje się zbalansować powagę, lekkość oraz przywrócić magię znaną z pierwszej części.

listy do m3-3

I aktorzy też się postarali, nawet ci już zużyci oraz przemieleni przez kino. Z tej tzw. starej ekipy najlepiej prezentuje się tutaj Tomasz Karolak jako Melchior oraz jego relacja z synem, gdzie coraz bardziej zaczyna dojrzewać, co już było widać w poprzedniej części. Drugim mocnym punktem jest Malajkat, coraz mocniej naznaczony przeszłością, z którą musi się zmierzyć. Z nowych postaci wiele uroku dodaje Filip Pławiak (Rafał) oraz Katarzyna Zawadzka (Zuza), choć sam wątek jest bardzo przewidywalny. Nawet Borys Szyc (Gibon) czy niezbyt lubiana przeze mnie Magdalena Różczka (Karolina) sprawdzają się tutaj dobrze, pokazując troszkę komediowe oblicze.

Pojawiły się słuchy, że ma powstać część czwarta, choć szczerze mówiąc nie wiem, co jeszcze można w tym cyklu wymyślić. Trójka jest o wiele lepsza od części drugiej (co akurat nie było takie pewne), ale nie jest w stanie dorównać oryginałowi. Jest tak odpowiednio po środku oraz wraca tej fajny klimat.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Zabij mnie glino

Znamy ten schemat nie od dziś: policjant ściga przestępcę. Groźnego i niebezpiecznego, który już raz uciekł. W którymś momencie pojedynek między nimi ma charakter osobisty. Jeden z nich nie przeżyje tego. Nie, to nie jest „Gorączka” Michaela Manna, ale produkcja z naszego podwórka. Ciężko to sobie wyobrazić? Ale dla debiutującego reżysera Jacka Bromskiego nie było rzeczy niemożliwych.

Schemat znamy, to poznajmy szczegóły. Przestępcą jest Jerzy Malik – inteligentny, ale i bezwzględny złodziej, którego wystawił szef podczas roboty. Ten ucieka do swojej żony, gdzie zgarnia go kapitan Popczyk. Malik zaczyna planować zemstę zarówno na gliniarzu, jak i byłym szefie, Stawskim. Udaje mu się uciec z więzienia, dzięki poznanemu w pierdlu Sewerynowi. Mężczyzna planuje zabicie Popczyka w jego mieszkaniu, ale cała akcja kończy się śmiercią kobiety i jej kochanka. I to tylko zaostrza sprawę.

zabij mnie glino1

Na pierwszy rzut oka, sama historia wydaje się być dość ograna, ale Bromski jest cwany. Dlaczego? bo trudno tak naprawdę osadzić miejsce akcji tego filmu. Niby to Polska Ludowa, a wygląda jakbyśmy byli w jakimś kraju bliżej Europy Zachodniej. Skąd to przypuszczenie? Reżyser kompletnie ubarwia ówczesną rzeczywistość. Komisariaty (przynajmniej wnętrza) wyglądają jak z amerykańskich metropolii: szklane pomieszczenia, nowoczesny sprzęt (ta ciężarówka z kamerami) i jedzenie z McDonalda. Którego jeszcze wtedy nie było. Ani razu nie pada słowo milicja, w telewizji są trzy kanały (zamiast dwóch), wszyscy jeżdżą zagranicznymi samochodami. Dopiero w finale pokazano polskie blokowisko, gdzie dochodzi do ostatecznej konfrontacji.

zabij mnie glino2

Nawet bandyci tutaj wyglądają jak wzięci z europejskiego kina. Zawsze elegancko ubrani, otoczeni drogimi przedmiotami, pięknymi kobietami. Ale są równie niebezpieczni, gdy się nadepnie im na odcisk. No i nie brakuje wyrazistych epizodów, dodających realizmu: fałszerz, paser, prostytutki. Wszystko to, choć wzięte w cudzysłów, czyni ten film odporniejszym na ząb czasu.

zabij mnie glino3

Sama intryga jest poprowadzona bardzo pewnie i zgrabnie. Poza polowaniem, Bromski wykorzystuje wiele znany elementów z gatunku: planowany skok na wagon pocztowy, informatorzy, bijatyka w barze. Wszystko to zrealizowano sprawnie, zaś historia wciąga do ostatniej sekundy. Nie brakuje tu zarówno rozładowującego napięcia humoru, ciętych dialogów oraz odpowiednio budującej klimat muzyki (syntezatorowo-rockowo, ale godnie się starzeje). Jedynym poważnym problemem był dla mnie odgłos z wystrzeliwanej broni, który psuje efekt. Nadal wrażenie robi praca kamery oraz dynamiczny montaż, a także bardzo dobrze napisany scenariusz.

zabij mnie glino4

To wszystko by nie podziałało, gdyby nie świetnie dobrana obsada. Malika zagrał Bogusław Linda i była to dla niego rola przełomowa. Aktor znany głównie z ról w kinie moralnego niepokoju, tutaj po raz pierwszy gra twardziela. Może i gra czarny charakter, nie jest jednak demoniczny. Opanowany, tajemniczy, inteligentny, ale ma w sobie coś z dzikiego zwierzęcia. Gdy poczucie się zagrożony, atakuje, zaś zdrady nie wybacza. Wprawka przed popisami u Pasikowskiego. Po drugiej stronie jest Piotr Machalica jako Popczyk. Zmęczony życiem, nie potrafiący się dogadać z żoną pracoholik, dla którego robota to jedyna rzecz, jaką umie. Do tego zamknięty w sobie, wycofany, podczas śledztwa zaczyna grać naprawdę ostro. Bliżej mu do komisarza Halskiego niż porucznika Borewicza, co jest sporym zaskoczeniem. Na drugim planie nie brakuje wyrazistych postaci, co zazwyczaj bywa problemem. Najbardziej wybija się trzech panów: rozgadany i dowcipny inspektor Jachimowski (brawurowa kreacja Andrzeja Grabarczyka), niezbyt rozgarnięty Seweryn (zaskakujący Zbigniew Zamachowski), będący na utrzymaniu prostytutki oraz bardzo śliski Donald (mocny Marek Barbasiewicz), planujący oszukać swojego szefa. Jest jeszcze Anna Romantowska, czyli Dorota – kobieta zakochująca się w Maliku, widząca w nim jaśniejszą stronę. Nawet jeśli miejscami wydaje się zbyt ekspresyjna, nie popada w parodię czy szarżę.

zabij mnie glino5

Dla wielu „Zabij mnie glino” to najlepszy film w dorobku Jacka Bromskiego. Reżyser później próbował iść w stronę kina sensacyjnego („To ja, złodziej” czy „Anatomia zła”), ale nie zbliżył się nawet do poziomu debiutu. Mimo lat nadal trzyma w napięciu i ogląda się więcej niż dobrze. A Warszawa wygląda bardziej europejsko niż kiedykolwiek.

8/10

Radosław Ostrowski