Marnie Edgar jest nałogową złodziejką, która zatrudnia się jako sekretarka pod innym nazwiskiem i okrada swoich szefów. Teraz postanawia dobrać się do Marka Ruthlanda, który nie daje się nabrać. Zatrudnia ją, obserwuje, w końcu bierze z nią ślub, by rozwiązać jej tajemnicę oraz dość dziwne zachowanie.

„Marnie” brzmi i trochę wygląda jak „Psychoza”, tylko w wersji żeńskiej. I nie jest to skojarzenie chybione, bo tutaj też jest bardziej skupienie na psychice bohaterki oraz tajemnicy (reakcja na czerwień, męski dotyk i burze). To jest dla reżysera istotniejsze niż kryminalna intryga, która tym razem nie powala, choć powinna. To wszystko jest jakieś sztuczne, na granicy przerysowania i po raz pierwszy od bardzo dawna czułem kompletne znużenie i obojętność wobec tego, co się działo na ekranie. A działo się tam wiele, nawet rozwiązanie całej łamigłówki wydawało się dość oczywiste. Realizacyjnie nie ma się tu czego przyczepić, jednak sama realizacja to trochę za mało, by przykuć uwagę na dłużej.

Bo sama fabuła nie powaliła na kolana, w dodatku zagrane jest to tak sobie. Tippi Hendren jako Marnie wypadła całkiem nieźle, ale w scenach ataków wydawała mi się przerysowana i sztuczna, wręcz manieryczna. Trochę lepszy był Sean Connery – pomysłowy, przewidujący i inteligentny facet. Najpierw obserwuje Marnie, zakochuje się w niej, w końcu to on rozwiązuje tajemnicę jej przeszłości (mroczna sprawa z dzieciństwa).
Cóż, zdarzało się, że nawet najlepsi popełniali błędy. „Marnie” jest takim potknięciem Hitchcocka. Czyżby jego najlepsze lata były już za nim?
5/10
Radosław Ostrowski
