Za horyzontem

Irlandia, rok 1892. W tym czasie kraj ten znajdował się w biedzie, a rolnicy nie posiadali własnej ziemi na własność harując dla panów. Jednym z takich rolników jest Joseph Connelly – młody, krewki i ambitny chłopak. Najpierw umiera ojciec, a potem dom oraz ziemia zostają spalone z powodu długów. Mężczyzna nie zastanawiając się postanawia zabić sprawcę całego zamieszania, pana Daniela Christie. Zamach się nie udaje, a to z powodu Shannon, córki właściciela. Wskutek wielu wydarzeń, oboje wyruszają do Ameryki, by zdobyć kawałek ziemi.

za_horyzontem1

Tym razem Ron Howard idzie w stronę wręcz historycznego fresku, opowiadającego o spełnieniu swojego amerykańskiego snu przez imigrantów. Wszystko to zostaje zrobione w sposób bardzo kameralny, ale nie brakuje pietyzmu, rozmachu i tysięcy statystów. To klasyczne kino przygodowe sprzed ery cyfrowej, gdzie mamy bohatera walczącego o swój kawałek miejsca na ziemi, miłość (chociaż pokazywaną w niezbyt nachalny i oczywisty sposób), ale też brud, krew i łzy. Całość można podzielić na trzy etapy: okres irlandzki, wyprawę za morze oraz karierę pięściarską, a na koniec finałowy wyścig o ziemię (głupi myśleli, że dostaną ją za frajer). I dopiero na miejscu okazuje się, że amerykański sen trzeba sobie wywalczyć. Pracą, sprytem i determinacją, ale i podstępem. Wszystko to jest wygrywane przez trafne obserwacje oraz zderzenie dwóch światów. Joseph jest prostym chłopem (można by rzec, proletariuszem, ale nieświadomym swoich praw), zaś Shannon niby nowoczesna, ale dama z wyższych sfer, co nawet prać nie potrafi. Czuć między nimi iskrę, ale ciągle nie potrafią sobie o tym powiedzieć wprost.

za_horyzontem2

Mi najbardziej podobały się sceny bokserskie, gdzie nasz bohater z goła klatą (niemal jak Charles Bronson w „Ciężkich czasach”) okrąża swoich przeciwników, spuszczając im gwałtowny łomot. Dodatkowo wszystko toczyło się w barwnej i tłocznej spelunie, z dymem cygar, ładnych panienek oraz skocznej muzyki. Ogląda się te sceny z niekłamaną frajdą, podobnie jak finałowy wyścig, gdzie nie ma się litości. Dla koni, zaprzęgów, konkurencji – scena gonitwy zrealizowana jest znakomicie, dzięki świetnemu montażowi oraz płynnym zdjęciom. Pochwalić też należy scenografów, którzy z pietyzmem odtworzyli Amerykę końca XIX wieku z brudnymi, zatłoczonymi uliczkami oraz obdartymi, biednymi ludźmi. Może tylko zakończenie jest dla mnie zbyt bajkowe i skojarzyło mi się z… „Dzikością serca”, ale to jedyna wyraźna skaza.

za_horyzontem3

Do tego wszystko jest świetnie. Nawet nielubiany przeze mnie Tom Cruise błyszczy jako zdeterminowany, irlandzki chłopak (tek akcent – cudo!!), który troszkę gubi się w swojej misji, ale wierzyłem mu do samego końca i kibicowałem. Nieważna czy był drugim Rocky’m, układał tory na kolei czy próbował zabić. Partneruje mu Nicole Kidman (wcześniej zrobili „Szybkiego jak błyskawica”) – wywyższająca się dama, co nie do końca odnajduje się w prawdziwym życiu. Jednak szybko się uczy tego, a chemia między nimi z każdą sceną zyskuje na sile. Poza nimi na drugim planie najbardziej zapada w pamięci Colm Meaney jako gangster Mark Kelly (wilk w owczej skórze) oraz wnoszący odrobinę humoru Robert Prosky (nadużywający alkoholu ojciec Shannon).

za_horyzontem4

Ron Howard bardzo mocno przypomina co to znaczy amerykański sen oraz jak wiele trzeba determinacji, siły woli, by spełnić swoje marzenia. Podnoszący na duchu, ale pozbawiony dużych dawek patosu. Jest rozmach, energia oraz moc. Świetne kino przygodowe w starym stylu.

8/10

Radosław Ostrowski

Dodaj komentarz