Riverside – Wasteland

RIVERSIDE%2B-%2BWasteland%2B-%2Bfront

Nie ma obecnie kraju bardziej popularnej reprezentacji rocka progresywnego niż kierowany przez Mariusza Dudę Riverside. Jednak ostatnie lata były bardzo brutalne dla formacji – najpierw zmarł ojciec frontmana, a następnie gitarzysta grupy Piotr Grudzieński. Jego pamięci był poświęcony album „Eye of the Soundscape”, gdzie pojawiły się ostatnie utwory z tym muzykiem, jednak skręt ku bardziej elektroniczno-ambientowym klimatom wywołał ogromne kontrowersje. „Wasteland” miał pokazać także, jak formacja (już jako trio) będzie dalej funkcjonować.

Uprzedzę wszystkich od razu: gitara nadal wybrzmiewa, lecz gra na niej sam Duda i/lub grający z nimi na koncertach Marcin Meller z Quidam. Choć otwierający całość „The Day After” jest śpiewany a capella (wokal nawet odbija się niczym echo), ale w połowie coraz mocniej dochodzi elektronika, budząca skojarzenia z Lunatic Soul. Tylko, że końcówka w niemal horrorowym stylu ostrzega, że będzie inaczej. Cięższe dźwięki gitary towarzyszą przez „Acid Rain”, gdzie tną niczym nożyczki,wspierane przez bardzo mroczną elektronikę, wręcz organową, by w połowie kompletnie zmienić klimat. Wtedy zaczyna odzywać się elektronika, zaś solówki wywołują niepokój swoim bluesowym wręcz zacięciem, by załkać w finale. O wiele bardziej hard rockowo dzieje się w „Vale of Tears”, chociaż refreny są o wiele spokojniejsze, przypominające średniowieczne pieśni (znowu te organy) oraz elektroniczne wstawki z dość nieoczywistą perkusją, zmiennym tempem (wręcz marszowym) oraz bardziej patetycznym solo, które miażdży. Po takim rollecoasterze wchodzi oaza spokoju w postaci akustycznego „Guardian Angel”, gdzie gitara się uspokaja i razem z fortepianem działa kojąco, ale w połowie dochodzi do przełamania z powodu wejścia melodyjnej gitary elektrycznej jako tła. Melancholijny „Lament” oparty na prostych dźwiękach gitary akustycznej (początek), by uderzyć podniosłym wokalem oraz zgraniem perkusyjno-organowo-gitarowym w refrenie, działając niczym rollercoaster, by na koniec dodać cymbałki oraz… skrzypce. Choć spokojny „River Down Below” potrafi chwycić swoimi dźwiękami, a na finał dostajemy pianistyczny, poruszający „The Night Before”.

Kiedy wydaje się, że już nic nie zaskoczy wskakuje „The Struggle for Survival”, który trwa prawie 9 minut. Krótkie solówki gitary, imitacje trąbek, metaliczny bas w tle – początek może wydawać się bardzo monotonny, ale dalej zaczynają się odzywać kolejne instrumenty, klawisze podświdrują, perkusja lekko uderzy, by na chwilę weszły gitary (elektryczna wydaje się nawet lekko orientalna), podkręcają tempo oraz dodając ostrości, dorzucić kolejny element, budując klimat miejscami godny horroru oraz totalnej psychodelii. Czy mówiłem o tym, że jest to kompozycja instrumentalna? Równie duży jest też utwór tytułowy, ale tym razem zawiera słowa i tez zaczyna się bardziej spokojnie, chociaż gitara akustyczna gra dość energicznie. Wejścia fortepianu oraz wokaliz z „łkającą” (a nawet szarpiącą) gitarą dają efekt niesamowitości, by wrócić do początku utworu i jeszcze podgrzać temperaturę.

Także i sam Duda na wokalu wydaje się być taki jak zawsze, ale parę razy zaskakuje. Od niemal spokojnego i głębokiego niczym Nick Cave przez pewien stan „anielskości” aż po… falset. I każdy z tych tonów wybrzmiewa bez fałszu. Choć „Wasteland” może wydawać się o wiele spokojniejszy niż poprzednie płyty Riverside, pozostaje autentyczny, potrafi poruszyć i wiele utworów zostanie w pamięci na długo.Na pewno jeszcze wrócę do tej płyty.

8/10

Radosław Ostrowski

Godsmack – When Legends Rise

GodsmackWhenlegendsrise

Jesień przyszła i wtedy jest moda na dwa rodzaje muzyki: zgodną z pogodą na zewnątrz (melancholijny, spokojny pop ew smooth jazz lub piosenka poetycka) albo grzałkę, czyli bardzo ostre dźwięki. Takie jakie serwuje choćby Godsmack, który łoił bardzo ostro, szybko, mocno i głośno. Rok temu wydali swój siódmy album “When Legends Fall” i pojawiło się pytanie: czy coś się zmieniło w tym pieprzniku?

Kwartet pod wodzą Sully’ego Erny nadal gra ostro, solówki Enry oraz Romboli potrafią dostarczyć, zaś same utwory są na tyle krótkie, by nie mogły się znudzić. Jak choćby utwór tytułowy z bardzo równo, choć zmiennie grającą perkusją oraz siarczystym refrenem. Czasem w tle przewinie się fortepian jako tło, nie zawsze słyszalne (intensywny “Bulletproof” z mocnym mostkiem), a to wskoczą jeszcze smyczki (podniosłe “Under Your Scars”), jeszcze podniosły chórek w tle z nośnym refrenem (“Unforgettable”). Jednak najważniejsze są tutaj popisy gitar, przypominające bardziej brudne, lekko grunge’owe brzmienie. Ale o dziwo całość nie jest aż tak szybka, jak by się mogło wydawać (może poza “Say My Name”), a długich utworów tutaj jak na lekarstwo (wyjątkiem jest prawie 5-minutowy “Someday”, będące jedynym rozbudowanym numerem). Niemniej nie brakuje tutaj ostrych numerów (“Say My Name” czy wsparty basem “Just One Time”), zaś wokal Erny’ego troszkę przypomina Jamesa Hetfielda, choć to może moje uszy świrują.

“When Legends Rise” jest bardziej hard rockowy niż metalowym popisem amerykańskiej ferajny. Jak trzeba to uderzy soczystymi solówkami, by potem lekko zwolnić tempo i zaatakować z większą mocą. Wstydu nie ma, chociaż liczyłem na mocniejsze ciosy.

7/10

Radosław Ostrowski

Jakubik & Deriglasoff – 40 przebojów

R-10048859-1490719707-4967.jpeg

Kiedy dwie wyraziste osobowości ścierają się ze sobą, należy spodziewać się absolutnie wszystkiego. Ale tym razem są to bardzo niezapomniane charaktery: Olaf Deriglasoff (legenda sceny alternatywnej) oraz Arkadiusz Jakubik (wokal). Panowie razem nagrali album z 40 kawałkami I to dzieło można (legalnie) ściągnąć za darmo na stronie Narodowego Centrum Kultury. Jak udało się to upchnąć?

Cały myk polega na tym, że żaden z utworów nie trwa dwie minuty, gdzie będziemy mieli do czynienia z różnymi stylistykami, bazując na wszelkiej maści dźwiękach elektronicznej. Nie brakuje niemal psychodelicznej, “garażowej” rąbanki (“Zatruty owoc”), kompletnie przemielonej gitary w niemal industrialnej rzeźni (“Morderca”, “Odliczanie”), ambientowe cudadła (“Koło”), strzelającej perkusji (“Andrzej”), niemal dyskotekowego bitu (wykrzyczany “Czas”), nowofalowe dźwięki gitary (“Podmorskie pałace”, “Plastikowe maski”), a nawet cyfrowo przerobiony wokal (“Czas”, “Prawda o drzewach”, “Sorry”) czy orientalne wstawki (“Reszta”). Niby utwory są krótkie, ale nie oznacza to, że są nudne i niewiele się dzieje. Nie brakuje zmiany tempa (“Kartki pocztowe”), niemal bombastycznych ciosów (“Miasto”, “Sobota impuls”), wysamplowanych dźwięków (odgłos pociągu w “Jamesie” czy jakiejś maszynerii w “Jonaszu”). Bywa wręcz miejscami na granicy wariactwa (“Szmata”), bólu uszu (“Szklane wodorosty”) czy wejścia w zupełnie inny wymiar (“Magnetofon” czy jazzowa “Pierwsza zmiana”), zaś krótki czas trwania wywołuje we mnie zdziwienie, że to już. Ale i z czasem utwory zaczynają się zlewać w jedno, mimo eksperymentalnych udziwnień Deriglasoffa oraz kompletnie zmieniającego tembr głosu Jakubika.

Ale czy “40 przebojów” to nie jest troszkę za dużo? Dla mnie to za szybko się kończy, czasami teksty wydają się kompletnie niezrozumiałe, a czasem jest poczucie wręcz przesytu dźwięków. Nie oznacza to jednak, ze jest to dzieło nieudane, bo są przebłyski. I warto spróbować dać szansę temu duetowi.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Taco Hemingway – Cafe Belga

cafe-belga-w-iext53031737

Czy jest jeszcze ktoś, kto lubi słuchać Taco Hemingwaya? Że jeszcze się nie przejadł? Ostatnie płyty, mimo sporego sukcesu komercyjnego nie były w stanie przekonać krytyków oraz dotychczasowych fanów. Po kooperacji z Quebonafide tym razem próbuje wrócić do solowego grania. Czy „Cafe Belga” jest w stanie przekonać tych, którzy polubili te pierwsze materiały? Hmm. Odpowiedź na to pytanie nie jest wcale taka łatwa.

Z jednej strony nie brakuje tutaj pomysłowych sampli (niemal „knajpiarski” początek plus co jakiś czas wracające fragmenty wywiadu, poddane zniekształceniu), ale nadal podkłady oparte są na minimalistycznych dźwiękach. Tak jest w utworze tytułowym, gdzie w refrenie dochodzi nawet do… śpiewania oraz odrobinę ciepłych klawiszy. Nie brakuje trapowanych wstawek jak lekko oniryczne „ZTM” z niemal „tykającym” podkładem, co jest pewnym zaskoczeniem, chociaż troszkę przymula. Tak samo oszczędne, choć bardziej bujające jest „Wszystko na niby” oraz o wiele bardziej idące w klimaty Flirtini „Reżyseria: Kubrick” czy wręcz niemal futurystyczne „2031”. Jeszcze bardziej zaskoczył nie podkład w „Fiji” (wstęp na ciepłych klawiszach, rozpędzona perkusja, wielowarstwowe pasaże oraz szybki refren), gdzie Taco – na swoje nieszczęście – próbuje śpiewać, co nie brzmi za dobrze. Także wykorzystująca „orientalną” perkusję „Abonent jest czasowo niedostępnym”, gdzie w połowie dochodzi do przełamania oraz zmiany tempa, zaś fani kooperacji z Quebo odnajdą się w odjechanej, pełnej elektronicznych bajerów „Motorolli”. Jednak na sam koniec Taco zalicza dwa strzały i nie do końca trafne. O ile „Adieu” w retro dyskotekowej estetyce ma swój klimat, o tyle wysamplowana na „Zimnej wojnie” „4 Am in Girona” wydaje się chybiona, tak jak nawijanie po angielsku.

Sam Taco wydaje się wracać do dawnej formy, chociaż zdarzają się pewne proste porównania m.in. z wbijaniem noża w plecy niczym Brutus, choć z drugiej strony czuć mocny powrót i przebłyski. Chyba, że nawija o ZTM, bo robi to za często. Do tego przestaje się skupiać tylko na sobie, rzuca popkulturowymi odniesieniami i potrafi się zabawić swoim flow. Jest zwyżka, ale to jeszcze nie to, z czym Taco wystrzelił na początku swojej drogi.

7/10

Radosław Ostrowski

Kamp! – Dare

dare-w-iext53285029

Pamiętacie tych trzech przystojniaków z Łodzi, którzy grali muzykę elektroniczną? Kamp! po paru latach przerwy wraca z absolutnie nowym materiałem. Czy “Dare” utrzymuje poziom poprzedników, zachowuje wypracowaną formułę czy serwuje pewną poważniejszą zmianę?

Zdecydowanie grupa idzie ku współczesnym trendom, jeśli chodzi o muzykę elektroniczną, co serwuje krótkie intro w postaci instrumentalnego, wręcz ambientowego “20813”, chociaż może wydawać się to zmyłką. Jednak “F.O.M.O.” rozwiewa wszelkie złudzenia – klawisze grają bardzo “miękko” mieszając stare z nowym (przeszkadzajki, “cykacze”, “pstrykająca” perkusja, pomruki w tle), wręcz wakacyjnie, śpiew jest bardzo delikatny, by popłynąć ku bardziej “plastikowym” trendom współczesnego popu. I w zasadzie powinienem był za to Kamp! zwyczajnie zgnoić, lecz o dziwo nie wypada to aż tak tandetnie jak się obawiałem. Jeszcze bardziej ku elektropopowi skręca “Don’t Clap Hands”, chociaż początek z autotunem oraz odgłosami natury wywołuje konsternację. I o dziwo jest parę ciekawych patentów (krótkie wejścia echa, perkusja, rozpędzone klawisze pod koniec), które uatrakcyjniają całość. Nie brakuje bardziej minimalistycznych momentów z powoli rozbudowującymi się pasażami jak w “New Seaon” czy troszkę nowofalowe “Drunk” (gościnnie Hania Rani z Tęskno), które do mnie najbardziej przemawiają, chociaż pojawia się też takie dziwadło pokroju “Dalidy”. Z jednej strony ma być on bardzo epicki (pojedyncze, odbijające się niczym echo uderzenia perkusji, przyspieszone tempo) i bardzo melodyjny (imitacja cymbałków), z drugiej narzucony autotune oraz wręcz techniawowe podkłady wywołują dezorientację, zwłaszcza pod koniec. Ale nie brakuje starego, dobrego Kampu w postaci “My Love” czy “Manana”.

Bardziej przyjemnym eksperymentem jest “Kitsune-Ken”, gdzie nie zabrakło elektronicznego przeniesienia rozkręcajacych się klawiszy, przemielonych wokali w tle, “strzelającej” oraz bardzo zmiennej perkusji, a także miejscami niemal rapującego wokalu. Mieszanka wręcz elektryzująca, utrzymująca całość za pysk. Tak jak niemal “strzelające” “Nanette”.

Muszę przyznać, że trio próbuje eksperymentować i przeszczepić na swoją modłę współczesne trendy muzyki elektronicznej, zamiast ciągle iść w stylistykę retro. Tylko, że te eksperymenty nie do końca mnie przekonały. Trudno odmówić chwytliwości, melodyki oraz ciepłego głosu Tomka Szpaderskiego, ale nie taki Kamp polubiłem najbardziej. Nie oznacza to, że “Dare” jest słabą, nieudaną płytą. Jest solidnym, dobrym materiałem na parkiet. Tylko i aż.

7/10

Radosław Ostrowski

First Aid Kit – Ruins

71NvHs0u%2B5L._SY355_

Szwecja i folk? Wydaje się, że to połączenie co najmniej dziwaczne i wywołujące zgrzyt. Jednak działania sióstr Soderberg znanych jako First Aid Kit pokazują, iż taka kombinacja wypadnie bardzo naturalnie. Rozgłos w naszym kraju przyniosła dopiero trzecia płyta „Stay Gold” z bardzo nośnym singlem „My Silver Lining”. To było jednak cztery lata temu, a nowe wydawnictwo pojawiło się na początku tego roku. Czyżby „Ruins” miało zmienić stylistykę tej grupy?

Nadal na pierwszym planie są obecne gitary, chociaż więcej pola mają te podłączane do gniazdka, mimo iż nie grają agresywnie. I to serwuje otwierający całość „Rebel Heart”, w którym swoje robią też klawisze, zaś solówki gitarowe zahaczają o country. W połowie utworu obecność perkusji zmienia tempo, dodając troszkę klimatu brzmienia z lat 70., by pod koniec przyspieszyć i dając wybrzmieć nowym instrumentom (głównie fortepianowi oraz żwawszej gitarze, ale też i trąbce ze smyczkami). I nie byłem znudzony przez te 5 minut, pełnych zaskoczeń. Bardziej folkowy jest już „It’s a Shame” z chwytliwym refrenem, chociaż klawisze dodają pewnego retro uroku czy lekko „knajpiarski” „Postcard” z wybijającym się fortepianem, zaś lekko melancholijny klimat „Fireworks” bardziej je usadza ku romantycznym piosenkom z epoki rock’n’rolla, tylko bardziej współcześnie wyprodukowanym (te smyczki pod koniec!!!). Coś takiego mogło by zagrać na jakiejś dyskotece sprzed wielu, wielu lat. Nawet znajdują się momenty wyciszenia jak akustyczny „To Live a Life”, do którego dopiero pod koniec wchodzą delikatne klawisze, lekko rozmarzone „My Wild Sweet Love” (rzeczywiście słodkie, ale bez przekroczenia granicy przesady), które dostarczają wiele przyjemności czy oszczędny utwór tytułowy, dający dużo przestrzeni dla wokali.

I to lawirowanie między folkiem, a różnymi odmianami wychodzi bardzo zgrabnie (zaczynające się od długiego zaśpiewu „Distant Star”), zaś wspólne śpiewanie przez siostry robi piorunujące wrażenie. Ale także osobno radzą sobie świetnie, tak bardzo po „amerykańsku”, zupełnie jakby się urodziły gdzieś na preriach Arizony czy innego Teksasu. Chociaż pojawia się pod koniec znużenie („Hem of Her Dress” przełamane pod koniec grupowym śpiewem oraz trąbkami), to jednak pozytywne wrażenie nie zostaje zniszczone. Rozluźniająca, bardzo ciepła, sympatyczna muzyka.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Slash feat. Myles Kennedy & The Conspirators – Living the Dream

Livingthedream-front

Ciężko jest mi sobie wyobrazić fana muzyki rockowej, który nie znałby Saula Hudsona aka Slasha. Ten wyrazisty gitarzysta był filarem Guns’n’Roses, do których niedawno wrócił. Nie oznacza to, że wspólne muzykowanie z Mylesem Kennedym oraz The Conspirators zostało ostatecznie zakończone. Po chłodniej przyjętej “World on Fire” grupa postanowiła wydać chudszy album numer trzy. Czy te 12 kawałków dają radę?

Już otwierający całość “The Call of the Wind” serwuje cięższe hard rockowe granie z rozpędzonym riffem, mocną oraz szybką sekcje rytmiczną, dając mnóstwo czadu i pozwalając na chwilkę wyciszenia w środku. Zupełnie jakbym słuchał bardziej agresywne numery z lat 70. Znacznie ciężej jest w bardziej bluesowym “Serve You Right”, z bardziej brudnymi riffami, pozwalając sobie dalej na więcej. Perkusyjne strzały w “My Antidode” kontrastują z dwoma gitarami: jedna lekko podniszczoną I tnącą, drugą bardziej wyciszoną oraz spokojniejszą, by ustąpić czaderskiej solówce (wraca pod koniec), wyciszając się w zwrotce. Jeśli szukacie szybkich numerów z rozpędzonymi riffami mamy jeszcze “Mind Your Manners”, zmieniające tempo, bardziej podniosłe “Lost Inside the Girl” czy soczysty “Driving Rain”.

Nawet w tych pozornie spokojniejszych momentach udaje się parę razy zaskoczyć nie tylko nagłą zmianą tempa, ale małymi detalami (refren w “Read Between the Lines”, początek “Slow Grind”, akustyczna gitara w pięknym “The One You Loved Is Gone”, mocny początek “The Great Pretender”, choć sam utwór troszkę przypomina “Don’t Cry”), uatrakcyjniającymi odsłuch. Sam Kennedy na wokale daje dużego kopa, ale to Slash ze swoimi solówkami błyszczy.

“Lives the Dream” jest o wiele krótszy od poprzednika, co jest ogromną zaletą. Różnorodność tempa, świetnie zagrane, Kennedy na wokalu radzi sobie bardzo dobrze, zaś kopniaki serwowane przez Slasha zostaną na długo. Takiej energetycznej płyty na chłodne wieczory potrzeba dzisiaj bardzo.

8,5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

The Dumplings – Raj

raj-b-iext53230258

Jeśli jest ktoś, kto na polskie scenie alternatywnej dzieli i rządzi, przy okazji zdobywający dużą popularność jest to duet The Dumplings, czyli Justyna Święs (wokal i teksty) oraz Kuba Karaś (muzyka). Ich poprzednie dwie płyty, mieszające pop z elektroniką oraz bardziej alternatywnym sznytem osiągnęły status złotych, co pokazuje ich siłę. Jednak “Raj” ma być zupełnie innym doświadczeniem. Dlaczego?

Dwa powody. Po pierwsze, album w calości jest śpiewany po polsku i zawiera tylko 8 piosenek (plus jeszcze dwa bonusy). Po drugie, więcej tutaj ducha i brzmienia z lat 80., jakie ostatnio wykorzystywał choćby Król. Inny klimat serwuje choćby otwierające całość “Kino”. Najpierw słychać bicie dzwonu oraz dziwaczne perkusjonalia, podlane coraz intensywniejszymi dźwiękami syntezatora, budującymi atmosferę mroku (niczym z filmu Johna Carpentera), co podkreśla jeszcze nisko śpiewająca Święs, jakby od niechcenia. Potem ten głos nabiera coraz większej siły, wręcz pewności. Po dwóch minutach podkręcić tempo ku bardziej tanecznym barwom oraz dźwiękom z 8-bitowych gier, zaś głos staje się taki bardziej “męski” (refren), by wskoczyć wyżej I zakończyć wokalizami, wspartymi przez perkusyjne “strzały”. Jesteście w szoku? Singlowy “Raj” utrzyma was w nim na dłużej – najpierw odgłos odbezpieczenia pistoletu, pędząca na złamanie karku perkusja oraz synthpopowe klawisze zmieszane z odbijającym się niczym echo wokalem. Ciarki gwarantowane, a refren z ciepłymi dźwiękami fortepianu będzie nucony długo po usłyszeniu. Równie niepokojący jest “Deszcz” z odbijającą się, metaliczną gitarą, surową perkusją oraz rozpędzonymi klawiszami w połowie. Powrót do melodyjnego synth popu serwuje “Uciekam” z nakładającymi się klawiszami, serwujący mocne ciosy perkusji “Frank” (mocno inspirowany “Zapachem kobiety”) oraz odpowiednio budującego poczucie lęku “Przykro mi”.

Nawet “Nieszczęśliwa” okazuje się pułapką – śmiech na samym początku z “afrykańskimi” perkusjonaliami zapowiada coś innego, lecz wtedy wchodzą dęciaki imitowane przez syntezatory (brzmi to dziwnie), przez co wchodzą kolejne popisy perkusyjno-elektroniczne, dodające kolejne warstwy (wokalizy, przerobione głosy, melorecytacje, tamburyn), wprowadzając w niemal psychodeliczny trip. Zaś na koniec dostajemy “Tam gdzie jest nudno, ale będziemy szczęśliwi” z niemal patetycznym fortepianem, by wejść ku bardziej dyskotekowym pasażom, nie gasząc mroku, potęgowany przez głos Kuby Karasia na końcu.

Są też umieszczone dwa bonusowe kawałki. O ile “Ach nie mniej jednej” już znałem i nadal uważam za świetny utwór (smyki w środkowej części), o tyle cover “Jestem kobietą” Edyty Górniak z gościnnym udziałem Mary Komasy nie do końca mnie przekonuje. Nie wiem, czy to przez tą melorecytację zmieniającą się w obojętność, czy zbyt odjechaną aranżację z przerobionymi głosami w tle.

“Raj” kompletnie odcina się od poprzednich albumów, zmieniając kompletnie klimat, zaś Święs niczym kameleon zmienia tempo, sposób ekspresji w taki sposób, że nie da się tego opisać słowami. Bardziej taneczne rytmy mogą odwrócić uwagę od tekstów, dotykających spraw bliskości, miłości, szczęścia. Może to przypominać skok na głęboką wodę, ale potrafi porazić.

8/10 

 

Radosław Ostrowski

Kamp! – Orneta

R-7657970-1446117124-5054.jpeg

Trend na brzmienia lat 80. trzyma się bardzo dobrze od dawna, a najmocniejszy odczuwalny jest w brzmieniach elektronicznych. I na tym trendzie skorzystało też łódzkie trio Kamp!, które swoim debiutem z 2012 roku zrobiło wielką furorę. Trzy lata później przyszedł drugi album “Orneta”, którego nie udało mi się wtedy przesłuchać. Jak się broni po latach?

Otwierający całość “Half Nelson” już pokazuje z kim mamy do czynienia. Odbijające się niczym echo uderzenia, nakładające się na siebie elektroniczne pasaże, mocno przerobione wokale (ledwo słyszalne w natłoku dźwięków), “strzelająca” perkusja. Jest bardziej współcześnie niż na debiucie, ale czuć ducha synth popowych klimatów. Do tańca także zachęca “No Need to Be Kind” z bardzo łagodnymi zwrotkami, pełnymi perkusyjnych cudadeł oraz ciepłych pasaży. Nie brakuje bardziej melancholijnego “Land Rover”, gdzie znowu perkusja zadziwia, zaś wokal brzmi bardzo delikatnie, wręcz eterycznie. “Zandata Mandaya” za to zostaje ubarwiona niemal etnicznymi perkusjonaliami, zmielonymi z “rozmarzonymi” klawiszami, by przejść do mrocznego “Range Rover”

O dziwo, jest też tu pare kompozycji instrumentalnych. Pełen dziwacznych wokali “Arsene Wenger” z niemal new wave’owych popisów klawiszy. “Trap Door” ma w sobie typowe brzmienie perkusji z debiutu, a także ubarwione “ciosy” klawiszy, tworząc mieszankę taneczno-dynamiczną, coraz bardziej nasilając kolejne dźwięki czy wręcz oszczędny utwór tytułowy, pełen niepokojącego klimatu, zbudowanego dzięki eksperymentalnym popisom.

“Orneta” bardziej rozwija łódzkie trio, pozwalające sobie na więcej eksperymentowania oraz instrumentalnych popisów. Nadal jest to muzyka taneczna, z bardzo chwytliwymi melodiami, jednak tym razem wszystko zmierza ku bardziej mrocznym klimatom, tworząc bardzo intrygującą mieszankę. A już wkrótce będzie nowa płyta.

8/10

 Radosław Ostrowski

Jungle – For Ever

jungle_for_ever

Kolejny duży zespół, bo aż 7-osobowa ekipa reprezentująca Londyn. Ale najważniejsi są tutaj dwaj goście: Tom McFarland oraz Josh Lloyd-Watson, którzy zaczęli grać muzykę inspirowaną soulem z lat 70. Debiut sprzed 4 lat wywołał wielką furorę, ale dopiero drugi album staje się prawdziwym testem. Czy ta muzyka rzeczywiście będzie z nami “For Ever”?

Że nadal krążymy wokół funku sprzed 40 lat, czuć już w otwierającym “Smile”, gdzie mamy rozpędzoną perkusję oraz niemal chóralny śpiew, tak zsynchronizowany jak w epoce. Dodajmy do tego charakterystyczny dźwięk elektroperkusji (niemal Kampowe! “Heavy, California”), funkowy bas (bujający “Beat 54” ze smyczkowym wstępem) oraz niedzisiejsza elektronika (“Cherry”) to najmocniejsze atuty w arsenale twórców. Także wokalne popisy kolektywu przyjemnie bujają jak w “Casio”, troszkę przypominające styl Metronomy. Nawet te bardziej minimalistyczne eksperymenty (przerobiony wokalnie początek “Mama Oh No”) czy spokojniejsze fragmenty (“House in LA”) dodają jedynie animuszu, przez co albumu słucha się ze sporą frajdą. Nawet jak wchodzą smyczki, nie wywołują one znużenia. Tak samo jak sample (początek “Cosurmyne”) czy skręt ku bliższemu popowi (“Home czy “(More and More) It Ain’t Easy”).

W zasadzie trudno się tu do czegoś przyczepić – wokale brzmią dobrze, aranżacje potrafią oczarować (wręcz epicki “Prey”), samo brzmienie też dodaje retro klimatu. Tylko albo aż dobra płyta bez ambicji na coś więcej niż czysty fun oraz podbój kilku parkietów.

7/10

Radosław Ostrowski