Borys Jelnikow jest podstarzałym geniuszem fizyki, który mieszka sam w Nowym Jorku, odkąd próbował popełnić samobójstwo. Jego pesymistyczne nastawienie do życia ulega zmianie, kiedy poznaje 21-letnią Melody, która uciekła z Nowego Orleanu od rodziny. I mimo oporów… zostaje jej mężem. Kiedy rok później pojawia się jej matka, życie wszystkich zostaje wywrócone do góry nogami.

Woody Allen po kilku latach pobytu w Europie, postanowił wrócić do Nowego Jorku. Czy wrócił także do formy? Moim skromnym zdaniem tak. Mamy znowu ironiczne dialogi, pełne szyderstwa i bon motów, które na pewno przejdą do historii. Bóg, związki, idioci nie dorównujący Borysowi, dzieciaki nieumiejące grać w szachy oraz nieobliczalność ludzkiego losu – parę z tych tematów było już u Allena, ale już od dawno nie było to takie zabawne i… wciągające. No i jest inteligentny neurotyk, który mógłby być alter ego Allena. Elegancka, jazzowa muzyka zmieszana z muzyką klasyczną, Nowy Jork w ciągu roku wygląda pięknie, a całość jest naprawdę smakowita i czuć ducha starego Allena. Jest dobrze.
I jak to jest zagrane. Główną rolę brawurowo zagrał Larry David, który może i nie wygląda poważnie w krótkich spodenkach i długiej koszuli, jednak jest neurotyczny i błyskotliwy hipochondryk. Ujmę to tak: wyobraźcie sobie dra House starszego o 20-30 lat, bez laski i w okularach, a macie Jelnikowa, który jako jedyny wie… że gra w filmie. Poza nim mamy kilka ciekawych postaci, z których najbardziej wybija się Melody (urocza Evan Rachel Wood) i jej rodzice (świetni Patricia Clarkson i Ed Begley Jr.), którzy są bogobojni, a wizyta w Nowym Jorku poważnie ich zmieni, czyniąc ich szczęśliwymi ludźmi.

Refleksja Allena jest bardzo prosta – trzeba przyjąć życie takie jakim jest, nawet jeśli jesteśmy świadomi przemijania. Przecież na to nie zaradzimy, że wszechświat się skraca, prawda? Powrót do Nowego Jorku okazał się powrotem do wielkiej formy.
8/10 + znak jakości
Radosław Ostrowski
