Sprzątaczka

Netflix potrafi być niczym pudełko czekoladek, o którym mówił „Forrest Gump” – nigdy nie wiadomo, na co się trafi. Zwłaszcza, gdy trafia się na film lub serial bez dużej promocji, rozgłosu ani szumu. Może wyjść z tego albo średniak, coś niezłego albo co najmniej solidna lub bardzo dobra produkcja. Do tego drugiego grona zalicza się „Sprzątaczka”, która nie ma może zachęcającego tytułu. To jednak tylko pozory.

Bohaterką jest Alex – młoda dziewczyna, która mieszka ze swoim mężem oraz 3-letnią córeczką w kamperze. Gdy ją poznajemy, ucieka w nocy z córką. Wszystko przez faceta, Seana oraz skłonności do psychicznego znęcania się nad żoną. To jednak dopiero początek długiej drogi do usamodzielnienia się, w czym nie pomoże ani brak pieniędzy, ani biurokratyczny labirynt. By móc się utrzymać, dziewczyna zaczyna pracować jako sprzątaczka w domach głównie dzianych klientów. Jednocześnie musi znaleźć dla siebie nowe lokum, żłobek dla córki oraz uwolnić się z wpływów męża.

Brzmi jak bardzo poważny dramat, ale ekipa showrunnerki Molly Smith Metzler nie idzie w żadnym wypadku na łatwiznę. Oparta na wspomnieniach Stephanie Land „Sprzątaczka” balansuje między momentami bardzo na serio, gdzie rzeczywistość nie jest zbyt łatwa. Ile trzeba się namęczyć nad papierologią, by zdobyć zasiłek, mieszkanie zastępcze, wsparcie finansowe. I to w stanie, gdzie przemoc psychiczna nie jest uznawana prawnie za przemoc. CO DO K**** NĘDZY?! To, że jest to trudniejsze do udowodnienia nie oznacza, iż nie ma to miejsca. Jakby mało było kłód pod nogi, protagonistka nie ma w zasadzie żadnego wsparcia. Ojciec zostawił ją, zaś matka ma zapędy artystyczne i jest podstarzałą, antysystemową hippiską z nie do końca stabilnym umysłem. Co pozostaje?

Tutaj twórcy lawirują między kolejnymi wątkami: od psychicznej choroby matki i jej problemów z podejrzanym gachem przez próby znalezienia lokum, praca jako sprzątaczka za marne pieniądze, próby zdobycia w pełni praw do opieki nad dzieckiem aż do powrotu na studia. Czasem można odnieść wrażenie, że jest to łapanie kilku srok za ogon, lecz każda z tych opowieści potrafi zaangażować. I co najważniejsze, pozwala sobie na odrobinę humoru, lekkości oraz zabawy formą (radość ze znalezienia domu w rytm „Don’t Stop Me Now”).

Ten ostatni element pozwala też pokazać wszelkie stany emocjonalne bohaterki, rewelacyjnie zagranej przez Margaret Qualley. Jest twarz jest jak otwarta księga, gdzie emocje (od złości, desperacji i depresji po determinację) bardzo płynnie przenikają ze sobą, bez popadania w fałsz. Jeszcze bardziej zadziwiła mnie kreacja Nicka Robinsona jako męża bohaterki, Seana. Tak jak Alex nie jest przerysowanym czarnym charakterem, choć bywa porywczy. Zwłaszcza pod wpływem alkoholu, stając się jego niewolnikiem, przez co robiło mi się go żal. Jeszcze bardziej zadziwiały mnie momenty, gdy ten człowiek zaczyna uświadamiać sobie swoje problemy oraz niedoskonałości. Drugi plan też ma bardzo wiele wyrazistych ról, choć tutaj wybija się Andie McDowell jako pokręcona matka Alex, mająca wiele pretensji do wszystkich za swoje błędy. Postać na granicy przerysowania, na szczęście nigdy jej nie przekracza.

„Sprzątaczka” to mały, wielki mini-serial pokazujący jak bardzo wiele trzeba, by zacząć nowe życie z dala od toksycznej relacji. Gdzie każde zwycięstwo wydaje się małym krokiem do wolności, a wszystko w bardzo przyziemny, bez popadania w patos oraz wielkie słowa. Niby skromne, ale ma siłę rażenia bomby atomowej.

9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Dodaj komentarz