

Norah Jones, lat 33 – wokalistka śpiewająca mieszankę folku i popu, autorka 4 płyt, zdobywczyni wielu nagród Grammy i miliona sprzedanych egzemplarzy. To wiele i podejrzewam, że na tym się nie skończy.Po zaledwie dwóch latach ukazał się nowy album artystki „…Little Broken Hearts”. Należałoby się spodziewać tego, co zawsze (folku i alternatywnego popu), ale czy na pewno?
Za produkcję albumu odpowiada Danger Mouse znany z duetu Gnarls Barkley. Efekt? Jest to dość spokojny album, dzięki któremu będziemy w stanie się zrelaksować i wypocząć, a jednocześnie nie pozbawiony dynamiki, kontynuujący ścieżkę rozpoczętą przez „The Fall”. Słychać same naturalne instrumenty jak fortepian, bas, gitara klasyczna i elektryczna oraz pewna domieszka elektroniki, która uatrakcyjnia ten album. Po pierwszym przesłuchaniu, wiele osób może nie wczuć się w klimat (bardziej melancholijny), ale nie należy się zrażać. W zasadzie trudno wybrać utwór najbardziej wybijający się z tłumu, bo płyta jest bardzo spójna stylistycznie – intymna i liryczna, co słychać choćby w „Miriam”, „Take It Back” czy „Good Morning”.
Tekstowo Jones opowiada o miłości (głównie negatywnych emocjach związanych z nią), co nie jest niczym nowym ani zaskakującym, ale jest bardzo dopasowana do muzyki i stanowi z nią pewną całość. Niby banalna tematyka, ale nie wywołująca irytacji. Sam głos wokalistki czaruje i jest dość spokojny jak cały album, ale pełen tłumionych emocji.
Szczerze mówiąc, bardzo zaskoczył mnie ten album, który jest najlepszą płytą pani Jones od czasów jej debiutu. Fani artystki i tak to kupią, a reszta powinna się zapoznać.
8/10
Radosław Ostrowski
