Szklana pułapka

Święta to nie tylko czas, w którym spędzamy ten dzień z najbliższymi. Także próbujemy zabliźnić pewne rany oraz wyjaśnić kilka spraw. Kimś takim jest niejaki John McClane – nowojorski glina, który przyjeżdża do Los Angeles, gdzie zawsze świeci słońce. W tym mieście pracuje jego żona, mieszkająca z dwójką dzieci. John w końcu spotyka kobieta swego życia w budynku korporacji Nakatomi, ale rozmowa kończy się ostrą wymianą zdań. Chwila na złapanie oddechu, ona idzie przemówić do grupy. Ale plan pogodzenia się szybko bierze w łeb z powodu 12 (niczym Apostołów z Nowego Testamentu) nieproszonych gości. To nie był św. Mikołaj z bandą elfów, tylko niemieccy terroryści pod wodzą Hansa Grubera, mającego pewien konkretny plan na ten wieczór.

szklana_pulapka_11

Od wielu lat pewna stacja telewizyjna umieszcza ten film w świątecznej ramówce, co wydaje się dość dziwnym pomysłem. Ostre kino akcji w Wigilię, dzielenie się opłatkiem w rytmie wystrzeliwanych pocisków, czerwonej niczym strój św. Mikołaja krwi oraz faków? To jest jakiś powiew świeżości po banalnych, nudnych, przesłodzonych opowieściach ze śniegiem, Mikołajem oraz rodzinach. Chociaż film McTiernana ma niecałe 30 lat na karku, pozostaje wzorcem z Serves dla fanów kina akcji. Sama intryga gmatwa się coraz bardziej, chociaż wydaje się pozornie prosta: chodzi o kradzież. Jednak Gruber ukrywa przed resztą swoje prawdziwe cele oraz ciągle wpuszcza wszystkich w maliny (ogłoszenie żądania, rozmowa z szefem oddziału Nakatomi).

szklana_pulapka_12

A wszystko toczy się w tytułowej pułapce, pełnej sterylnych pomieszczeń, wind, komputerów, niedokończonych pięter oraz szybów wentylacyjnych, budując klaustrofobiczny klimat, przerywany scenami działań policji, FBI oraz telewizji. Poczucie zagrożenia potęgują dodatkowo zdjęcia Jana De Bonta. Holenderski operator, poza dynamiczną pracą kamery, pełną ruchomych zbliżeń, kroczenia za i z postacią, ale też robi jedną prostą sztuczkę czyni całe tło bardzo nieostre, niewyraźne, jakby zamglone. To jeszcze bardziej wywołuje niepokój. Jeśli dodamy do tego równie dynamiczny montaż, kilka bijatyk oraz popisów pirotechnicznych (nadal robiących piorunujące wrażenie), zmieszanych ze smolistym, cynicznym humorem, dostajemy idealny koktajl Mołotowa.

szklana_pulapka_13

Jest jeszcze jedna drobna rzecz, dodająca energii „Szklanej pułapce”: para przeciwników, czyli John McClane i Hans Gruber. Pierwszego gra znany wówczas z telewizji Bruce Willis, który kompletnie zaskoczył wszystkich. Jego bohater to cyniczny, troszkę zmęczony facet, niemal cały film chodzący boso w przepoconym podkoszulku. W porównaniu do takiego Stallone’a czy Schwarzeneggera, aktor wygląda troszkę jak chuchro, więc na bezpośrednią konfrontację nie było szans. Poza tym, nasz heros nie jest niezniszczalnym twardzielem przyjmującym miliony ciosów bez zadrapania, ale z każdą minutą jest coraz bardziej pokiereszowany, osłabiony i tracący jakąkolwiek nadzieję na wyjście z opałów. I to czyni go bardziej ludzkim (scena, gdy przygląda się śmierci pana Takagi czy próbuje odciągnąć Ellisa), przez co łatwiej było mi kibicować. Mając jedynie do dyspozycji spryt, upór oraz determinację John McClane szybko zdobywa sympatię widza. Równie charyzmatyczny jest główny łotr, grany przez debiutującego (!!!) Alana Rickmana. Ten Brytyjczyk znakomicie wszedł w postać diablo inteligentnego przeciwnika w eleganckim garniturze z prostą motywacją, eleganckim akcentem, przygotowanym niemal na każdą okoliczność. Gdzie dzisiaj są tacy dranie?

szklana_pulapka_14

Ale drugi plan też ma wiele do pokazania. Zarówno lekko wredna żona Holly (mocna Bonnie Bedelia), będący wsparciem (przez walkie-talkie) krawężnik Al Powell (niezawodny Reginald VelJohnson) czy będący prawdziwym wrzodem na dupie dziennikarz Richard Thornburg (William Atherton, będący wówczas etatowym dupkiem Hollywood) mocno zapadają w pamięć, fantastycznie wzbogacając film.

Sukces filmu McTiernana polegał nie tylko na kolejnych sequelach, ale przede wszystkim na mutacjach, gdzie mieliśmy samotnego bohatera w zamkniętej przestrzeni mierzącego się z nieznanym przeciwnikiem/kataklizmem („Liberator”, „Tunel”, „Na krawędzi”, „Speed” czy „Olimp w ogniu”). Choć żaden nie zbliżył się poziomem do precyzyjnej roboty reżysera, mieszającego brawurową akcję, napięcie i komedię. Mikołaj po obejrzeniu powiedziałby: Yippie Ka Yay, motherfucker!

10/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Dodaj komentarz