Święty

Trend polskich kryminałów osadzonych w czasach PRL-u ma się całkiem dobrze, co pokazywały takie filmy jak „Czerwony pająk”, „Jestem mordercą” czy serialowy „Rojst”. To tego grona aspiruje nowy film Sebastiana Buttnego „Święty”. Inspirowany prawdziwymi wydarzeniami film mógł stanowić intrygujące spojrzenie na końcówkę PRL-u, ale wygląda na to, że reżysera i scenarzystę w jednej osobie temat przygniótł.

Sama intryga skupiona jest wokół najbardziej bezczelnej kradzieży w historii PRL-u. W nocy z 19 na 20 marca 1986 roku włamano się do remontowanej katedry w Gnieźnie. Skradziona została srebrna figura św. Wojciecha z sarkofagu, gdzie przechowywane są szczątki pierwszego polskiego męczennika. Dla Milicji Obywatelskiej sprawa miała charakter priorytetowy, nie tylko z powodu kryminalnego charakteru sprawy, lecz bardzo napiętych stosunków między władzą komunistyczną a Kościołem katolickim. Przebieg śledztwa mógł te relacje poprawić lub pogorszyć, szczególnie iż kradzież miała miejsce półtora roku po zabójstwie księdza Popiełuszki. Do poprowadzenia sprawy zostaje wyznaczony Andrzej Baran (Mateusz Kościukiewicz) – porucznik milicji z Poznania, gdyż tamtejsi stróże prawa za bardzo boją się kontaktów z władzami duchownymi. Oficer prowadzi sprawę widząc w niej zwykły rabunek w celu zdobycia srebra. Im dalej w las, zaczyna podejrzewać, iż włamanie może mieć swoje drugie dno.

„Święty” ma spory potencjał na dobry film oraz różne ścieżki do wyboru. Z jednej strony, to mógł być czarny kryminał w realiach późnego PRL-u, z drugiej polityczny dreszczowiec ze śledczym w sprawie będącej polem minowym z masą pułapek, a z trzeciej komedią o zabarwieniu satyrycznym. Problem jednak w tym, że reżyser w swoim drugim nie bardzo może się zdecydować, gdzie z tym całym fantem pójść. Dlatego film sprawia wrażenie krążącego w kółko delikwenta wracającego z zakrapianej imprezy. Jest parę chwil przebłysku, kiedy porucznik zaczyna zauważać podobieństwo kradzieży z historią samego św. Wojciecha, opisaną na drzwiach katedry. Jeśli to budzi skojarzenia z „Kodem Leonarda da Vinci”, jest to trop prawidłowy. Sama sugestia, że kradzież byłaby polityczną intrygą, zaś śledczy jest częścią tej gry podbiłby bardzo mocno stawkę. Tak samo jak w paru scenach, kiedy figura traktowana jest jako żywa osoba.

Niestety, zawodzi bardzo mocno wykonanie. Film wygląda jak produkcja telewizyjna i to w nie najlepszym znaczeniu tego słowa. Niby scenografia oraz kostiumy wydają się pasować do realiów epoki, ale nie wybijają się za mocno. Całość sfilmowana jest bez jakiejkolwiek finezji czy kreatywności, ze sporą ilością zbliżeń oraz ujęć nocnych. Narracja jest chaotyczna, z masą pootwieranych wątków (m. in. rzekomego udziału w sprawie oficera SB, inwigilacji katedry przez bezpiekę), upchniętych do nieco ponad 90 minut. Brakuje w tym wszystkim emocjonalnego ciężaru oraz zaangażowania w całe dochodzenie.

Nawet uzdolnieni aktorzy nie są w stanie wyciągnąć tego dzieła do poziomu satysfakcjonującego. Co jest bardzo wielką szkodą, widząc m. in. Mateusza Koścukiewicza (porucznik Baran), Leszka Lichotę (ksiądz proboszcz) czy Dobromira Dymeckiego (oficer SB Marian Porębski) zmarnowanych w tak brutalny sposób. Cało w zasadzie wychodzi tylko intrygująca Lena Góra jako żona porucznika, będąca historykiem sztuki i czuć, że tam dzieje się coś ciekawego. Tylko nie wybrzmiewa to z taką siłą, potrzebną do tego „dzieła”.

Miało być tak pięknie, a wyszło jak zwykle – niestety, to kolejne rozczarowanie na naszym podwórku. Zawsze daję szansę kinu gatunkowemu made in Poland (z wyjątkiem kina Patryka Vegi oraz artystycznych pornosów a’la „365 dni” i jego mutacji), jednak „Święty” nie zasługuje na to wsparcie. Niczym sama kradzież jest brutalną robotą w wykonaniu kompletnego amatora, desperacko szukającego cennego łupu. Do tego stopnia, że niszczą wartość potencjalnego zysku i cała gra okazuje się nie warta świeczki.

4/10

Radosław Ostrowski

Dodaj komentarz