Indiana Jones i artefakt przeznaczenia

UWAGA!
Tekst zawiera spojlery, ale nie zdradzam wszystkiego!

Indiana Jones – dla mnie jedna z najlepszych postaci, jakie widziałem w wieku dziecięco-młodzieńczym. Do tego stopnia, że oryginalna trylogia bardzo głęboko siedzi w mym serduchu. Dla mnie opowieść o najsłynniejszym filmowym awanturniku i poszukiwaczu przygód zakończyła się na „Ostatniej krucjacie” i odjazdem ku zachodzącemu słońcu. „Królestwo Kryształowej Czaszki” miało parę momentów, jednak w ogólnym rozrachunku było rozczarowaniem. Na wieść o części piątej miałem bardzo mieszane odczucia, ale światełkiem w tunelu był reżyser – James Mangold. Jednak nawet to nie dawało gwarancji powodzenia.

Wszystko zaczyna się w roku 1944, kiedy III Rzesza było potęgą na glinianych nogach. Nasz Indiana Jones (cyfrowo odmłodzony – poza głosem – Harrison Ford) zostaje schwytany przez nazistów, którzy szukają bardzo cennego artefaktu. Czyli włócznią, którą wbito w bok Jezusa Chrystusa, co ma dać jej mega moce. Szkopy próbują wyjechać pociągiem razem ze skradzionymi rzeczami z całej Europy, ale Indy i wspierający go Basil Shaw (Toby Jones) wydają się nie mieć szans. Jones nie takie rzeczy jednak robił, a przy okazji wykrada połowę Tarczy Przeznaczenia, rzekomo skonstruowanej przez Archimedesa.

Teraz mamy rok 1969 i dr Jones jest już cieniem samego siebie. Małżeństwo z Marion się rozpadło, syn ruszył na wojnę i nie wrócił, a prowadzone przez niego wykłady na studentach nie robią wrażenia. Nuda, szarzyzna oraz powolne odchodzenie, kiedy zamiast przeszłości ludzie interesują się przyszłością. W końcu rok 1969 to lądowanie na Księżycu, więc kogo obchodzi archeologia? Czyżby czekało go nudne, monotonne, smutne jak pizda życie? Tutaj do gry wkraczają dwa duchy z przeszłości. Pierwszym jest córka jego kumpla, Helena Shaw (Phoebe Waller-Bridge), drugim jest wspierany przez CIA nazistowski naukowiec Jurgen Voller (Mads Mikkelsen). To on miał połowę tarczy Archimedesa, a teraz tworzy rakiety dla NASA. Zgadnijcie, czego oboje mogą chcieć od starego Indiany Jonesa?

Na pierwszy rzut oka wydaje się, że wszystko jest na miejscu i Mangold odrobił lekcję z tworzenia klasycznego kina przygodowego. Sam początek w czasach II wojny światowej zawierał to, co pamiętałem z klimatu klasycznej trylogii. Naziści, Indy próbujący wyplątać się z sytuacji, gdzie pojawia się coraz więcej kłód i kłód, akcja niemal pędząca na złamanie karku, pościgi, a w tle gra muzyka Johna Williamsa. Gdyby to jeszcze nie było nocą, a głos Indy’ego był młodszy, byłoby to idealna historia w starym stylu. Potem wracamy do lat 60. i niby mamy to, co było wcześniej. Czyli kreatywnie sfilmowane sceny akcji, gdzie dzieją się zakręcone rzeczy jak cała ucieczka podczas parady w mieście czy równie skomplikowana jazda uliczkami Tangieru. ALE to wszystko wygląda jakoś tak sztucznie, za bardzo pędzi przed siebie, ze zbyt krótkimi momentami oddechu.

Do tego dla mnie problemem było wiele postaci, które w zasadzie były niepotrzebne (płetwonurek Rennaldo, Salah) albo irytowały (agentka Mason czy wspólnik Heleny, dzieciak Tommy). Sama historia i intryga jest całkiem niezła, z dość „odlotowym” finałem. Finałem, który pokazałby wielkie cojones Mangolda i spółki, gdyby… ktoś ich nie wykastrował, przez dodanie epilogu. Sama historia rodzinna Indy’ego, choć dodaje dramatycznego ciężaru, trochę gryzie się z klimatem kina przygodowego.

Ale by nie psioczyć do końca, parę rzeczy tu wyszło. Ładnie jest to sfilmowane, sam Macguffin interesujący, a intryga potrafi zaangażować. Dla wielu największą obawą była Helena grana przez Phoebe Waller-Bridge i choć początkowo potrafiła być irytująca, to jednak jej wyszczekany charakter cwaniary dodawał trochę biglu, szczególnie w opozycji do Indy’ego. Sam Ford odnajduje się w tej postaci bez problemu, choć nie ma tego szelmowskiego uroku. Mimo 80 lat na karku jeszcze nie zapomniał jak używa się bicza i potrafi być twardy jak Roman Bratny. Tak samo jak świetny antagonista w wykonaniu chyba już etatowego odtwórcy hollywoodzkiego złola, czyli Madsa Mikkelsena. Doktor Voller w jego wykonaniu to opanowany, kalkulujący przeciwnik, wspierany przez swoich ludzi – narwanego Klabera (Boyd Holbrook) oraz przypakowanego Hauke (Olivier Richters).

„Artefakt przeznaczenia” był strasznie nierównym filmem, gdzie niby wszystko na podstawowym poziomie wydaje się na miejscu. Nie mogę jednak odnieść wrażenia, że James Mangold nie do końca udźwignął tą opowieść. Tego twórcę stać na wiele więcej niż dzieło trochę lepsze od „Królestwa Kryształowej Czaszki”, ale nie w każdym aspekcie.

6/10

Radosław Ostrowski

Fabelmanowie

Są tacy reżyserzy, którzy towarzyszą mi w podróży zwanej kinem od młodszych lat. Takim reżyserem jest Steven Spielberg, będący dla mnie odpowiednikiem czarodzieja, kreującego niezwykłe rzeczy oraz pokazujący kino jako wielką przygodę. Zdarzały się skręty ku poważniejszym tematom, jednak ten reżyser potrafił wciągnąć oraz zaangażować. Ostatnim jednak filmem Amerykanina, który mnie zachwycił były animowane „Przygody Tintina”. Do teraz.

Jego nowy film skupia się na tytułowej rodzinie Fabelmanów, czyli rodzicach, najstarszym synu Samie oraz trzech siostrach. Ojciec rodziny (Paul Dano) jest inżynierem, matka (Michelle Williams) jest pianistką o wielkim talencie. Sammy jednak zaraża się pasją do filmu, a wszystko zaczęło się w 1952 oraz seansu „Największe widowisko świata”. Jedna scena (zderzenia pociągu z samochodem) stanie się wręcz obsesją, którą początkowo będzie próbował odtworzyć. Ale wszystko zmienia się z dwóch powodów: Sammy dostaje kamerę, a rodzina przenosi się do Arizony. Bo ojciec dostaje lepiej płatną pracę.

fabelmanowie3

To jednak tylko początek historii, w której Spielberg opowiada o sobie samym. Ale to tylko częściowo prawda, bo reżyser najbardziej jednak skupia się na rodzicach. Oboje pochodzą z różnych światów: racjonalnego, naukowego oraz artystycznego, co powinno zgrzytać ze sobą. Jednocześnie widzimy dojrzewanie bohatera od dziecka przez okres liceum aż do… Jeśli myślicie, że skończymy na prawdziwym planie filmowym, jesteście w błędzie. Reżyser pokazuje zarówno coraz większą fascynację Sammy’ego kamerą i kinem, jak też obyczajową historię rodzinną. Choć w tym drugim przypadku największe skupienie jest na rodzicach, pozostawiając siostry raczej do roli tła. Widzimy realizowane z kolegami filmy (western i wojenny), jak i sceny z życia rodzinnego – coraz bardziej nasz bohater widzi przyszłość jako reżyser, mimo oporu ojca. Wspiera go matka, zaś pojawiający się na krótko wujek Borys (cudowny epizod Judda Hirscha) mówi o konsekwencjach podążenia za drogą artystyczną.

fabelmanowie2

I nasz bohater parę razy przekonuje się o tym jaką siłą może być kino. Nie tylko podczas tworzenia swoich filmów, lecz podczas dwóch kluczowych momentów. Pierwszy to montowanie scen z rodzinnego kempingu, gdzie zauważa jedną bardzo niepokojącą rzecz. Nawet za pomocą filmu konfrontuje matkę z tym faktem, bo nie może wyrazić swoich emocji słowami. Drugi istotny raz to film z okazji Dnia Wagarowicza, co dla Sammy’ego – gnębionego w liceum za żydowskie pochodzenie i odpuszczającego kręcenie filmów – pozwala odzyskać pewność siebie, lecz też wywołuje inne konsekwencje. Jeden z gnębicieli widzi na ekranie kogoś zupełnie innego niż siebie, czego nie jest w stanie zrozumieć. Ale równie istotnym momentem jest finał, gdzie nasz bohater poznaje największego reżysera świata i dostaje krótką, lecz treściwą poradę.

fabelmanowie1

Sami „Fabelmanowie” są zaskakująco kameralną i spokojną opowieścią w dorobku Spielberga, który ze sporego dystansu przygląda się swojej młodości. Czyli niby coś w klimacie „Romy”, „Belfastu” czy „Złotych czasów radia”? I tak, i nie. Bo mamy tutaj powrót do przeszłości przefiltrowany przez bardziej dojrzałego twórcę. Bez upiększeń, stylizacji, próbując zrozumieć swoich rodziców i to, co przechodzili. Technicznie trudno się tutaj do czegokolwiek przyczepić, a kilka scen (realizacja filmu wojennego, montowanie filmu z biwaku jak kamera krąży wokół sprzętu czy „modlenie się” z koleżanką) zostanie w głowie na długo. To nie tylko zasługa stałej grupy współpracowników, lecz przede wszystkim wspaniałych aktorów.

fabelmanowie4

Świetnie wypada Gabriel LaMalle jako dorastający Sammy, próbujący podążać za pasją i jednocześnie chcąc odnaleźć się w nowym otoczeniu. Czuć siłę podczas realizacji filmów oraz kreatywność w szukaniu pomysłów, ale też poczucie zagubienia i bezsilności. Dla mnie jednak to przede wszystkim popis Paula Dano oraz Michelle Williams. Ten pierwszy wydaje się opanowany, spokojny i służący radą, chociaż często pracujący. Jednak dla mnie największe wrażenie zrobiła Williams, która potrafi być jednocześnie czuła i egoistyczna, energiczna i przygnębiona. Przypomina kolorowego ptaka, uwięzionego w klatce, duszącego się ograniczającą przestrzenią. A wszystko pokazane wielokrotnie… oczami oraz drobnymi spojrzeniami. W moich oczach to rola warta co najmniej nominacji oscarowej. Inną niespodzianką był jeszcze Seth Rogen jako robiący za śmieszka wujek Benny, jednak za nim kryje się coś innego.

fabelmanowie5

Wielu mówi, że „Fabelmanowie” to najlepszy film Spielberga od lat i trudno się z tym nie zgodzić. Ale to też inny Spielberg, który tym razem kamerę zwraca na siebie, tworząc portret swojej rodziny. Bez lukrowania, zakrywania się nostalgią i słodzenia, za to szczerze, z pasją oraz empatią. Niby kameralny, a jednak magiczny film.

8,5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Czwarta władza

Cała historia zaczyna się w Wietnamie. Trwa wojna, jest rok 1966. By opisać jej historię zostaje wysłany analityk korporacji Rand, Daniel Ellsberg. Po powrocie z kraju w 1969 roku mężczyzna podejmuje bardzo trudną i ryzykowną decyzję – wykrada z korporacji raport szefa Departamentu Obrony, Roberta McNamary (tzw. Pentagon Papers), robiąc fotokopie. Dwa lata później zaczyna przekazywać je do prasy. Biały Dom odkrywa przeciek i próbuje wszelkimi sposobami zablokować rozpowszechnianiu tych dokumentów. Wtedy do gry włącza się Washington Post, znajdujący się w dość trudnej sytuacji ekonomicznej.

czwarta_wladza1

Jak wiele osób, które tu zaglądają wiedzą, że jestem fanem Stevena Spielberga. Właściwie ten film, mógłby nie powstać, gdyby nie jeden drobny szczegół. Reżyser ukończył zdjęcia do filmu „Ready Player One”, trwały pracę nad post-produkcją i szukając czegoś do roboty, trafił na scenariusz Liz Hannah (lekko podrasowany przez odpowiedzialnego za skrypt do „Spotlight” Josha Singera), uznając ten materiał za interesujący. Szczególności temat dotyczący roli mediów.

Punktem zapalnym jest wyciek tajnego raportu, z którego wynika, że od czasów administracji Trumana planowano podjęcie interwencji w sprawie Wietnamu (wtedy Indochin) oraz fakt, iż wojna jest z góry skazana na przegraną. Mimo to jest kontynuowana, a opinia publiczna wprowadzona w błąd. I teraz zaczyna się pytanie: publikować, idąc na konfrontację z ludźmi władzy czy może zachowywać z nimi dobre kontakty? Sprawa jest o tyle istotna, że stawką jest reputacja tej (wtedy) lokalnej gazety z ambicjami na coś więcej oraz jej status finansowy.

czwarta_wladza2

Sam początek jest dość spokojny i ospały, a narracja jest prowadzona dwutorowo. Z jednej strony mamy szefową gazety – Katherine Graham (świetna Meryl Streep), która jest bardzo wycofaną, zagubioną kobietą, próbującą się odnaleźć w nowej roli, niejako zmuszona do tego (jej mąż popełnił samobójstwo). Otoczona doradcami, czyli facetami w średnim wieku, musi podjąć bardzo trudną decyzję (mocna scena rozmowy telefonicznej na kilka osób), a jej przemiana budzi uznanie i jest pokazana bez fałszu. Drugim bohaterem jest naczelny gazety, czyli Ben Bradlee („tylko” solidny Tom Hanks), szukający od dłuższego czasu jakiegoś dobrego materiału do gazety, uparcie dążącego do celu oraz hołdującemu prawu do wolności prasy. Te postacie rzadko się spotykają ze sobą, przez co na początku trudno wejść w rytm. Wszystko się zmienia w momencie znalezienia dokumentów oraz źródła, doprowadzając do przyspieszenia akcji oraz walki o publikację. Reżyser trzyma w napięciu (świetnie zmontowana scena „drukowania” tekstu od czcionek czy składanie raportu do kupy, bez numerowanych stron), parę razy bawi się montażem (kopiowanie dokumentów) i wykorzystuje archiwalne materiały (sceny z Białego Domu, gdzie „słyszymy” Nixona), prowokując do pytań o relację dziennikarz-polityk. Czy te strony mogą utrzymywać dobre relacje, czy można wykorzystać do roli informatorów, czy można posunąć się do manipulacji? To daje wiele do myślenia, ale odpowiedzi nie do końca są rzucane nachalnie.

czwarta_wladza3

Film ogląda się świetnie, także dzięki realizacji. W końcu to Spielberg, który zachowuje swój poziom. Kamera miejscami wręcz pędzi płynnie z postaci na postać, podkręcone montażem oraz zachowując realia lat 70. Bardzo miękkie, ładne kolory, miejscami surowa, realistyczna scenografia oraz stonowana muzyka w tle potrafi zbudować napięcie. Owszem, pod koniec jest lekko patetycznie (sceny w sądzie), a epilog wydaje się niepotrzebny. To na szczęście, nie psuje dobrego wrażenia.

Aktorsko też się trudno przyczepić, mając takie osoby w rolach głównych. Jednak drugi plan został całkowicie zdominowany przez fantastycznego Boba Odenkirka (Ben Bagdikan), dającego wiele energii oraz napięcia podczas tak pozornie drobnych scen jak rozmowa telefoniczna. Oprócz niego zobaczymy tak rozpoznawalne twarze jak Sarah Paulson (żona Bradlee’ego), Tracy Letts (Fritz Beebe, doradca Graham), Matthew Rhys (Daniel Ellsberg) czy Jesse Plemons (adwokat gazety).

czwarta_wladza4

Kiedy już straciłem nadzieję, że Spielberg wzniesie się pod swój solidny poziom, „Czwarta władza” przypomina, za co pokochałem tego filmowca. To film zrobiony na dobrym poziomie, z mocną obsadą oraz ponadczasowym tematem, będącym (w Stanach) dziwnie aktualnym. Szkoda, ze takich mediów już nie ma. A może są, tylko ich nie dostrzegłem?

7/10

Radosław Ostrowski

Kevin sam w domu

Dziś nastał taki dzień, w którym po raz pierwszy (!!!) obejrzałem Kevina, co sam w domu został. Nie, nie jest to film opowiadający o ostatnich zdarzeniach z życia Kevina Spacey, ale pewnego chłopaka. Kevin McCallister jest prawdziwym wrzodem na dupie całej rodziny, choć ma dopiero 8 lat. Cała familia wyrusza na święta do Paryża, jednak wskutek awarii prądu wszyscy muszą wziąć tyłki w troki i pospieszyć się na lotnisko. Tylko Kevin, co został za karę, ostał się sam w domu. Zwłaszcza, że tylko on jest w stanie powstrzymać dwóch złodziejaszków.

kevin1

Nakręcony w 1991 roku przez Chrisa Columbusa w oparciu o scenariusz Johna Hughesa „Kevin sam w domu” stał się klasykiem, bez którego Święta w Polsce nie istnieją. Sama historia może wydawać się błaha, lecz reżyser ogrywa to bardzo zgrabnymi gagami, mieszając humor z powagą. Pod pozorem komedii o chłopaku spędzającym święta w domu, tak naprawdę dostajemy to samo przesłanie, że święta powinno się spędzać z najbliższymi. Nawet jeśli nie jesteśmy z nimi w najlepszych relacjach. To przesłanie mocno akcentuje postać tajemniczego Marleya, o którym krążą mroczne i krwawe opowieści. On sam jest filmowy jakby był postacią z horroru, podobnie jak piecyk z piwnicy.

kevin2

Reżyser zgrabnie bawi się slapstickiem (użycie wody do golenia, ucieczka przed policjantem), wnosząc sporo lekkości. Ale poza próbami powrotu matki do domu, tak naprawdę w pamięci pozostaje ostatni akt, czyli rozprawa Kevina ze złodziejami. Tutaj nasz chłopak okazuje się niebezpiecznym połączeniem MacGyvera z prawdziwym psychopatą. Palnik, klej, samochodziki, puszki, strzelba – wszystko idzie w ruch, dając prawdziwą adrenalinę oraz kupę śmiechu, co jest także zasługą brawurowego duetu Joe Pesci/Daniel Stern. I jest jeszcze Macaulay Culkin jako troszkę bezczelny Kevin, czyniący spustoszenie w pustym domu.

kevin3

Po latach rozumiem, czemu film cieszy się aż taką renomą, lecz dla mnie to „tylko” dobre kino familijne. Gdybym obejrzał je jako dziecko i miał ogromny sentyment, może bardziej życzliwie przyjąłbym losy młodego McCallistera. Ale u mnie nadal wygrywa John McClane.

7,5/10

Radosław Ostrowski

BFG: Bardzo Fajny Gigant

Dawno, dawno temu, choć właściwie nie tak dawno żyła sobie mała dziewczynka o imieniu Sophie. Mieszkała w londyńskim sierocińcu i była sama. Ciężko żyć samemu w takim nieprzyjaznym świecie bez rodziny i przyjaciół. Ale pewne nocy zostaje ona porwana przez wielkoluda. Olbrzym zwany Karłem mieszka w Krainie Olbrzymów i – zamiast zjadać ludzi niczym jego bardziej napakowani pobratymcy – hoduje rośliny oraz tworzy sny. Nawet w jego otoczeniu, dziewczynka nie może czuć się bezpiecznie.

bfg1

Steven Spielberg to filmowiec, który niczego nie musi już udowadniać, choć kino familijne konwencją przez niego wybieraną. Tym razem sięgnął po lubianego w Hollywood Roalda Dahla i balansuje między mrokiem a humorem. „BFG” to opowieść o niezwykłej przyjaźni między dziwacznie mówiącym olbrzymem (jego poprzekręcane słowa bawią) a delikatną, pewną siebie dziewczynką. Owszem, jest to przewidywalne, jednak ogląda się to całkiem nieźle. Spielberg ciągle wie jak czarować swoją wyobraźnią, po pokazuje niesamowita scena w Ogrodzie Marzeń, gdzie nasz gigant łapie sny wyglądające niczym świetliki i w swoim warsztacie tworzy kolejne obrazy. Ale pobratymcy naszego Karła wyglądają oślizgłe i mniej przyjemnie, nie tylko ze względu na buźkę oraz kupę mięsa. Wtedy potrafi być mrocznie i niepokojąco jak w scenie demolowania lokum BFG w celu schwytania dziewczynki.

bfg2

W całość zostaje na końcu wplatane… wojsko, co już zakrawa absurdem. W ogóle poczucie humoru to najsłabszy element filmu Spielberga, bo poza słownymi neologizmami jest slapstickowy zestaw gagów (rzucanie Karłem przez większych kolegów niczym piłką czy wizyta u królowej). Pal licho sam slapstick, ale już puszczanie bąków (dość spektakularne) nie jest zbyt fajne i bawiłby tylko najmłodszych. Ale czy będą chciały obejrzeć „BFG”? problem z tym filmem jest taki, że dla dzieci może być ten tytuł zbyt mroczny i przerażający, a dla starszego i dorosłego widza będzie zbyt nudne, mimo pierwszorzędnej realizacji.

bfg3

Sytuację częściowo ratuje duet aktorski, prowadzący całą historię od początku. Mark Rylance (komputerowo obrobiony BFG) bardzo dobrze oddaje naturę wrażliwego, delikatnego olbrzyma, skupiającego się na rzucaniu snów, a sposobem mówienia bardziej przypomina dziecko. Debiutująca na ekranie Ruby Barnhill (Sophia) naprawdę daje radę, tworząc ciekawe połączenie dojrzałości, uporu oraz ciepła.

bfg4

„BFG” nie stanie się raczej klasykiem kina familijnego, ale poniżej pewnego poziomu Spielberga nie schodzi. Szkoda, że ten film ma dość nierówne tempo i nie do końca wykorzystuje swój potencjał. To był ostatni scenariusz napisany przez zmarłą Melissę Mathieson (z nią Spielberg zrobił kultowe „E.T.”), ale całość jest nawet fajna.

6/10

Radosław Ostrowski

Uznany za niewinnego

Rozat „Rusty” Sabich pracuje jako asystent prokuratora okręgowego, Raymonda Horgana. Jego życie jest pełne osobistych sukcesów – macy wygranych spraw, a także prywatnego (żona, syn). Wszystko idzie jak po maśle, prawda? Aż pojawia się dzień jego kolejnej sprawy. Tym razem chodzi o morderstwo Carolyn Polhaous – koleżanki z biura, zajmującej się zbrodniami na tle seksualnym. Jednak im bardziej mężczyzna próbuje dojść do prawdy, coraz więcej dowodów zaczyna go obciążać. Aż w końcu Rusty zostaje oskarżony o morderstwo.

uznany_za_niewinnego1

Alan J. Pakula tym razem miesza dramat sądowy z kryminałem, gdzie stawiane są ważkie pytania o naturę sprawiedliwości. Jednocześnie ciągle serwowane są kolejne tropy i poszlaki w sprawie morderstwa, gdzie nie do końca wiadomo kto zabił. Tropów i poszlak jest kilka: dawne sprawy, tajemnicze dochodzenie w sprawie korupcji, zazdrosny kochanek (a było ich wielu). Ale wszystko i tak sprowadza się do jednego podejrzanego, ale czy aby na pewno? Śledztwo oraz to, jak odbija się na życiu Sabicha, robi wrażenie, podobnie jak sądowe potyczki, gdzie tak naprawdę wszystkie sztuczki są dozwolone. Bo czy nie jest ironią fakt, że wystarczą pomówienia i poszlaki, oparte na zawiści, by doprowadzić do procesu? A wyrok zdobywa się czasami za pomocą wyciągania brudnych tajemnic, by nie zniszczyć reputacji? To, że zawód oparty na manipulacji (złe słowo: interpretacji) materiału dowodowego, nie jest niczym nowym, jednak Pakula zręcznie bawi się tropami, poszlakami, wskazówkami. Nie ma tutaj wyścigów, gonitwy czy zawodów w strzelanie, jednak trudno odmówić napięcia.

uznany_za_niewinnego2

Prawdziwymi perłami są tutaj sceny z procesu, gdzie Rusty wspierany przez mecenasa Sandy’ego Sterna, walczą w niemal krzyżowym ogniu pytań. Niemal do samego końca pojawiają się wątpliwości co do winy/niewinności bohatera. Bo fakt, że został uznany za niewinnego nie oznacza, że oskarżony był niewinny. Aż do bardzo przewrotnego finału, gdzie dochodzi do ciekawej wolty, zniszczonej (troszkę) przez wyłożenie kawy na ławę. Ale i tak wyszło świetne kino, z klimatycznymi zdjęciami oraz rytmicznym montażem.

uznany_za_niewinnego4

Pakula dodatkowo wykorzystuje Harrisona Forda do roli człowieka, delikatnie mówiąc niezbyt kryształowego, co było dość odważnym posunięciem. Aktor sprawia wrażenie człowieka zagubionego, lecz całkowicie pewnego swojej niewinności i długo się główkowałem czy to była może maska, mająca nas wszystkich wywieść w pole, co byłoby świetnym mykiem. Ale sami musicie się przekonać, czy mu wierzycie. Poza Fordem film kradnie dla siebie znakomity Raul Julia jako obrońca Stern. Zawsze opanowany, spokojny, chłodno podchodzący do sprawy, gdzie podczas procesu tak świetnie odbija piłeczki (przesłuchanie koronera czy przełożonego Sabicha to prawdziwe perełki), że sprawia to wielką frajdę. Także trudno oderwać wzroku od Grety Scacchi jako ofiery – niemal klasyczna femme fatale, która wykorzystuje mężczyzn dla własnych celów.

uznany_za_niewinnego3

Film zaczyna się i kończy monologiem bohatera wygłaszanym z offu, gdzie widzimy pustą salę sądową, a kamera kieruje się/oddala od ławy przysięgłych, stanowiąc bardzo zgrabną klamrę. „Uznany za niewinnego” byłby rewelacyjnym filmem, gdyby nie przegadany (ale nadal robiący wrażenie) finał, zaś Pakula kolejny raz wodzi za nos  z gracją żonglera. Pychotka.

8/10

Radosław Ostrowski

Za horyzontem

Irlandia, rok 1892. W tym czasie kraj ten znajdował się w biedzie, a rolnicy nie posiadali własnej ziemi na własność harując dla panów. Jednym z takich rolników jest Joseph Connelly – młody, krewki i ambitny chłopak. Najpierw umiera ojciec, a potem dom oraz ziemia zostają spalone z powodu długów. Mężczyzna nie zastanawiając się postanawia zabić sprawcę całego zamieszania, pana Daniela Christie. Zamach się nie udaje, a to z powodu Shannon, córki właściciela. Wskutek wielu wydarzeń, oboje wyruszają do Ameryki, by zdobyć kawałek ziemi.

za_horyzontem1

Tym razem Ron Howard idzie w stronę wręcz historycznego fresku, opowiadającego o spełnieniu swojego amerykańskiego snu przez imigrantów. Wszystko to zostaje zrobione w sposób bardzo kameralny, ale nie brakuje pietyzmu, rozmachu i tysięcy statystów. To klasyczne kino przygodowe sprzed ery cyfrowej, gdzie mamy bohatera walczącego o swój kawałek miejsca na ziemi, miłość (chociaż pokazywaną w niezbyt nachalny i oczywisty sposób), ale też brud, krew i łzy. Całość można podzielić na trzy etapy: okres irlandzki, wyprawę za morze oraz karierę pięściarską, a na koniec finałowy wyścig o ziemię (głupi myśleli, że dostaną ją za frajer). I dopiero na miejscu okazuje się, że amerykański sen trzeba sobie wywalczyć. Pracą, sprytem i determinacją, ale i podstępem. Wszystko to jest wygrywane przez trafne obserwacje oraz zderzenie dwóch światów. Joseph jest prostym chłopem (można by rzec, proletariuszem, ale nieświadomym swoich praw), zaś Shannon niby nowoczesna, ale dama z wyższych sfer, co nawet prać nie potrafi. Czuć między nimi iskrę, ale ciągle nie potrafią sobie o tym powiedzieć wprost.

za_horyzontem2

Mi najbardziej podobały się sceny bokserskie, gdzie nasz bohater z goła klatą (niemal jak Charles Bronson w „Ciężkich czasach”) okrąża swoich przeciwników, spuszczając im gwałtowny łomot. Dodatkowo wszystko toczyło się w barwnej i tłocznej spelunie, z dymem cygar, ładnych panienek oraz skocznej muzyki. Ogląda się te sceny z niekłamaną frajdą, podobnie jak finałowy wyścig, gdzie nie ma się litości. Dla koni, zaprzęgów, konkurencji – scena gonitwy zrealizowana jest znakomicie, dzięki świetnemu montażowi oraz płynnym zdjęciom. Pochwalić też należy scenografów, którzy z pietyzmem odtworzyli Amerykę końca XIX wieku z brudnymi, zatłoczonymi uliczkami oraz obdartymi, biednymi ludźmi. Może tylko zakończenie jest dla mnie zbyt bajkowe i skojarzyło mi się z… „Dzikością serca”, ale to jedyna wyraźna skaza.

za_horyzontem3

Do tego wszystko jest świetnie. Nawet nielubiany przeze mnie Tom Cruise błyszczy jako zdeterminowany, irlandzki chłopak (tek akcent – cudo!!), który troszkę gubi się w swojej misji, ale wierzyłem mu do samego końca i kibicowałem. Nieważna czy był drugim Rocky’m, układał tory na kolei czy próbował zabić. Partneruje mu Nicole Kidman (wcześniej zrobili „Szybkiego jak błyskawica”) – wywyższająca się dama, co nie do końca odnajduje się w prawdziwym życiu. Jednak szybko się uczy tego, a chemia między nimi z każdą sceną zyskuje na sile. Poza nimi na drugim planie najbardziej zapada w pamięci Colm Meaney jako gangster Mark Kelly (wilk w owczej skórze) oraz wnoszący odrobinę humoru Robert Prosky (nadużywający alkoholu ojciec Shannon).

za_horyzontem4

Ron Howard bardzo mocno przypomina co to znaczy amerykański sen oraz jak wiele trzeba determinacji, siły woli, by spełnić swoje marzenia. Podnoszący na duchu, ale pozbawiony dużych dawek patosu. Jest rozmach, energia oraz moc. Świetne kino przygodowe w starym stylu.

8/10

Radosław Ostrowski

Czarownice z Eastwick

Eastwick to małe miasteczko gdzieś w USA – wszyscy dobrze się znają, a wieści przychodzą w ekspresowym tempie. Właśnie tutaj przyszło żyć trzem samotnym kobietom. Alex to wdowa, tworząca rzeźby. Sukie samotnie wychowuje gromadkę dzieci i pisze dla lokalnej prasy. Jane uczy muzyki w szkole i jest szarą myszką. Marzą o spotkaniu tego jedynego mężczyzny. I jak za pociągnięciem magicznej różdżki pojawia się on – tajemniczy facet, Daryl, który ma niesamowity magnetyzm, uwodząc powoli każdą z trzech dam.

eastwick1

Po sukcesie trylogii o szalonym Maxie George Miller dostał zaproszenie do Ameryki, by tam zrealizować kolejny film, czyli adaptację popularnej powieści Johna Updike’a. Niby jest tutaj magia, ale trudno nazwać nasze panie klasycznymi czarownicami. Nie są w pełni świadome swoich mocy, która działa tylko w ich obecności. Wtedy są w stanie wywołać burzę podczas nudnej uroczystości czy przywołać tajemniczego nieznajomego. Reżyser zaskakująco dobrze sprawdza się jako obserwator szarego życia w małym miasteczku, przy okazji piętnując mentalność drobnomieszczańską oraz hipokryzję, co najsilniej symbolizuje postać właścicielki gazety, Felicii Alden oraz dyrektora szkoły, zalecającego się do Jane. Nudne, spokojne i nijakie życie staje się powoli dla naszych pań balastem, z którym nie są w stanie sobie poradzić.

eastwick2

Pojawienie się tajemniczego Daryla van Horne’a wywołuje poważną zmianę: on budzi w nich kobiecość, a dokładniej bycie kochanym oraz tak potężną dawkę seksapilu, że można byłoby obdzielić całe tabuny kobiet. Tą zmianę przedstawiają nie tylko sceny uwodzenia przez mężczyznę (każdą z nich traktuje inaczej), ale też wspólna gra w tenisa, pełna wściekłości i ledwo widocznej zazdrości. Kipiało tam od emocji – czworokąt sprawia przyjemność także dla oka oglądających (to nie jest seksistowskie), ale wtedy w połowie wszystko się sypie. Bo w końcu on okazuje się draniem (bo zabił ich największą przeciwniczkę – Felicię) i odrzucają go, on się odgrywa, ale powoli wszystko wraca do normy, by ostatecznie go zgładzić. Kolejny dowód na to, że kobieca logika jest kompletnie niezrozumiała. Tak bardzo starasz się spełnić potrzeby pań, a w zamian dostajesz tylko pierze i czereśnie. Czegoś tu nie załapałem, bo ten fragment wydawał mi się zbędny (aczkolwiek scena w kościele, gdy Daryl wypluwa gorzkie refleksje na temat pań nadal trafny).

eastwick3

Imponować mogą też piękne zdjęcia oraz świetna scenografia w domostwie van Horne’a, ale i tak najbardziej pamięta się cztery postacie. Po pierwsze, Daryl – czarujący, chociaż niemłody, magnetyzujący, z porażającym spojrzeniem. To idealny materiał dla Jacka Nicholsona, który wykorzystuje swoją szansę. Także panie są tutaj urodziwe. Cher (Alex) jeszcze z czasów przed operacjami plastycznymi i Michelle Pfeiffer (Sukie) przykuwają uwagę samą obecnością, bez względu na strój. Ale największe wrażenie robi Susan Sarandon jako Jane. Wyciszona, stonowana i spokojna, a po spotkaniu z Darylem dzika, drapieżna i pewna swojej wartości. Nie do poznania.

eastwick4

Gdyby nie rozczarowujące zakończenie, „Czarownice” byłyby znakomitą satyrą oraz wyrazistym portretem kobiecości. A tak jest tylko dobre kino z intrygującymi postaciami, świetną stroną techniczną i odrobiną czarnego humoru. Lekki zawód, ale i tak porządnie wykonana przez Millera.

7/10

Radosław Ostrowski

Gwiezdne wojny: Przebudzenie Mocy

Dawno, dawno temu w odległej galaktyce zwanej USA pewien młody szaleniec wykreował świat, który zachwyca do dnia dzisiejszego. Mowa o „Gwiezdnych wojnach” – popkulturowym fenomenie oraz uniwersum George’a Lucasa, które do dzisiaj fani darzą ogromnym sentymentem i szacunkiem, a historia Luke’a Skywalkera jest kanonem dla miłośników SF. Ale nawet oni nie są w stanie zapomnieć tego, co się stało w „Epizodach I-III”, będących niemal wyłącznie skokiem dla kasy. Więc, gdy pojawiły się informacje o nowej części, reakcje były bardzo ostre, zwłaszcza, gdy studio Lucasfilm zostało sprzedane Disneyowi. Ale w końcu się udało i wreszcie obejrzałem „Przebudzenie Mocy”, którego zadania podjął się J.J. Abrams, autor nowej wersji „Star Treka”.

Star-Wars-7-Character-Guide-Finn-Rey

Siódmy epizod toczy się 30 lat po ostatecznym zwycięstwie Rebelii oraz przywróceniu Republiki. Ale, jak wiemy ze starych opowieści, pokój nie jest dany raz na zawsze. Luke Skywalker znika i budzi się dawne Zło, tym razem pod nazwą Nowy Porządek, które chce zniszczyć Republikę i zabić ostatniego rycerza Jedi. W cała tą walkę wbrew swojej woli zostaje wplątana zbieraczka złomu – Rye, której towarzyszy przypadkowo znaleziony droid BB-8 (robot zawiera mapę do kryjówki Luke’a) oraz dezerterujący z Nowego Porządku szturmowiec Finn.

11875118_1007880092596925_2204135516599208531_o

Brzmi znajomo? Abrams nie wymyśla koła od nowa i garściami czerpie z klasycznej trylogii, co działa moim zdaniem tylko na plus. Udało się to, czego nie zrobił Lucas w latach 1999-2005 – zachował klimat poprzednich części, ale też stworzył zapadające w pamięć widowisko. Może i jest ono mocno oparte na sentymencie, jednak jedno można stwierdzić bez wahania – ogląda się to znakomicie. Chciałbym powiedzieć coś więcej o fabule, ale nie mam zamiaru spojlerować, gdyż w tych niespodziankach i smaczkach oparta jest całość. Intryga, mimo dość znajomej formy, trzyma w napięciu, naładowana jest lekkim humorem (czuć rękę Lawrence’a Kasdana) i świetną muzyką niezawodnego Johna Williamsa. Dodatkowo zdjęcia Daniela Mandela bardzo pozytywnie zaskakują – gigantycznymi plenerami, dynamicznie fotografowanymi scenami akcji (ucieczka Finna, pościg Sokołem Millennium czy finałowy atak na bazę Nowego Porządku) oraz staroszkolną formą, znaną z klasycznej trylogii. A kiedy Han Solo w końcu wchodzi do Sokoła Millennium – słowa stają się po prostu zbyteczne. Magia działa.

tumblr_nhey3gpS9j1qa4gi0o1_1280

Nie tylko Abrams fantastycznie dopisuje nowy rozdział do starej opowieści, ale też świetnie prowadzi aktorów, którzy mają spore pole do popisu (czego nie można powiedzieć o wszystkich postaciach z „nowej” trylogii). Reżyser w rolach nowych bohaterów stawia na mniej znane twarze (czytaj: nie grali w kasowych przebojach), co jest ogromną zaleta. Objawieniem jest Daisy Ridley w roli Rey. Ta dziewczyna to typowa twarda wojowniczka, która nie potrzebuje męskiego wsparcia i sama sobie radzi w siłowych starciach. Pod tym względem przypominała mi dawną księżniczkę Leę, ale czy wpadnie w objęcia faceta? Czas pokaże. Kontrastem dla niej jest wystraszony Finn (świetny John Boyega), mający zwyczajnie dość zabijania dla swoich mocodawców i szukający świętego spokoju. Jednak i on odkryje, że przed przeznaczeniem ucieczki nie ma, a to ma konsekwencje swoje. I jakże miło było zobaczyć jeszcze raz Carrie Fisher (Leia) oraz wracającego do świetnej formy Harrisona Forda (Han Solo – nic się nie zmienił), prezentującego klasę.

forceawakens4-xlarge

Jeśli do czegoś można się przyczepić, to do Nowego Porządku, który jest mniej wyrazisty. Wynika to raczej z faktu, iż epizod VII jest niejako wstępem do większej całości. Dlatego z tej strony wyróżniają się tylko dwie postacie: Kylo Ren oraz generał Hux. Pierwszy (piekielnie dobry Adam Driver) wydaje się kalką Dartha Vadera (design), ale strasznie znerwicowany i zakompleksiony swoim dziedzictwem dzieciak wepchnięty na Ciemną Stronę Mocy. Ten drugi to ślepo posłuszny wojskowy (jego przemowa w bazie budzi grozę), a twarz Domhnalla Gleesona zaczęła mi przypominać młodego… Donalda Sutherlanda.

Star-Wars-7-General-Hux-Character-Name

Powiem tylko tyle: oczekiwania była gigantyczne, ale na szczęście „Przebudzenie Mocy” nie jest bezczelnym skokiem na kasę fanów cyklu. Przyznaję, iż miałem wrażenie, że już to gdzieś widziałem, jednak było to bardzo miłe uczucie. Wrócił dawny klimat, sentyment zadziałał, a zabawa była przednia. Tylko czemu musimy czekać dwa lata na następną część? Jedno jest pewne: Moc powróciła.

9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Akcja na Eigerze

Jonathan Hemlock wydaje się niepozornym profesorem sztuki z dość sporą kolekcją dzieł sztuki. Mało kto wie, że jest płatnym zabójcą działającym na zlecenie organizacji wywiadowczej C-2. Przeszedł na emeryturę, ale organizacja wymusza na nim zabicie dwóch ludzi odpowiedzialnych za śmierć przyjaciela. Drugi zabójca ma uczestniczyć podczas wspinaczki na górę Eiger.

eiger1

Co by się stało, gdyby Clint Eastwood został agentem 007? Proponowano mu tą rolę w „Żyj i pozwól umrzeć”, ale uznano go za zbyt brutalnego. Clint jednak się nie zraził i zrobił własnego Bonda, bo tak należy odebrać film „Akcja na Eigerze”. Innymi słowy, to kino sensacyjno-szpiegowskie, które broni się głównie dzięki ironicznemu humorowi oraz intrygującemu punktowi wyjścia całej fabuły.  Jednak sama opowieść toczy się dość spokojnym torem, co nie znaczy, że nie brakuje emocji. Tych nie brakuje zarówno na samym początku (zabójstwo agenta) czy podczas pierwszego odwetu. Złego słowa nie jestem w stanie powiedzieć także scenom przygotowań do wspinaczki oraz samego wejścia na górę, która wygląda imponująco. Wielu jednak może znużyć dość spokojne tempo jak na film sensacyjny czy przewidywalne zakończenie, jednak na plus trzeba pochwalić lekkość całej opowieści niepozbawionej dość gorzkiej refleksji na temat pracy rządowej. Zdjęcia trzymają klasę (zwłaszcza te górskie, ale też samo biuro siedziby C-2), a muzyka Johna Williamsa sprawnie buduje napięcie.

eiger2

Co do aktorów, trzeba przyznać, że Eastwood ma dobrą rękę. W roli głównej radzi sobie świetnie, choć trudno na początku uwierzyć, by był w stanie zagrać inteligenta. Ale kiedy wchodzi do akcji, to pytania znikają szybko – muszę mówić coś więcej? Poza nim jest kilka intrygujących postaci granych jak Ben Bowman (solidny George Kennedy) – stary przyjaciel oraz alpinista czy lekko ciotowaty wróg Miles Millough (Jack Cassidy), którzy ubarwiają całą opowieść.

eiger3

Solidne, choć troszkę za spokojne kino akcji, gdzie Eastwood próbuje bawić się historią. Lekka i bezpretensjonalna rozrywka, choć ciutkę się zestarzała, to jednak nadal trzyma fason.

7/10

Radosław Ostrowski

nadrabiam_Eastwooda