Green Book

Słyszeliście o czymś takim jak „Zielona książka”? Był to spis pełen hoteli oraz restauracji, z których mogli skorzystać czarnoskórzy mieszkańcy na bardzo głębokim Południu USA. Brzmi to wszystko absurdalnie? Ale tak też było w Stanach Zjednoczonych, kiedy rasizm niby został wykorzeniony prawnie, lecz mentalnie nadal pozostał. Tak przynajmniej było w roku 1962, gdzie toczy się akcja filmu „Green Book”.

Historia jest prosta, bo mamy tu zderzenie dwóch postaci, zmuszonych do odbycia podróży. Pierwszy to Tony „Wara” Vallelonga – taki drobny cwaniaczek z Bronxu, chłopak z ferajny. Pracuje jako ochroniarz w popularnym klubie Copacabana. Ma żonę i dzieci, więc trzeba mieć z czego ich utrzymać, zwłaszcza że klub zostaje chwilowo zamknięty (remont). By jakoś się utrzymać, decyduje się na pracę jako szofer niejakiego dr Shirleya. Nie jest to lekarz, ale cholernie utalentowany, czarnoskóry pianista, który wyrusza w trasę przez południowe stany USA.

green_book1

Niby wiemy jak to się skończy, ale droga jaką dąży film potrafi wciągnąć. Byłem przerażony, gdy usłyszałem, że reżyserem został Peter Farrelly, twórca „wybitnych” komedii jak „Głupi i głupszy” czy „Sposób na blondynkę”. Na szczęście ten filmowiec poszedł troszkę drogą Adama McKaya i pokazał, że ma w sobie potencjał na coś więcej. Bardzo delikatnie opowiada prawdziwą historię (tylko do pewnego stopnia podrasowaną przez Hollywood) tworzącej się przyjaźni wyhartowanej podczas drogi naszych bohaterów. Bo czy może być większy kontrast niż włoski cwaniak-rasista z czarnoskórym muzykiem z wyższych sfer? Niby wiemy, jak się skończy ta cała wyprawa i obydwaj panowie zostaną zmuszeni do weryfikacji swoich uprzedzeń oraz przekonań, ale to wszystko ogląda się z ogromną przyjemnością. Jak to możliwe?

green_book2

Czynniki są przynajmniej dwa. Po pierwsze, Farelly ma duże wyczucie i odpowiednio balansuje między dramatem a komedią. Nie brakuje tu ciepłego humoru (głownie opartego na zderzeniu Vallelongi z nowym światem ludzi bogatych, ale jednocześnie reżyser nie unika pokazywania uprzedzeń wobec czarnoskórych: odpowiednie dla nich hotele (bardziej pasowałoby określenie nora), restauracje, do tego nie mogą jeść razem z białymi, nocować razem z białymi, a nawet kupować ubrań. O korzystaniu z toalety na zewnątrz nawet nie wspomnę. I te fragmenty nadal potrafią kłuć, choć rozładowywana sytuacja jest humorem, co jest także sporą zasługą scenariusza. Może i bywa troszkę przesłodzone (zwłaszcza finał), ale wrażenie robi klimat epoki. I nie chodzi tylko o scenografię czy pojazdy, ale choćby kapitalną muzykę, będącą zderzeniem jazzu, rock’n’rolla, eleganckiego popu oraz muzyki klasycznej. Cudowne.

green_book3

Drugi powód to fantastycznie zagrany duet naszych protagonistów. Klasę kolejny raz potwierdzają Viggo Mortensen oraz Mahershalla Ali. Pierwszy jako Tony „Wara” czaruje swoim urokiem oraz ma gadane, dzięki czemu potrafi wyjść z niemal każdych tarapatów. Niektóre jego teksty potrafią rozbroić, ale jest to tępy prostak z ulicy. Od razu budzi sympatię oraz pewien mocny kręgosłup w wielu sytuacjach i nie patyczkuje się (scena wyciągnięcia pobitego doktorka z baru pełnego białych). Z kolei Ali jest jeszcze ciekawszych – inteligentny, elokwentny, ale jednocześnie samotny i jakby „wykorzeniony”, odcinający się od tzw. szaraczków. Tutaj czuć w tej postaci pewne zagubienie, życie w dwóch kontrastowych światach. Ale między tymi postaciami czuć silną chemię, która będzie nam towarzyszyć do samego końca, a nawet troszkę dalej.

Ktoś pewnie rzuci zaraz hasłem, że „Green Book” to polityczna poprawność i tylko dlatego dostał nominację do wielu prestiżowych nagród. Dla mnie film Farrelly’ego to bardzo sympatyczne, ciepłe i zabawne kino z poważnym tematem w tle, bez walenia łopatą po głowie czy drodze na skróty. Czy to będzie nowy etap kariery twórcy „Głupiego i głupszego”? Czas pokaże, ale jestem dobrej myśli.

7,5/10 

Radosław Ostrowski

Dodaj komentarz