Pokój nauczycielski

Kolejny film o szkole i nauczycielach – co jeszcze można nowego opowiedzieć na ten temat? O tej dość trudnej relacji między tymi dwoma różnymi „plemionami”. Jak się okazuje można, co pokazuje przykład naszych sąsiadów zza Odry. Czyli nominowany do Oscara za film międzynarodowy „Pokój nauczycielski” w reżyserii Ilkera Cataka.

Akcja dzieje się w szkole podstawowej, a wszystko widzimy z perspektywy Carli Nowak (Leonie Benesch) – nauczycielki matematyki. Nauczyciele mają pewien poważny problem: w szkole dochodzi do kradzieży i nie wiadomo kto za tym stoi. Ciało pedagogiczne próbuje wybadać uczniów, jednak brakuje jakiś jednoznacznych dowodów. Pani Nowak w końcu próbuje ustalić na własną rękę i to doprowadza do bardzo poważnych reperkusji.

Więcej wam nie chcę zdradzać, bo to może zepsuć to jak ten film działa. Albowiem „Pokój nauczycielski” wręcz jest thrillerem, gdzie bardzo powoli, lecz konsekwentnie budowane jest napięcie. Razem z nauczycielką próbujemy ogarnąć tą sytuację, lawirując między nauczycielami, rodzicami i uczniami. Zaś odpowiedź na pytanie „kto za tym stoi” przestaje mieć znaczenie. Bliżej temu filmowi klimatem do… „Wątpliwości” Johna Patricka Shanleya czy niedawno widzianej „Anatomii upadku”, nie dając jednoznacznej odpowiedzi na pytanie: jak zareagować w tej sytuacji? Tu nie ma łatwych odpowiedzi, a jedno działanie może doprowadzić do brutalnych konsekwencji: ostracyzmu, wrogości, frustracji, nawet przemocy. Poczucie tej atmosfery oraz klaustrofobii jeszcze potęguje bardzo oszczędna muzyka oraz zdjęcia w formacie 4:3.

Wszystko na swoich barkach trzyma Leonie Benesch, grająca bardzo stonowanie, a jednocześnie cały czas napięta jak struna. Bardzo drobnymi spojrzeniami wyraża bardzo skrajne emocji: od empatii przez wątpliwości (kapitalna scena na korytarzu) po silną, nie dającą wejść dzieciakom na głowę nauczycielką. Świetnie wypada także Leonard Stettnisch w roli jednego z uczniów, Oscara. Uczeń bardzo inteligentny, jednak wskutek pewnych wydarzeń zmienia się na gorsze. Wspólne sceny tej dwójki są mocne i intensywne w najbardziej zaskakujący sposób.

Dawno nie było tak mocnego i prowokującego do myślenia dramatu z Niemiec. Catak bardzo pewną ręką buduje poczucie niepokoju oraz napięcia godnego rasowego dreszczowca, pozostawiając z masą pytań po seansie. A to nie pozwala go tak łatwo wymazać z pamięci.

8/10

Radosław Ostrowski

Kolor purpury

Już sama koncepcja wydawała się mocno absurdalna. Adaptacja powieści Alice Walker zrobiona w konwencji… musicalu? Historia o kobiecie, której życie pełne jest psychicznej i fizycznej przemocy (w tym kazirodztwo!) posklejana piosenkami oraz tańcami? Brzmiało jak koncepcja jakiegoś nawiedzonego gościa, tylko że… wcześniej powstał musical i to dość popularny na Broadwayu (grany 3 lata, a potem wznowiony). Do tego jako producenci film wsparli Steven Spielberg (reżyser poprzedniego „Koloru purpury”), autorka pierwowzoru Alice Walker, kompozytor Quincy Jones (autor muzyki do filmu 1985 roku) oraz grająca jedną z głównych ról w poprzedniku Orpah Winfrey. Więc teoretycznie powinno być dobrze, prawda?

Sama historia w zasadzie jest bardzo zbliżona. Podążamy za Celie (Fantasia Barrino), co mieszka na południu USA w Georgii razem z siostrą Nettie (Halle Bailey) oraz ojcem. Matka zmarła wcześniej, zaś ojciec zaczyna dobierać się do swoich córek. Do tego stopnia, że Celie dwukrotnie zachodzi w ciążę i zawsze dziecko zostało jej zabrane. I kiedy wydawało się, że nie może być gorzej, zostaje wydana za mąż. Przyszłym partnerem jest niejaki „Pan” (Colman Domingo), co posiada spory kawałek ziemi. Kiedy jednak ojciec kobiet chce się dobrać do Nettie, ta ucieka do siostry, lecz nie na długo.

Tym razem za kamerą stanął reżyser i raper Blitz Bazawule, bardziej znany jako Blitz the Ambassador. W zasadzie (z tego, co pamiętam) historia nowej wersji w zasadzie trzyma się oryginału. Jeśli spodziewacie się złagodzenia tonu i uniknięcia mrocznych tematów, zapomnijcie o tym. W końcu mamy psychiczną i fizyczną przemoc, upokarzania, ograniczanie woli kobiety, picie oraz coraz większe poczucie izolacji. Wszystko na przestrzeni ponad 40 lat, co widać (nie tylko przez informację na planszy). Wszystko płynie swoim zaskakująco wolnym rytmem, dając czas wybrzmieć tym mocniejszym scenom. Reżyser nie epatuje (wprost) okrucieństwem, ale nie unika tego tematu.

Jednocześnie przebija się tutaj odrobina światła w tym ponurym świecie, co jest zasługą dwóch drugoplanowych postaci: zadziornej i energicznej Sofii (świetna Danielle Brooks) oraz piosenkarki Shug Avery (kradnąca film Taraji P. Henson). Te dwie panie stoją w kontrze do wycofanej, osamotnionej Celie, pokazując jej drogę do samostanowienia o sobie. Więc dramatycznie i emocjonalnie ten film angażuje. Jak więc z partiami muzyczno-wokalnymi? Nie wywołują one zgrzytu jakiego się spodziewałem, bo są zrobione w bardzo eleganckim, starym stylu. Są wystawne w formie (szczególnie wykonywane przez Shug Avery w tancbudzie oraz w jej mieszkaniu), z prostą choreografią i chwytliwymi numerami, a nawet kreatywne wizualnie (czarno-biała scena z big-bandem czy przerobienie sklepu odzieżowego).

Czy była potrzebna ekranizacja musicalowej wersji „Koloru purpury”? Odpowiedź będzie zaskakująca, ale… TAK. Świetnie zaśpiewana i zagrana, nie traci nic ze swojego emocjonalnego ciężaru, zaś piosenki nie są wciśnięte na siłę. Energiczne, oszałamiające i miejscami mocne kino.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Strefa interesów

Czy potrzebujemy kolejnego filmu o Holocauście? Widzieliśmy już tyle historii we wszystkich możliwych formach, że temat ten może wydawać się eksploatowany do granicy możliwości: od perspektywy ofiar, osób próbujących im pomóc aż po samych katów. Można tu wspomnieć takie tytuły jak „Pasażerka”, „Lista Schindlera”, „Wybór Zofii”, „Życie jest piękne” czy „Chłopiec w pasiastej piżamie”. Więc pytanie o sensowność kolejnej historii z Zagładą w tle wydawało się bardzo istotne. Co takiego nowego postanowił zrobić brytyjski reżyser Jonathan Glazer?

„Strefa interesów” oparta jest (dość luźno) na powieści Martina Amisa i już sam początek ustawia całą atmosferę. Tytuł filmu bardzo powoli zanurza się w ciemności i przez parę minut jest mrok, okraszony jedynie dźwiękami oraz muzyką. A potem mamy zwykły obrazek: rodzinę nad rzeką, która spędza ze sobą czas. Dzieci się bawią, pływają, matka zajmuje się świeżo urodzonym dzieckiem, po wszystkim wracają do domu i wieczorem wszyscy kładą się spać. Następna dnia są urodziny głowy rodziny, Rudolfa (Christian Friedel). Dom jest spory, wiele rzeczy robi służba, zaś żona Hedwig (Sandra Huller) wszystko nadzoruje. Przy domku jest ogródek, mocno zadbany i pełen roślinności, otoczony sporym murkiem z drutami kolczastymi na górze. Tylko czemu nad nim widać jakieś budynki, wieżę strażniczą i czasem pojawia się jakiś dym?

Na to ostatnie pytanie odpowiedź jest zaskakująco prosta. Bo wiecie, gdzie jesteśmy i kim jest nasza rodzinka? Proszę Państwa, jesteśmy w roku 1943, rodzina nazywa się Hoss, zaś za murkiem znajduje się… Auschwitz – obóz koncentracyjny, gdzie pan Hoss pracuje jako komendant. Czujecie się… dziwnie? To dobrze, bo tak ma być. Reżyser podchodzi do tego tematu niczym naukowiec obserwujący pod mikroskopem owada czy jakiegoś innego insekta. I ta „normalność” dnia codziennego, ze zwykłymi pogaduszkami, wycieczkami dookoła pięknego lasu i rzeki (gdzie czasem przepływają ludzkie szczątki, co wymusza bardzo dokładną kąpiel) czy wizytą mamusi wydaje się czymś nierealnym. Jak był patrzył na kogoś imitującego człowieka, bardziej przypominającego pozbawioną emocji maszynę. Zupełnie jakby cała ta tragedia za murem, która nigdy nie zostaje nam pokazana, ale co jakiś czas przebija się dźwiękowo (strzał z broni, krzyki, wrzaski) lub pod bardziej schowanymi obrazkami (dym zbliżającego się pociągu czy widoczny nocą ogień z pieca).

Te ostatnie pojawiają się niezbyt często, jednak cały czas wszystko wydaje się takie niebezpiecznie namacalne, bez jakiegokolwiek wentylu bezpieczeństwa. Glazer najbardziej efektywnie na mnie działał, kiedy obraz i dźwięk rozjeżdżają się ze sobą. Gdzie proste czynności skontrastowane są z niepokojącymi odgłosami, gdzie opowiadana dzieciom na dobranoc bajka o Jasiu i Małgosi ilustruje sceny z dziewczynką, co przemyka się do obozu z owocami (ujęcia te kręcono z noktowizorem). Wszystko po to, by przypomnieć prawdę, jaką od dawna wypieramy ze swojej pamięci: ludzkiej strony zła. Bo ci naziści nie byli żadnymi kosmitami, nie wzięli się z powietrza, nie byli jakimś wytworem tajnych eksperymentów naukowych. Byli ludźmi takimi samymi jak my, co w żaden sposób nie uspokaja i jeszcze bardziej szokuje. Tak jak wrzucona pod koniec osadzona współcześnie sekwencja, tak wyrywająca z tego świata.

„Strefa interesów” zrobiła coś, czego nie czułem od bardzo dawna: takiego poczucia dyskomfortu i odrętwienia, że w momencie pojawienia się napisów końcowych NIE MOGŁEM wstać. A po wyjściu z sali nie mogłem uwierzyć w to, co zobaczyłem. Niby nic się nie dzieje, a fabuły jest tu jak na lekarstwo, ALE te obrazy, ujęcia i (przede wszystkim) dźwięki będą mnie jeszcze nawiedzać. Niemal dokumentalnie zrobiony horror, gdzie najbardziej przerażające rzeczy zostają ukryte.

10/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Amerykańska fikcja

Ileż to było filmów, gdzie głównym bohaterem był pisarz. Ale samego środowiska literacko-wydawniczego rzadko pokazywane jest na ekranie. Mi do głowy przychodzi „Geniusz” Michaela Grandage’a o relacji pisarz-redaktor czy (bardziej pobocznie) „Przypadek Harolda Cricka”. Do tego grona dołącza satyryczna „Amerykańska fikcja”, czyli reżyserski debiut Corda Jeffersona.

american fiction1

Bohaterem jest Theleonius „Monk” Ellison (Jeffrey Wright) – pisarz i wykładowca akademicki, wywodzący się z rodziny lekarzy miasta Boston. Mieszka we wielkim mieście, pisze wysoko oceniane powieści, lecz niezbyt dochodowe. Do tego czasem ma dość ostre opinie na kilka tematów, co doprowadza do przymusowego urlopu z uczelni. Wraca do Bostonu, gdzie ma odbyć się festiwal literacki, jednak zostaje on zignorowany przez jedno wydarzenie – wysoko ocenianą powieść Sintary Golden (Issa Rae). Monk jest wkurzony i to z dwóch powodów: a) znowu popularna i realna jest powieść pełna stereotypów o życiu czarnoskórych (getto, bieda, gangsterka, dilerka itp.) b) Monk próbuje wydać swoją powieść, ale jest „zbyt mało czarna”. Czy może być gorzej? Jak się okazuje tak, kiedy nasz bohater odwiedza rodzinę, z którą ma dość luźne kontakty. U matki pojawiają się pierwsze objawy Alzheimera, brat-gej pojawia się jeszcze rzadziej, do tego dbająca o matkę siostra… umiera. Ktoś musi zająć się matką, zaś opieka wymaga kasiory. W końcu Monk nie wytrzymuje i dla żartu piszę najbardziej „czarną” powieść jaką tylko może wyciągnąć jego wyobraźnia. Tak powstaje „Moja patola” i przesyła ją agentowi, Arthurowi (John Ortiz). Następne wydarzenia wywołają ogromne zawirowania niczym tornado.

american fiction4

„Amerykańska fikcja” to tak naprawdę dwa filmy sklejone w jeden. Pierwszy to obyczajowa historia, gdzie bohater próbuje ogarnąć swoje rodzinne życie. Zająć się coraz bardziej chorującą matką, naprawić relacje z bratem i zmierzyć się z paroma demonami przeszłości. Przy okazji pojawia się całkiem interesująca sąsiadka Coraline (Erika Alexander) – jak się okazuje fanka jego powieści. Coś tam się powoli kiełkuje i jest między nimi chemia, ale… czy to zakiełkuje w coś poważniejszego? Ten wątek jest w zasadzie solidny, ma kilka mocnych scen (głównie każda scena z matką) oraz uroczych chwil (poboczny wątek służącej oraz zakochanego w niej gliniarza), potrafiący zaangażować.

american fiction3

Ale najciekawsze były dla mnie wątki satyry na środowisko literackie oraz szeroko spotykanej głupoty. Bo cała ta książka napisana „dla jaj” (nawet ksywa Stagge R. Lee to żart) okazuje się „gorącym towarem”. Wydawnictwo proponuje kosmiczne pieniądze (jak dla naszego bohatera), co wywołuje lawinę wydarzeń. A ja nie mogłem uwierzyć w to, jak ci wszyscy ludzie (nie tylko wydawnictwo, ale jurorzy festiwalu literackiego – zgadnijcie, kto się wśród nich znajduje czy… producent filmowy) dostrzegają w tym paździerzu „szczery i prawdziwy portret życia Afro-Amerykanów”. Monk chce powstrzymać całe to szaleństwo, ale nic nie może z tym zrobić. Każde kolejne spotkanie doprowadzały mnie do nagłego ataku śmiechu ze skali głupoty. Wydawca nawet zgadza się na zmianę tytuły z „Moja patola” na… „Kurwa” (SERIO!!!), zaś Monk musi udawać „stereotypowego” czarnucha w rozmowach z innymi. A wszystko kończy się szalonym i mocarnym finałem.

american fiction2

Wszyscy tutaj grają świetnie: od cudownego Sterlinga K. Browna (Cliff, brat-gej) przez poruszającą Leslie Uggams (Agnes, matka) po uroczo-zadziorną Erikę Alexander (Coraline). Ale tak naprawdę „American Fiction” to koncert Jeffreya Wrighta. „Monk” Ellison w jego wykonaniu to tak naprawdę kilka osób w jednej: strasznie poważny pisarz, który chce przełamać stereotypowanie portretowanie czarnoskórych w literaturze; zdystansowany ironista, pierwszy raz od dawna biorący odpowiedzialność za rodzinę, a także osoba o bardzo mocnych, stałych przekonaniach. Aktor potrafi być bardzo powściągliwy, pokazując wiele samym spojrzeniem czy ruchem brwi. Ale nawet udając stereotypowego czarnucha z osiedla (od sposobu mówienia i słownictwa po mowę ciała) jest jednocześnie rozbrajająco zabawny, a także zażenowany cała sytuacją. Fantastyczna kreacja, zasługująca na wszelkie wyróżnienia.

american fiction5

Dawno nie widziałem tak ciętej satyry na ludzką głupotę i polityczną poprawność jak „Amerykańska fikcja”. Debiutujący reżyser bardzo pewnie wyśmiewa promowanie dzieł, w których bardziej liczy się tematyka niż sposób opowiadania. Innymi słowy: zderzenie kultury wysokiej z niską, który można dopasować do każdej dziedziny sztuki.

8/10

Radosław Ostrowski

Anatomia upadku

Dawno nie mieliśmy na ekranie dramatu sądowego. Wiemy jak takie historie, gdzie mamy zderzenie dwóch wersji wydarzeń i sąd musi ustalić, co uznaje za prawdę. Jednak nowy film Justine Triet jest o wiele bardziej skomplikowanym przypadkiem.

Jesteśmy w domu gdzieś z dala od wielkiego miasta. Tutaj mieszka niemiecka pisarka Sandra Voyter (Sandra Huller), razem ze swoim mężem oraz niewidomym synem. W zasadzie mąż prowadzi remont domostwa (w tle puszczając „P.I.M.P.” 50 Centa), kiedy żona przeprowadza wywiad z nią. Ale hałas nie bardzo pozwala na przeprowadzenie rozmowy, więc umawiają się na inny termin. Syn Daniel po wykąpaniu psa idzie na spacer, zaś Sandra idzie do siebie. ALE jak chłopak wraca ze spaceru, to koło domu leży zakrwawione ciało ojca. Wypadek, samobójstwo czy… morderstwo? Sprawa nie wydaje się być jasna, a mimo poszlak rok później dochodzi do procesu.

No i zaczyna się absolutna jazda bez trzymanki. Triet jednak nigdzie się nie spieszy w pierwszym akcie, więc trochę na rozpoczęcie całej akcji. Być może za długo, by móc poznać jej wersję wydarzeń oraz wsparcia przyjaciela adwokata. Jeszcze podczas wizji lokalnej (albo jak sami nazywają rekonstrukcją) zaczynają pojawiać się pęknięcia w zeznaniach… syna. Ale sam proces to brutalna oraz bezwzględna walka, gdzie kwestia winy i niewinności zależy od… no właśnie, czego. Bo jeśli – tak jak sędziowie – chcecie poznać obiektywną, oczywistą, bezdyskusyjną prawdę lub reżyserka pokażę TĄ scenę, wyjaśniającą całą tą zagadkę, muszę was rozczarować. To pierwsze NIE istnieje w naszym świecie, to drugie w ogóle się nie pojawia. W zasadzie są tylko słowa, słowa i słowa. Same w sobie mogą nic nie znaczyć, JEDNAK umieszczenie ich w kontekście nabiera bardziej niepokojącego wydźwięku. I to wykorzystują obie strony sporu, zarówno prokurator (wykorzystanie fragmentu powieści oskarżonej sprzed kilku lat, by dopasować parę zdań do obecnej sytuacji), jak i obrońca.

A jeśli dodamy fakt, że oskarżona nie próbuje mizdrzyć się do opinii publicznej, jest bardzo wycofana i zdystansowana, to nie przemawia za bardzo na jej korzyść. Jeszcze musi bronić się w języku francuskim, którym nie posługuje się zbyt płynnie (o wiele lepiej idzie jej w angielskim). Triet powoli pokazuje skomplikowaną relację rodzinną, gdzie nie brakuje zarówno niespełnionych ambicji (mąż próbował pisać, ale porzucił pracę nad powieścią po kilku latach), zdrady, egoizmu oraz frustracji. Nic tu nie jest jednoznaczne, zaś kolejne zeznania (biegłych, psychiatry, policjanta) nie rozwiązują tej sprawy. W tych momentach „Anatomia upadku” staje się gęstym i intensywnym dramatem. Jak podczas sceny odtwarzania nagrania audio (kłótnia zostaje pokazana przez kamerę do momentu dźwięków szamotaniny) czy w chwili zeznań Sandry, kiedy podczas wypowiadanych słów znajdujemy się w samym domu. A jeszcze do tego całego tornada zostaje rzucony syn, który zaczyna poznawać rzeczy o jakich nie miał pojęcia.

Ten film by tak nie zadziałał, gdyby nie świetne dialogi i mocny scenariusz, ale przede wszystkim rewelacyjna Sandra Huller. Bardzo stonowana i wyciszona kreacja, gdzie wydaje się trzymać emocje na wodzy (szczególnie w sądzie). Nie udaje świętej, nie robi z siebie, przez co trudno ją polubić i nie pozwala nam wejść do swojej głowy. W bardzo rzadkich momentach pęknięcia tego obrazka, gdzie za pomocą mikrospojrzeń można coś odczytać. Tylko trzeba bardzo UWAŻNIE oglądać. Równie świetny jest Milo Machader Graner w roli nastoletniego Daniela, przechodzący najbardziej brutalny proces wchodzenia w dorosłość, a także Antoine Reinartz (prokurator) oraz Swann Arlaud (obrońca).

Czy „Anatomia upadku” jest zaskakującym dramatem sądowym? Raczej przypomnieniem, że prawda tak naprawdę zależy od naszej interpretacji i uprzedzeń, a nie samych faktów. A przez to cała ta historia po seansie zostaje mocno w głowie. Mimo dłużyzn i nierównego tempa, pozostaje frapującym oraz prowokującym do ciągłego myślenia tytułem.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Śnieżne bractwo

Wiele razy słyszało się, że życie pisze niezwykłe scenariusze. Niektóre są wręcz trudne do uwierzenia, a nawet szokujące czy przerażające. Taka historia wydarzyła się jesienią 1972 roku, kiedy urugwajski samolot pasażerski rozbił się w Andach. Wśród pasażerów byli zawodnicy lokalnej drużyny rugby, którzy mieli rozegrać mecz oraz kilku członków rodzin. Łącznie ponad 40 osób, wliczając w to także członków załogi. Wielu zginęło od razu, a ocalali mieli poważny dylemat. Wokół mróz, żywności tyle, ile się znajduje w plecakach, żadnych leków, dookoła same góry. Jedynym bezpiecznym miejscem wydaje się wrak samolotu. Tylko ile można czekać na pomoc, nie mając też żadnego dostępu do radia. Głód i śmierć zaczynają doskwierać, co zmusi wszystkich do trudnych oraz poważnych decyzji.

Już ta historia była pokazywana przez filmowców. W 1993 roku amerykański producent Frank Marshall nakręcił „Alive, dramat w Andach” z Ethanem Hawkiem w roli głównej na podstawie reportażu Piersa Paula Reida. 30 lat później opierając się na książce non-fiction dziennikarza Pablo Vierzi tą opowieść postanowił przedstawić dla Netflixa hiszpański reżyser Juan Antonio Bayona. Nie będę porównywał obydwu filmów, bo jednego z nich nie widziałem i byłoby to nie fair.

Początek to takie krótkie wprowadzenie i poznanie naszych bohaterów. A po jakiś 15 minutach wsiadamy w samolot i… dostajemy mocny strzał. Sama scena katastrofy jest gwałtowna, nagła oraz brutalna. Dalej jest jeszcze ciężej, mroczniej i wrogo. Można powiedzieć, że to klasyczne kino survivalowe, gdzie śmierć wydaje się tańczyć nad ocalałymi, czekając tylko na złapanie kolejnego partnera. Natura dawno nie była tak nieprzyjazna, choć wygląda majestatycznie pięknie. Stoi to mocno w kontrze do bardzo ciasnej przestrzeni rozbitego samolotu – niby bezpiecznego (względnie), ale także będącego pułapką. Reżyser zmienia nastrój i atmosferę niczym w rollercoasterze: od nadziei i wiary w ocalenie (zauważenie latającego samolotu, dotarcia do uszkodzonego ogona, zbudowanie radiostacji) aż po beznadzieję, smutek oraz bezsilność.

Do tego całego miksu zostaje jeszcze wrzucona kwestia kanibalizmu. A tak, bo by przetrwać katastrofę ocaleni zjadali martwe ciała. Co wywołuje dość mocny podział oraz konsternację – czy to jest moralne (wielu pasażerów to ludzie wierzący), czy w ogóle taki wariant powinien być brany pod uwagę. A jeśli tak, jak to zrobić, by nie doprowadzić do obłędu? Ten dylemat jest najmocniejszym wątkiem tego filmu i pozostaje na dłużej. Od razu może uprzedzę, ze Bayona nie bawi się w tanie szokowanie czy pokazywanie makabrycznego procesu krojenia „mięsa”. Niemniej samo przetrwanie pokazane jest w bardzo sugestywny sposób, ze szczególnym wskazaniem na oszczędną scenografię oraz kapitalną charakteryzację. Widzimy jak mocno zmieniają się twarze od zimna, wszelkiego rodzaju strupy, blizny, wszelkie pokazywanie zmian fizycznych na ciele. Kupuję to bez poważniejszych zastrzeżeń.

Jeszcze bardziej pozwala w tą opowieść wejść zaangażowanie kompletnie nieznanych aktorów, w większości debiutantów. Aczkolwiek tutaj jest to broń obosieczna. Problemem nie są jednak aktorzy, tylko skupienie się reżysera na bohaterze zbiorowym. Niby w centrum znajduje się tutaj Numa Turcatti (Enzo Vongrincic), pełniący tutaj rolę narratora, ale tylko on zostaje najlepiej zarysowaną postacią. Nawet bardziej wyraziści jak Roberto Canessa, Nando Parrado czy Adolfo Strauch pokazywani są poprzez ich działania i czyni niż ich myśli. Ale to być może jest cena tego, że mamy tu aż kilkanaście postaci i nie każdy został przeze mnie zapamiętany.

Nie zmienia to jednak faktu, że „Śnieżne Bractwo” pozostaje mocnym dramatem survivalowo-katastroficznym. Bardzo namacalny, miejscami naturalistyczny i – jak w najlepszych tego typu produkcjach – zadaje pytanie: co ja bym zrobił/a w takiej sytuacji? A dla mnie to jest dużo.

7,5/10

Radosław Ostrowski

20 dni w Mariupolu

Takie dokumenty ciężko się ogląda, a jeszcze ciężej się mówi. Już sam tytuł mówi wszystko – mamy sfilmowane 20 dni z życia obleganego miasta Mariupol. Wszystko sfilmowane przez dziennikarzy Associated Press, a dokładniej pod wodzą reżysera Mstislava Chernova.

20 dni w Mariupolu” jest dokładnie tym, o czym mówi. Reżyser, będący jednocześnie narratorem i uczestnikiem całych wydarzeń. Od momentu ogłoszenia wojny przez Rosję na Ukrainę aż do ucieczki z miasta dzięki konwojowi Czerwonego Krzyża. Po drodze dostaniemy wiele rzeczy, o których potem usłyszał cały świat. Kłamliwej, rosyjskiej propagandzie z ust Botoksowego Dyktatora Kremla Władimira „idi na chuj” Putina. Ataki artyleryjskie, ostrzał z samolotów, gdzie tak naprawdę nigdzie nie jest bezpiecznie. Nawet w piwnicach czy szpitalach, do których trafia coraz więcej ofiar. Ranionych odłamkami, ciężko rannych i umierających. Bez względu na wiek. Otoczeni przez coraz bardziej nacierające wojska rosyjskie, z dnia na dzień sytuacja staje się coraz bardziej dramatyczna. Sytuacji nie pomaga izolacja, odcięcie mieszkańców od gazu, wody, energii elektrycznej. Brak Internetu, ludzie opuszczający swoje domy, wreszcie włamywanie się do sklepów – nadzieja miesza się ze strachem, śmiercią i coraz bardziej namacalną beznadzieją.

Film jest bardzo szorstki, wręcz surowy w formie. Bardzo reporterski, filmowany z ręki, z rzadkimi ujęciami z drona na miasto. Do tego jeszcze niektóre ujęcia zostają pokazanie przez masowe media jako komentarz. Ale najcenniejszy był komentarz samego reżysera. Chernov nie tylko opisuje wszystkie wydarzenia z ekranu, lecz także dzieli się swoimi refleksjami i obawami. Tego, co się dzieje oraz może się wydarzyć – jak od lat Ukraina jest osłabiana przez Rosjan, czy jeszcze spotkają się z rodziną albo czy przyjdzie jakaś pomoc. A to wszystko sprawia wrażenie namacalnego, przerażającego dramatu.

Duszne, niemal klaustrofobiczny dokument pokazujących okrucieństwo wojny. Obdarty z jakiejkolwiek ideologicznej otoczki, jest brutalnie szczery, trzyma za gardło, szarpie, dusi.

Radosław Ostrowski

Rustin

Amerykańscy filmowcy (głównie czarnoskórzy) bardzo chętnie opowiadają nie tylko o ciężkich czasach, kiedy byli szykanowani i traktowani jak obywatele drugiej kategorii. Przypominają też zapomniane postacie z historii walki o prawa obywatelskie. Taką osobą bez wątpienia jest Bayard Rustin – współorganizator marszu na Waszyngton z 1963 roku, w którym brało udział 250 tysięcy Afro-Amerykanów z całego USA. O przygotowaniach do tego wydarzenia opowiada film Netflixa „Rustin”.

Jak wspomniałem bohaterem filmu jest Bayard Rustin (Colman Domingo) – zapomniany dziś aktywista społeczny i przyjaciel Martina Luthera Kinga (Ami Ameen). Kiedy go poznajemy, próbuje z Kingiem zorganizować wielką, pokojową manifestację. Nie jest to na rękę ani władzom Krajowego Stowarzyszenia na rzecz Popierania Ludności Kolorowej, ze szczególnym wskazaniem Roya Wilkinsa (Chris Rock z siwymi włosami), ani kongresmena Adama Powella Jra (Jeffrey Wright). To powoduje, że Rustin odchodzi z organizacji (choć tak naprawdę to był blef) i działa na własną rękę. Trzy lata później razem z grupą młodych ludzi decyduje się przygotować marsz na Waszyngton. Do tego jednak potrzebuje wsparcia wszystkich grup, a szczególnie Kinga.

Za film odpowiada reżyser George C. Wolfe – uznany dramaturg oraz reżyser, głównie teatralny. Czasem jednak stworzy coś dla kina czy telewizji. Zawsze jednak dotyka spraw ważnych i poważnych, tak jak w tym przypadku. Historia Rustina służy jako pretekst do pokazania zarówno trudności do przygotowań marszu, jak też podzielenia samego środowiska aktywistów. Młodszych, gotowych do konfrontacji siłowej pod wpływem Malcolma X, weteranów z dużym doświadczeniem oraz bardziej umiarkowanych. Dla nich ostatnich postać Rustina jest problematyczna z dwóch powodów – twardych, wręcz radykalnych postulatów oraz… jego homoseksualizmu. Że jest on zbyt wyrazistą postacią, stanowiącą łatwy cel dla władzy.

Reżyser wszystko to prowadzi dość spokojnie, powoli i bardzo zachowawczo. Wątek homoseksualizmu służy jako podwalina romansu między Rustinem, wspierającym ruch białym Tomem Kahnem (Gus Halper) oraz przyszłym pastorem Eliasem Taylorem (Johnny Ramey). Dla mnie ta relacja była mało angażująca. O wiele bardziej łapały mnie zarówno krótkie (kręcone czarno-białą taśmą) retrospekcje, jak i sceny przygotowań. Pozwalało to wejść za kulisy całej operacji, zaś pasja oraz energia głównego bohatera była bardzo zaraźliwa. Niemniej wyczuwam pewne uproszczenia tej historii, po drodze jeszcze wkrada się lekko nieznośny patos. Muszę jednak przyznać, że kilka scen (przygotowania czarnoskórych policjantów do pilnowania marszu, dzwoniące telefony po rozpoczęciu medialnej nagonki) potrafi mocno uderzyć.

Wszystko jest też dobrze zagrane, ale tak naprawdę „Rustin” to popis jednego aktora – Colmana Domingo. Jego Rustin z jednej strony jest bardzo charyzmatycznym mówcą, pełnym pasji, nonszalancji i brawury, z drugiej pada ofiarą szykan oraz złośliwości. Ta mieszanka sprzeczności (podparta jeszcze drobnymi ruchami ust, które gotowe są coś powiedzieć, lecz… jakby się zatrzymują) czyni go fascynującą postacią, choć twórcy nie robią z niego męczennika, ani ofiary. Magnetyczna i najbardziej wyrazista kreacja tego filmu.

Zaledwie przyzwoitego i zdecydowanie edukacyjnego w przekazie. „Rustin” pozwala wyciągnąć z zapomnienia ważną postać dla amerykańskiej historii XX wieku, jednak nie ma jego energii ani brawury.

6/10

Radosław Ostrowski

Nimona

Netflix coraz bardziej poszerza swój katalog oryginalnych produkcji wszelkich maści. Ale chyba najrówniejsze w ich dorobku są produkcje dokumentalne i animacje. To drugie reprezentuje jedna z przeoczonych przeze mnie dzieł. Stworzona przez poszerzające swoją bibliotekę Annapurnę adaptację komiksu (przepraszam, powieści graficznej) Nate’a Stevensona.

„Nimona” dzieje się w niby-współczesnym mieście, ale gdzie nadal walczą rycerze. Od tysięcy lat miasto było otoczone potężnymi murami, broniącym przed wszelkiej maści zagrożeniem. Miastem rządzą kobiety (królowa oraz dyrektor Instytutu, w którym szkoleni są rycerze), technologia jest bardzo mocno zaawansowana (Internet, „żywe” banery reklamowe, latające samochody) – jednym słowem raj i sielanka. Ma też dojść do precedensu, bo ma dojść do ślubowania pierwszego rycerza pochodzącego z nizin społecznych (a nie potomkowie obrończyni miasta, Gloreth) – Ballister. Niestety, podczas ślubowania królowa zostaje zamordowana, zaś uznany na winnego nowy rycerz musi się ukrywać. Wtedy pojawia się pewna dość energiczna, zbuntowana nastolatka o imieniu Nimona. Proponuje mu pomoc w oczyszczeniu swojego imienia, choć jej metody są dość… ekstremalne.

Sam film w zasadzie jest prostą historią, której największym sercem jest relacja dwójki outsiderów. Ballister mimo woli zostaje oskarżony, ale broni się przed nieczystą walką, pozostaje przez większość akcji idealistą. Nadal wierzy w honor, lojalność oraz siłę systemu. Nimona jest całkowitym kontrastem – zbuntowana nastolatka, z bardzo punkowym nastawieniem, wściekłością, gniewem. I jeszcze jest… zmiennokształtna, co daje animatorom duże pole do popisu. Ta kontrastowa para oraz zmieniająca się ich dynamika jest emocjonalnym paliwem, co także jest zasługą świetnego dubbingu. Przy okazji powoli odkrywamy przeszłość bohaterki i przyczynę jej nastawienia wobec świata. Bardzo kreatywnego świata mieszającego zaawansowaną technologię czasów naszych ze średniowiecznymi rycerzami i ich zasadami. Powinno się to gryźć ze sobą, ale kompletnie tak się nie dzieje.

Równie imponująca jest animacja, której bliżej jest do komiksowej stylistyki. Pozornie prosta, ale pełna szczegółów. Szczególnie wrażenie robi ekspresja tytułowej bohaterki i jej umiejętność przemiany we wszystko: od dziecka przez wieloryba i rekina aż po… Godzillę. Dynamizuje to sceny akcji, których tu nie brakuje – świetna ucieczka z więzienia, wyrwanie się z zasadzki Instytutu czy finałowa konfrontacja wzięta z japońskich filmów o kaiju. Wygląda to świetnie, ale też unikatowo, nie naśladując Disneya, Pixara czy DreamWorks w warstwie wizualnej.

„Nimona” może wydaje się prostą opowieścią o tym jak łatwo można stworzyć z kogoś potwora. Tylko, że im bliżej poznajesz go, przestaje on być potworem. Jednak trzeba chcieć przełamać swoje uprzedzenia i lęki, a nie każdy ma odwagę tego dokonać.

8/10

Radosław Ostrowski

Przesilenie zimowe

Sześć lat minęło, odkąd swój ostatni film nakręcił Alexander Payne – specjalista od kina niezależnego, ze wskazaniem na słodko-gorzkie historie obyczajowe. Jeśli myślicie, że postanowił zrealizować film gangsterski, głupawą komedię dla nastolatków czy blockbuster, porzućcie wszelką nadzieję. Reżyser nadal skupia się na relacjach międzyludzkich, jednak w zupełnie innej epoce.

holdovers1

Tym razem jesteśmy w Barton Academy – prywatnym liceum dla cholernie bogatych gnojków z internatem w roku 1970. Tutaj właśnie pracuje Paul Hunham (Paul Giamatti), specjalizujący się w historii starożytnej nauczyciel. Nikt go nie szanuje, uczniowie go nienawidzą, rodziny nie posiada – innymi słowy to oderwany od rzeczywistości samotnik. Dlatego to właśnie on ma się zająć grupką uczniów, którzy (z różnych powodów) świąteczną przerwę zmuszeni są spędzić w szkole. Po kilku dniach z piątki zostaje jeden chłopak – Angus Tully (debiutujący na ekranie Dominic Sessa), któremu grozi wydalenie za odległe od dobrego zachowanie. Poza tą dwójką jest jeszcze kucharka Mary (Da’Vine Joy Randolph), której syn zginął w Wietnamie. Co może wydarzyć się przez te dwa tygodnie?

holdovers2

Jak widać po opisie fabuły Alexander Payne robi Alexandra Payne’a. Nadal trzyma się konwencji komediodramatu, gdzie mamy duży nacisk na interakcję między całą trójką bohaterów. Niby pochodzą z różnych środowisk, ale mają ze sobą więcej wspólnego niż się wydaje. Każde z nich jest jak cebula – mają warstwy, a reżyser bardzo powoli odkrywa tajemnice oraz historię naszej trójki. Dla wielu może nawet zbyt powoli, ale to jest celowe działanie. By móc jeszcze bardziej chłonąć zarówno zimowy klimat, jak i zanurzyć nas w realia lat 70.

holdovers3

I a propos realiów, Payne robi wszystko, byśmy weszli w ten świat. Mało ten, ten film WYGLĄDA jakby został nakręcony w latach 70. (w czołówce – z lekko drżącymi napisami pojawia się rok produkcji… 1971), z bardzo charakterystycznym ziarnem, dość zgaszonymi kolorami oraz muzyką z epoki. Nawet udźwiękowienie dialogów (jakby były nagrywane w studiu) jest bardzo niedzisiejsze. Ta techniczna otoczka jeszcze bardziej podkreśla „niedzisiejszość” tej produkcji.

A wszystko dźwiga na swoich barkach fantastycznie trio aktorskie. Paula Giamattiego uwielbiam od nastu lat i tutaj nie zawodzi. Jego profesor Hunham to facet kompletnie z innej epoki, zanurzony w książkach oraz pracy akademickiej, pełen pasji i rzucający złośliwościami. Jednak pod tą warstwą zgorzkniałego inteligenta skrywa się bardzo zagubiony, ale pełen empatii pasjonat. Może społecznie bardzo zdystansowany (choć ma powody – rybi zapach), ale jak chce, potrafi zbudować silną więź. Absolutnie cudowna kreacja. Równie świetna jest Randolph jako kucharka Mary. Bardzo opanowana, niejako będąca głosem rozsądku, nie dająca sobie w kaszę dmuchać. Niemniej jeszcze nie radzi sobie ze śmiercią syna, choć bardzo dobrze to maskuje. Jednak prawdziwym odkryciem jest debiutujący Dominic Sessa. Jego Angus Tully jest z jednej strony bardzo inteligentny, złośliwy i sarkastyczny, z drugiej to bardzo poharatany przez życie oraz rodzinę chłopak. Przekonuje zarówno w momentach bardziej wybuchowych, jak też zdecydowanie wyciszonych. Jego wspólne sceny z Giamattim to dla mnie najlepsze momenty tego filmu.

holdovers4

„Przesilenie zimowe” potwierdza zmysł Payne’a do obserwacji relacji międzyludzkich oraz ich demonów, które ich prześladują i jednocześnie kształtują. Film bardzo niedzisiejszy w realizacji, skupiony i wyciszony, choć może wielu się dłużyć.

7,5/10

Radosław Ostrowski