Shane Black to ten typ twórcy filmowego, który ma bardzo określony i wyrazisty styl. Robi kryminały okraszone czarnym humorem, z niedopasowanym duetem protagonistów i zawsze dziejące się w okolicy Świąt Bożego Narodzenia. Jednak Black to przede wszystkim scenarzysta, a ta formuła najbardziej rozwinęła się w kultowej „Zabójczej broni” Richarda Donnera. A w 1997 roku napisał scenariusz, za który dostał aż 3 mln dolarów, film okazał się klapą, zaś Black… zniknął z branży na bardzo długie lata. Ale po kolei.
Kiedy poznajemy Samanthę jest zwykłą kurą domową. Pracuje jako nauczycielka w jakimś małym miasteczku, pracuje jako nauczycielka, ma męża i córkę. Tylko, że kompletnie nic nie pamięta. Ani skąd się tu wzięła, ani skąd ma te blizny na ciele, ani czym się zajmowała przed pojawieniem się w okolicy 8 lat temu. Wynajęcie prywatnego detektywa, Mitcha Hennessey’a, nie bardzo pomaga w rozwiązaniu sprawy, która tkwi w martwym punkcie. Wszystko się zmienia w momencie, gdy z więzienia ucieka mężczyzna i próbuje zabić kobietę. Bezskutecznie. Przy okazji detektyw odnajduje dawne mieszkanie oraz kilka przedmiotów. Oboje pakują się w potężną aferę.
Tym razem za kamerą stanął fiński reżyser Renny Harlin, który tuż przed realizacją filmu poniósł sromotną porażkę awanturniczo-przygodową „Wyspą piratów”. I muszę przyznać, że reżyser nie stracił pazura, a intryga jest odpowiednio pogmatwana, naznaczona krwią, seksem oraz trupami. W dość sporej ilości, co jest standardem świątecznych dzieł Blacka. Ciężko się w tym wszystkim połapać, powoli odkrywanie są kolejne sznurki oraz postacie. Dialogi są przesiąknięte ciętym oraz czarnym humorem, akcja jest odpowiednio widowiskowa, szalona (pościg między autami a Samantha ściga i kasuje pojazd złoli jadąc na łyżwach) oraz świetnie zmontowana. Jest parę momentów mocno naciąganych jak ucieczka z zamrażarki czy ostatnie pół godziny, ale to wszystko wydaje się być żartem, parodią gatunku kina akcji.
Sam duet głównych bohaterów jest też dość nietypowy. Nie tylko dlatego, że jest damsko-męski, ale to kobieta tutaj dowodzi. Choć początkowo Samantha wydaje się cichą myszką, zaś jej niejasna przeszłość nawiedza w snach, z czasem zaczyna dochodzi do pewnego zderzenia osobowości: delikatnej i wrażliwej matki oraz bezwzględnej, chłodnej zabójczyni. Początkowo te przejścia osobowości wydają się mieć charakter komediowy (krojenie nożem) i mogą wydawać się niekonsekwentne, ale udaje się twórcom wygrać konflikt tych sprzecznych osobowości. Choć przemiana z szarej myszki w twardą, bezwzględną dominę może się wydawać zbyt gwałtowna, a Geena Davis balansuje między powagą a zgrywą.
Partneruje jej za to kradnący film Samuel L. Jackson w roli troszkę niezbyt rozgarniętego detektywa Hennessey’a. Może nie jest skończonym idiotą, ale pakuje się w poważniejszą kabałę oraz o wiele groźniejszych przeciwników od siebie. Próbuje ratować sytuację sprytem, ciętym humorem i cojones, a jego tło przypomina cynicznych twardzieli w rodzaju Hallenbacka z „Ostatniego skauta”. Równie wyraziste są role antagonistów w wykonaniu wyluzowanych, ale i odpowiednio ostrych Craiga Bierko oraz Davida Morse’a.
„Długi pocałunek…” jak na kino akcji jest niepoważnym dziełem, zrealizowanym bardzo serio. Dla Harlina i Davis to był ostatni duży tytuł w ich karierach, zaś sama historia – mimo wielu bzdur oraz miejscami szwankującej logiki – jest satysfakcjonującym, pełnym adrenaliny akcyjniakiem w starym stylu.
7,5/10
Radosław Ostrowski