Kino zna historie filmów, których realizacja jest o wiele ciekawsza niż ostateczne dzieło. I trochę się obawiałem, że z tym filmem będzie podobnie. „Druga strona wiatru” to ostatni, niedokończony za życia twórcy film Orsona Wellesa. Kręcony (z przerwami) w latach 1970-76 zawierał ponad 100 godzin materiału, ale filmu nie udało się zmontować, zaś taśmy zaginęły. Dopiero w 2014 udało się znaleźć rolki z filmem, a prawa wykupił Netflix. Ekipa pod wodzą montażysty Boba Murowskiego („The Hurt Lokcer”) oraz Petera Bogdanovicha zaczęła realizować wizję Wellesa, przy okazji poddając obraz cyfrowej obróbce.
Film jest ubrany w formę dokumentu, w którym poznajemy reżysera Jake’a Hannaforda. To już starszy facet, próbujący po latach wrócić do świata swoim nowym filmem „Druga strona wiatru”. Pokaz tego dzieła ma się odbyć w ranczu filmowca, do którego zjeżdżają krytycy, kinomani oraz najbliżsi współpracownicy, w tym Brooks Otterlake (Peter Bogdanovich) – twórca tego dokumentu.
Sama koncepcja filmu jest dość intrygująca, chociaż początek wywołuje ogromną dezorientację. Z jednej strony mamy bardzo enigmatyczne fragmenty filmu, gdzie nie pada ani jedno słowo. Z drugiej są filmujący wszystko dziennikarze, pasjonaci, którzy próbują bliżej poznać Hannaforda oraz zaczynamy odkrywać pewną tajemnicę wokół tego filmu. Bo praca nad nim nie jest zbyt prosta z dwóch powodów: brakuje forsy na dokończenie materiału oraz zniknął grający główną rolę aktor. Żeby jeszcze bardziej namieszać nam w głowie, reżyser bawi się formą po całości: zmiana kolorystyki z kolorowej (film Hannaforda) na czarno-białą, przechodząca w kolor, dużo zbliżeń, bardzo szybki montaż, przeskok z postaci na postać i początkowo ciężko jest złożyć to wszystko do kupy.
Reżyser bardzo złośliwie odnosi się do samego środowiska, które troszkę niczym sępy, chce jak najwięcej odkryć, poznać, zrozumieć. Obrywa się przemądrzałym krytykom, którzy – jak nie wiedzą – mówią zbyt dużo, nieufnym producentom oraz troszkę po części samemu reżyserowi, będącemu mitomanem, realizującym kino w troszkę partyzancki sposób: bez scenariusza, mocno wyciskając z aktorów wszystkie soki, zmuszając do posłuszeństwa. Wszystko poznajemy jedynie w rozmowach, dialogach, gdzie jest wiele niedopowiedzeń, kolejno odkrywanych kart, konfliktów, pretensji oraz niejasnych układów. I wiem, że dla wielu ten seans może być bardzo męczący, ale warto zaryzykować. A największe wrażenie i tak robią sceny z filmu – bardzo wysublimowanego wizualnie, z kilkoma operatorskimi trickami (scena z lustrzanymi odbiciami na wystawie) oraz zabawą oświetleniem (bardzo zmysłowa scena erotyczna podczas jazdy samochodem, gdzie widzimy tylko kobietę z przodu, a światło pulsuje niczym u Davida Lyncha) oraz eleganckim jazzem w tle. Ale gdybyście mnie chcieli zapytać o czym to było, nie umiałbym wam odpowiedzieć, bo byłem kompletnie zahipnotyzowany kadrami, a także bardzo enigmatycznymi kreacjami Oli Kodar i Roberta Randona.
Także grający tutaj główne role John Huston (Hannaford) oraz nieznany mi z tej strony Peter Bogdanovich (Otterlake) tworzą bardzo wyraziste kreacje, początkowo przypominającą relację mistrz-uczeń. Ale im dalej w las, tym więcej jest tutaj niejasności, skrywanej zazdrości oraz wrogości, dodającej wiele toksyn do tego dziwnego duetu. Welles w postaci reżysera pokazuje niejako samego siebie, czyli będącego poza głównym nurtem wizjonera, próbującego dotrzeć do współczesnej widowni.
Czy „Druga strona wiatru” ma szansę przebicia się dla kinomanów nie znających w ogóle postaci Orsona Wellesa? Czy będzie czymś więcej niż ciekawostką dla filmoznawców? Dla pewnego wąskiego grona widzów jak najbardziej, zaś kilka kadrów bardzo mocno zapadnie w pamięć. Welles potrafi uwieść, zaintrygować, zaskoczyć, nie zawsze dając odpowiedzi.
7/10
Radosław Ostrowski