Antebellum

Są takie filmy, gdzie mamy tak naprawdę dwie historie wciśnięte do jednego worka. Na przykład, gdzie wszystko zaczyna się jak dramat historyczny. Jesteśmy gdzieś w XIX-wiecznym Południu USA na plantacji założonej przez armię Konfederatów. Wśród przebywających tu czarnoskórych osób jest kobieta o imieniu Eden. Kobieta wiele razy próbowała uciekać, ale zawsze kończyło się porażką. Po pewnej imprezie Eden zapada w sen i… okazuje się, że jest żyjącą współcześnie socjolożką oraz żoną i matką. A może to tylko sen?

Dziwny to film, który w założeniu miał być horrorem. Sama pierwsza scena, gdzie mamy mastershot pokazujący całą plantację wygląda imponująco. Groza wynika tutaj z bycia traktowanym jak przedmiot z powodu innego koloru skóry. Tylko, że temat niewolnictwa ostatnimi czasy jest już tak wałkowany przez filmowców z USA, iż można się nad jednym zastanowić: co można nowego powiedzieć dziś na ten temat? W zasadzie niewiele, bo psychiczne i fizyczne znęcanie się jest znane. Trudno znaleźć coś przerażającego czy szokującego w tej materii. To już znałem. Ale sama koncepcja umieszczenia ludzi w tej plantacji (czyli umieszczanie w niej osób… współczesnych) brzmi bardziej niedorzecznie niż w filmach Jordana Peele’a. Wyjaśnienie dostajemy w trzecim akcie, kiedy w poprzednich najpierw trafiamy na plantację, a potem do domu Eden/Veroniki. Tam spędzamy większość czasu, a w trakcie seansu zadawałem sobie pytanie.

Czy to co widziałem, było tylko snem przeszłości (plantacja), czy może sceny współczesne to wizja przyszłości? I tak zacząłem się zastanawiać, ale sama historia oraz postać bohaterki kompletnie mnie nie interesowały. Bo w zasadzie mamy krótki fragment wykładu, wywiad oraz pogaduszki z napaloną redaktorką przy kości. Oraz balowanie w nocy (na krótko). Nic z tego kompletnie nie wynika, postacie są płaskie i pozbawione charakteru, zaś aktorzy nie bardzo mają co wyciągnąć ze scenariusza.

„Antebellum” poza realizacją (zdjęcia są miejscami wręcz bardzo malarskie), muzyką w duchu Bernarda Herrmanna oraz kilkoma znajomymi twarzami (Janelle Monae i Eric Lange) rozczarowuje. Nie wie czym chce być, a zespolenie dwóch różnych gatunków przynosi spore rozczarowanie.

4/10

Radosław Ostrowski

Dodaj komentarz