
Muzyka australijska nie jest czymś powszechnie znanym czy popularnym. Tym większym zaskoczeniem był dla mnie trzeci album Tame Impali. Kapelą kieruje wokalista i producent Kevin Parker, a grają szeroko pojętą muzykę psychodeliczną.
Tylko ta psychodelia ilustrowana jest za pomocą elektroniki, a czas trwania utworów zdecydowanie może odstraszyć fanów „radiowego” grania. Jednak nie można odmówić przebojowości, co słychać w otwierającym całość „Let It Happen” – elektroniczne pasaże rozpływają się po przestrzeni, rytmiczne uderzenia perkusji nadają taneczny charakter, tak samo jak klaskanie i pstrykanie, ale pojawiają się też takie zapętlenia jakby zacięła się płyta, wokal Parkera został obroniony cyfrowo i pod koniec pojawia się podrasowana gitara elektryczna. Między piosenkami (nie wszystkimi) pojawiają się przedłużone, elektroniczne wstępy (eksperymentalny „Nangs” z wplecionymi smyczkami). Nawet jeśli pojawiają się bardziej agresywne fragmenty, to są łagodzone ciekawą aranżacją (pachnący latami 70. – kwestia basu oraz brzmienia gitary – „The Moment”, kosmiczny „Yes I’m Changing” – te pstrykania czy „Eventually” ze świetnym elektroniczno-perkusyjnym wstępem). Owszem, zdarzają sie mniej skomplikowane i prostsze kawałki („The Less I Know The Better” czy brudne „Past Life” z chropowatym wstępem, który potem idzie w r’n’b), ale nie są to beznadziejne kompozycje. Bujający „‚Cause I’m A Man” czy bardziej chilloutowy „Reality in Motion” czynią album ciekawszym i bardziej intymnym.
Łagodny, niemal kosmiczny wokal Parkera współgra z kosmiczną atmosferą towarzyszącą podczas odsłuchu, chociaż dla wielu może wydać się monotonny i za spokojny. Ale całość ma w sobie to słynne coś, którego wszyscy szukają.
7,5/10
Radosław Ostrowski
