

Muzyka folkowa to coś, w czym najlepsi są twórcy zza Wielkiej Wody. I teraz trafiłem na taki folkowy album doświadczonej wokalistki Marissy Nadler. Pochodząca z Bostonu wokalistka oraz songwriterka (nie wiem jaki jest polski odpowiednik tego słowa), która zaczęła swoja karierę w 2004 roku do tej pory wydała 5 płyt długogrających i jedną EP-kę.
Za „July”, czyli szósty album odpowiada Randall Dunn, znany ze współpracy z psychodelicznymi kapelami jak Earth czy Sunn O. Pierwsze co uderza, to minimalistyczne brzmienie, bazujące na gitarze akustycznej (czasem pojawi się tez elektryczna, ale szaleństw tu nie ma). Ale poza tym obowiązkowym instrumentem pojawiają się tu smyczki (pięknie brzmiące w „1923” czy w „Was it a Dream”), klawisze (singlowe „Dead City Emily”) i bardzo przestrzenny wokal, sprawiający wrażenie obecności więcej niż tylko jednej wokalistki. Tempo jest bardzo niespieszne, ale to akurat nie jest niczym zaskakującym. Tworzy to mocno melancholijny klimat, budowany bardziej oszczędnym brzmieniem, które albo was oczaruje albo odtrąci. Mnie się spodobało, co jest zasługa zarówno zgrabnych melodii jak i naprawdę pięknego wokalu Marissy. Także teksty są naprawdę niezłe, bez nadużywanego przez wielu zwrotu „I Love You”, co już samo w sobie jest spora zaletą.
Nie można nazwać „July” przebojowym albumem, ale czy każdy musi być taki? Na pewno jest to spójna i bardzo klimatyczna płyta, która powinna przypaść do gustu wielu osobom. Chyba że one nie przepadają za folkiem, to wtedy jest krucho.
7/10
Radosław Ostrowski
