Warszawskie Combo Taneczne – Sto lat, panie Staśku!

sto-lat-panie-stasku-b-iext52749074

Urodziny można obchodzić na multum różnych sposobów. Można zrobić zrobić dużą imprezę, pokazać nowy film czy wydać nową płytę. Ale jak są urodziny, zaś solenizant już dawno opuścił ten świat, pozostaje nagrać tribute album. Tak też postanowił zrobić Jan Młynarski ze swoim Warszawskim Combo Tanecznym, wydając płytę w hołdzie dla Stanisława Grzesiuka – jednego z najsłynniejszych pieśniarzy warszawskiej ulicy.

Jeśli ktoś spodziewał się ewolucji oraz zmiany stylu brzmienia formacji, to się nie doczeka. Mandolina, banjo, piłka, akordeon z gitarą nadal tu grają, a uliczny klimat wręcz wycieka. Czasem pojawi się pewien drobiażdżek jak solo saksofonu w “U Bronki wstawa”, zaś siłą pozostaje zmienne tempo jak żwawsze “Choć z kieszeni znikła flota”, pełen gitar walc “Bujaj się Fela”, lekko rozbrykana “Fabrykantka”, rozkręcające się tango “Hanko” (akordeon szaleje w tle) czy wiele spokojniejsze “Kaziu nie bądź kiep” z krótkimi wstawkami fortepianowymi albo mroczny “Antek” z melancholijną gitarą czy polana smutkiem “Noc ciemna i zimna”

Poza muzyką równie istotne są teksty. Nie brakuje w nich zarówno opisów imprez, napadających bandytów, ale też spraw damsko-męskich, radości życia, lokalnego patriotyzmu czy ironicznego komentarza w sprawie wojny (“Niech żyje wojna!”), co dodaje animuszu, jest zrobione z głową, wdziękiem oraz humorem. Nie zabrakło też nieśmiertelnej “Ballady o Felku Zdankiewiczu”, “Nie masz cwaniaka nad warszawiaka” czy “Wszystkie rybki”.

Janek Młynarski na wokalu nadal robi świetną robotą, utrzymując fason i podtrzymuje tradycję ulicznego grania. Trzecia płyta zachowuje poziom poprzedników, ale też nie doprowadza do dużych zmian. Nadal się przyjemnie słucha.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Lenny Kravitz – Raise Vibration

raise-vibration-b-iext52897392

W latach 90. rządził na parkiecie, dając wiele pop-rockowych numerów. Mimo pięćdziesiątki na karku, Lenny Kravitz nadal nagrywa, koncertuje i ma wiele energii, co udowodnił swoją ostatnią płytą “Strut”. Tylko, że to było cztery lata temu, a to oznacza, że trzeba przygotować coś świeżego oraz nowego. No I mamy nowe, 11. wydawnictwo od tego zdolnego wokalisty i gitarzysty.

“Raise Vibration” zapowiedziane było jako bardzo eklektyczne dzieło. I rzeczywiście nasz gospodarz przekaskuje z gatunków (pop, rock, soul, funk) niczym pszczółka z kwiatka na kwiatek. Początek wprawia w konsternacje, bo mamy cofkę, dużo ambientowego tła oraz roznoszący się niczym chór wokal. Takie jest “We Can Get It All Together”, ale kiedy wchodzi perkusja z gitarą elektryczną klimat zmienia się całkowicie, by zakończyć się solówka na akustycznej gitarze. Singlowy “Low” spokojnie mógłby się znaleźć na poprzednim albumie, bo duch funka (gitara i bas w połowie, wysamplowany Michael Jackson) jest bardzo obecny i strasznie buja aż do finałowego wejścia smyczków. Nad “Who Really Are The Monsters?” czuć duża dominację elektropopu polanego retro stylizacją oraz fajnymi riffami z przesterowaną gitarą. Tytułowy numer zaczyna się jak prawilny rockowy numer (zadziorne solówy + perkusja), by wejść w psychodelię lat 70. oraz dorzucić chórek na koniec (bardziej nadawałoby się słowo szaman z dziećmi), jednak kompletnie nie byłem gotowy na tak nastrojową balladę jak “Johnny Cash”. I uprzedzam: to nie jest country, ale Motown w czasach świetności przeniesiony na dzisiejsze czasy. Są smyczki, jest funkowy bas oraz ciepła gitara.

Dla poszukiwaczy bardziej lirycznych numerów jest pianistyczny “Here to Love”, nie unikający bardziej patetycznych fragmentów (refren), mogących być dla wielu ciężkostrawne. Czasy świetności Kravitza przypomina “It’s Enough”, pełen bardzo “płynącego” basu, pulsującej elektroniki, funkowego ducha, smyczków, a nawet fortepianu. Z kolei sam Kravitz w tym utworze potrafi uwieść niczym sam Marvin Gaye, by potem wejść na wyższe rejestry. I nawet nie czuć, że ten utwór trwa 7 minut (!!!). ale jeśli chcecie coś przebojowego, dostarczy wam “5 More Days ‘Til Summer” z chwytliwym refrenem oraz dynamicznymi solo na gitarze pod koniec, a także polany funkowo-jazzowym sosem “The Majesty of Love” czy rockowy “Gold Dust” z nakładającymi się wokalami w refrenie.

Mimo tego sporego rozgardiaszu, “Raise Vibration” sprawdza się jako bardzo przyjemna rozrywkowa płyta, pokazująca różne oblicza Kravitza. Gospodarz  także wokalnie staje się kameleonem: od bardzo niskiego, wręcz uwodzącego głosu, na ktoreo dźwięk kobitki czują ekstazę, po bardziej ekspresyjne, wręcz zadziorne, godne pełnokrwistych rockmanów. I tak jak “Strut”, podtrzumuje poziom Kravitza jako speca od muzyki gatunkowej z najwyższej półki. Każdy znajdzie tu coś dla siebie.

8/10

Radosław Ostrowski

Joe Bonamassa – Redemption

redemption

Bardzo lubię Bonamassę – to jeden z najzdolniejszych gitarzystów oraz wokalistów bluesowych młodego pokolenia. Niedawno przekroczył 40-tkę, zaś każdy album staje się prawdziwym wydarzeniem. Po dwóch latach Józek (tak jest nazywany w naszym kraju) wraca z 13-tym (!!!) solowym wydawnictwem, gdzie wsparli go muzycy z Nashville.

Czy to oznacza, że Bonamassa postanowił pójść w stronę country? Już otwierająca całość “Evil Mama” sugeruje, że takie wnioski są jeszcze przedwczesne. Zaczyna się od mocnych uderzeń perkusji, by dać potem pole dla gitary oraz… dęciaków, które nie gryzą.refren jest bardzo nośny (i ten chórek jest bardzo fajny), a pod koniec jeszcze dostajemy bardzo zadziorne riffy. Po tym następuje spore zaskoczenie, bo “King Bee Shakedown” skręca ku tanecznemu… rockabilly, co wydaje się dość dziwaczne. Dęciaki zaczynają dominować, Józek śpiewa dynamiczniej, tylko coś mi tu nie pasowało. “Molly O’” zaczyna się szumem morza, by pójść ku cięższemu stylowi z lat 70., przypominając to, co robi Bonamassa jako członek Black Country Communnion. Takiego Józka uwielbiam najbardziej: z soczystymi riffami, mocnymi uderzeniami perkusji oraz klimatem. Żywszy “Deep in the Blue Again” ubarwiony jest gitarą brzmiącą jak sitar. Wiadomo, że po ostrich kawałkach trzeba zrobić sobie krótką przerwę I zwolnić tempo, co następuje w “Self-Inflicted Wounds”, pełnym klawiszy oraz krótkich riffów, by uderzyć solóweczką w srodku, niczym piłą mechaniczną.

I pojawia się drugi zonk, czyli… jazzowy “Pick Up the Pieces”, gdzie najbardziej wybija się saksofon, zaś brzmienie stylizowane jest na okres przedwojenny. Nieźle to brzmi, tylko to chyba nie to, czego się spodziewałem. Bardziej podchodzi szybki blues “The Ghost of Macon Jones” czy wykorzystujący stylistykę country oraz fragment “Kashmiru” tytułowy utwór. Nawet niemal akustyczny “Stronger Now in Broken Places” chwyta za serce.

“Redemption” parę razy zaskakuje, ale Bonamassa ogólnie trzyma swój poziom. Gdy weźmie gitarę do dłoni, napięcie gwałtownie rośnie, zaś klimat przypomina najlepsze lata tego gatunku. Nawet flirty z innymi gatunkami wypadają całkiem nieźle, choć za pierwszym razem wywołuje to zdziwienie. Niemniej jest to bardzo dobra płyta dla fanów brzmień elektrycznych.

8/10

Radosław Ostrowski

Paul McCartney – Egypt Station

Cover_of_Paul_McCartney%27s_%27Egypt_Station%27_album

Czy jest ktoś, kto się uważa za fana muzyki i nie wiem, kim jest Paul McCartney? Jeden ze współautorów największych hitów grupy The Beatles solowo radził sobie nie najgorzej, pozostając nadal aktywnym na polu muzycznym. I właśnie artysta wydał swój osiemnasty album, wyprodukowany przez Grega Kurstina (współpraca przy poprzednim „New” z 2013 r.). Zapowiada się, że będzie to album z podróżami w tle. Jak wygląda ta wyprawa?

Sam początek to delikatne, bardzo krótkie intro, gdzie mamy wplecione jakieś słowne fragmenty oraz odgłosy odjeżdżającego pociągu. I jeszcze chórek. Po tym wstępie wchodzi „I Don’t Know”, czyli melancholijna ballada zdominowana przez smutny fortepian, do którego dołącza perkusja oraz już podniszczony, lecz pełen ciepła głos gospodarza. Działa to bardzo kojąco na uszy, ale to chwila przez zadziorniejszym, singlowym „Come On To Me” z bardziej wyrazistą gitarą oraz chwytliwym refrenem, gdzie wykazuje się stary Hammond oraz pianino, bardziej dynamiczne niż poprzednio. By było jeszcze fajniej w połowie wskakują dęciaki oraz solówka na gitarze, a także zmiana tempa pod koniec z bardziej ekspresyjnym wokalem Macca. „Happy with You” brzmi tak bardziej „ogniskowo”, bo poza gitarą w zasadzie nie odzywa się nic. Chyba, że wychwycimy flety, budujące klimat jakby z lat 70. oraz niemal beatboxerskie popisy sir Paula. W podobnym tonie, choć bez takich atrakcji przygrywa „Confidante”. Gitara (bardziej zapętlona) otwiera bardziej bujającego bluesa „Who Cares”, gdzie wokal jest lekko podrasowany cyfrowo, a im dalej w las, tym więcej ognia. Drugim singlem jest bardzo „letnie” pod względem klimatu, sięgające wręcz po stylistykę r’n’b „Fuh You” (ciekawe, jak by chciano zagrać ten utwór w radiu, podano ten tytuł), które w finale nabiera wręcz epickiego rozmachu (smyczki, chórki).

Macca potrafi też parę razy zaskoczyć jak w „People Want Peace” wspartym na duecie pianino-perkusja (niczym echo odbijająca się), tworząc dość dziwną sklejkę, do której wskakują ciepłe klawisze oraz piękne smyki, wykorzystujący japoński flet „Hand in Hand”, pełen odgłosów ptaków oraz roztańczonego Hammonda samba „Back in Brazil”, ubarwiony „orientalną” gitarą oraz werblami „Caesar Rock” czy aż trzykrotnie zmieniający rytm i styl „Despated Repeating Warnings”. Innymi słowy ex-Beatles miesza klasyczne brzmienie z lat 70. oraz nowoczesną produkcję, serwującą masę drobnych detali, dodających wiele frajdy.

A i sam McCartney wokalnie nadal daje radę, nawet w bardziej ekspresyjnych momentach nie czuć zmęczenia. Także tekstowo jest bardzo różnorodnie, nie bez pewnego krytycznego spojrzenia na świat, ale bez pesymistycznego przekonania. Nie wiem, jakie środki wykorzystuje McCarthney, ale mu to służy bardzo. Tak dobrego materiału sir Paul nie nagrał od bardzo, bardzo dawna. Jest różnorodnie, energetycznie i z czadem.

8/10

Radosław Ostrowski

Romantycy Lekkich Obyczajów – Neoromantyzm

neoromantyzm-w-iext52769590

Dawno nie było grupy z lokalnego Olsztyna. Duet Damian Lange (Transsexdisco) i Adam Miller, bardziej znany jako Romantycy Lekkich Obyczajów, to mieszanka folkowo-rockowej muzyki, okraszonej duchem romantyzmu. Po dwóch latach przerwy przypominają o sobie w czwartym albumie, pod wiele mówiącym tytułem “Neoromantyzm”. Czyżby romantyzm miałby się wznieść na wyższy poziom?

Otwierające całość “Ceppeliny” to mieszanka elektronicznego wstępu z metalicznym basem oraz bardzo chwytliwym refrenem. A żeby nie było zbyt nudno, pod koniec mamy wpleciono solo na trąbkę. Bardziej przewrotne jest “Kobietotalizm”, gdzie na początku mamy wspólny śpiew niczym z muzyki lat 50., by wejść ku reagge’owym klimatom, które nie do końca mi pasują. Jeszcze bardziej zaskakuje “Dotknij żaru”, będący mieszanką rapu (wokal), beatboxingu, funku i jazzu, nie wywołując zgrzytów. Bardziej chwytliwy jest utwór tytułowy, gdzie poza chwytliwym basem oraz solówką trąbki pojawia się sam Grabaż ze Strachów na Lachy. A jeszcze dziwniej, wręcz etnicznie prowokuje “Zwilż”, gdzie gra minimalistyczna perkusja oraz… skrzypce, do których dołącza bas. “Morfeusz” miesza z jednej strony new wave’owe klawisze z gitarami, a nawet piękną kobiecą wokalizę pod koniec, by później wskoczyć w mroczny, silny emocjonalnie “Dom (Tęsknię)”, z każdą sekundą nabierając większego rozmachu. Poza tym czasem zostanie przerobiony wokal (początek wręcz tanecznego “Taki raj”), mocniej zagra gitara (lekko folkowe “Tsunami”), a nawet przypomni o sobie fortepian (lekko “podchmielone” “Karaluchy”).

“Neoromantyzm” jest zbitką różnych eklektycznych dźwięków, które tylko pozornie sprawiają wrażenie przypadkowych. Do tego niegłupie, bardzo refleksyjne teksty nie tylko o miłości oraz wyrazisty wokal tworzą bardzo intrygującą mieszankę, pełnym energii.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Tamagochi – Soma 0,5 mg

fab1_1000

Co się stanie, jeśli dwóch popularnych oraz bardzo zdolnych raperów postanowi połączyć siły? Sukces komercyjny na pewno, reklama też zrobi swoje. A jak sama nawijka, flow i chemia? Współpracę podjęli ze sobą Quebonafide – jeden z bardziej postrzelonych raperów oraz Taco Hemingway, czyli ten bardziej snujący, lekko hipsterski, ale z pomysłem i błyskiem (ostatnio mało tego błysku). Tak powstało Taconafide, które wydało “Somę”. Co mogło pójść nie tak?

Już „Intro”, gdzie mamy zapętlone info z telefonu oraz sample z pianina potrafi wciągnąć, tak jak prosta perkusja, tworząc bardzo specyficzny klimat. Jeszcze ciekawiej się dzieje w “Metallica 808”, gdzie panowie za podkład wzięli… “The Unforgiven” kapeli Jamesa Hetfielda, zaś tekst to klasyczne braggadocio z odniesieniami do klasyków muzyki rockowej (m.in. Obywatela G.C. czy Led Zeppelin). Jeśli szukacie jakiegoś bardziej imprezowego numeru, wejdzie wam w głowę “Art-B” z minimalistycznym, ale bardzo “letnim” bitem oraz bardzo chwytliwym refrenem czy bardziej pachnący Zachodnim Wybrzeżem “Ekodiesel”. Szokiem może być “Wiem” I nie tylko dlatego, że ma “orientalny” posmak, lecz z powodu śpiewanego refrenu oraz wręcz zawodzącego (dosłownie) Quebo, sprawiającego wręcz ból. Niebezpiecznie blisko Bedoesa (brzmieniowo) zmierzają “Kryptowaluty”, chociaż bit jest bardziej niepokojący, jednak nawijka Quebo wydaje się wręcz na poziomie nastolatka (kwestie miłosne). Poszukiwacze bardziej staroszkolnych klimatów odnajdą się w mocnym “PIN” oraz delikatniejszych “8 kobietach”, a łowcy chwytliwych hitów na pewno zauważą “Tamagochi”, gdzie technologia jest głównym tematem.

A jak sobie radzą panowie Quebo i Taco? Przejścia między zwrotkami obydwu panów są bardzo płynne, zgrabnie się uzupełniając. Quebo wydaje się bardziej ekspresyjny, wręcz emocjonalny, co parę razy potrafi zirytować, zaś Taco utrzymuje swoje tempo, bawiąc się spowolnieniami oraz przyspieszeniami. Zaś tekstowo dotykają klasycznych tematów: sława, forsa, relacje damsko-męskie, czasami z pojedynczymi banałami (“W życiu chodzi głównie o to, żeby żyć”).

Jednak nie mogę pozbyć się wrażenia niewykorzystania w pełni potencjału, pod koniec wprawiając w stan znużenia. Ale wyszła całkiem przyzwoita płyta z paroma mocnymi strzałami. Tylko, że obydwu stać na wiele więcej.

6/10

Radosław Ostrowski

Johnny Marr – Call the Comet

Johnny_Marr_-_Call_the_Comet

Cokolwiek by Johnny Marr nie nagrywał i zrealizował, zawsze pozostanie jedną drugą kreatywną składu The Smiths. Jednak ten zdolny gitarzysta po rozpadzie formacji działał najpierw jako muzyk sesyjny, by dopiero pięć lata temu spróbować sił jako solista. W tym roku wyszedł trzeci album sygnowany jego nazwiskiem i wydaje się, że udało się utrzymać poziom.

Niby dalej czuć ducha rocka z lat 80., co słychać w solówkach i brzmieniu reszty instrumentów, ale zrobione jest nowocześnie. Tak jak w zadziornym “Rise”, z którym, syntezatorowym wstępem czy punkowy w duchu “The Tracers”, jakim mógłby się pochwalić na ostatniej płycie Noel Gallagher. Surowszy, niemniej melodyjny “Hey Angel” podtrzymuje poziom, a nowofalowy singiel “Hi Hello” brzmi niczym zaginiony kawałek The Smiths (podobnie “Day In, Day Out”). Nie oznacza to, że Marr nie potrafi czymś zaskoczyć. Czy tu perkusyjną elektroniką (synth popowe “New Dominions”), przytłumionym fortepianem (“Walk Into the Sea”), lekko przerobionym głosem (taneczny “Bug”) czy przesterowaną gitarą a’la U2 (“Actor Attractor”), jednak to są drobne detale dla bardzo staroświeckiego rocka sprzed 30 lat. Strasznie mi się podobają te solówki Marra, tak samo jak jego głos.

Ktoś powie, że Marr troszkę stoi w miejscu i gra ciągle to samo. Ale trudno mi się przyczepić do tego, skoro jest to dobrze wykonane, przyjemnie się słucha i nadal ma swój klimat. Tą kometę możecie śmiało wezwać.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Stanisława Celińska – Malinowa…

malinowa-w-iext52789968

Sukces “Atramentowej” okazał się niespodzianką dla wszystkich zaangażowanych. Status podwójnej platyny, masa koncertów spowodowały, że trzeba było pójść za ciosem. Najpierw był suplement do poprzednika, ale w tym roku pojawiło się premierowe dzieło, gdzie Celińska (razem z Maciejem Muraszko) wyruszyła w kolejną wyprawę pełną dźwięków oraz własnych tekstów. Co z tego wyszło?

Nadal poruszamy się po brzmieniach bardziej latynoamerykańskich, czyli bossa novy, fado itp. Nadal dominują wszelkiej maści gitary, co potwierdza lekko melancholijny “Już nie trzeba mi”, gdzie znalazło się miejsce dla skrzypiec oraz akordeonu. Cieplej przygrywa gitara w “Drzewie”, dodając pogodności, by potem przyspieszyć w “Mija raz dwa” z zadziornymi smyczkami. Troszkę mroczniej (fortepian oraz oszczędna perkusja) zaczyna się dziać w “Ja – tu, Ty – tam”, gdzie gościnnie pojawia się sam Piotr Fronczewski. A wiadomo, że obecność pana Fronczewskiego czyni wszystko lepszym, nawet skrzypce graja bardziej szlachetnie. Całość jest zdominowana przez bardziej refleksyjne i nastrojowe melodie, w których gra gitara z fortepianem (“Słowa”, “Nie chcę inaczej”), ale pojawiają się pewne drobiazgi w postaci klarnetu (“Wybacz”), bardzo dynamicznego akordeonu Marcina Wyrostka (bossa nova “Gdzie jesteś dziewczyno”), zwiewnego fletu (“Korali sznur”), cymbałki (lekko “cyrkowa” w brzmieniu “Maskarada”) czy jazzowego saksofonu (ciepła “Malinowa herbatka”), więc nie można go nazwać monotonnym.

Sama Celińska z bardzo spokojnym, ale pełnym emocji głosem tworzy niesamowity, angażujący spektakl, pełen refleksji na temat życia w ogóle. Nie tylko relacji z innymi ludźmi, ale też przemijaniem, fałszem, radością życia, co słychać w szczerych tekstach. Na coraz bliżej nadchodzącą jesień, będzie to idealna propozycja. Najlepiej w duecie z herbatką.

8/10

Radosław Ostrowski

Belle & Sebastian – How To Solve Our Human Problems (Parts 1-3)

how-to-solve-our-human-problems-part-3-w-iext52576431

Ta sympatyczna szkocka formacja w tym roku postanowiła nie nagrywać klasycznie rozumianego albumu. Stuart Murduch z kumplami nagrali najpierw jedną EP-kę, potem drugą oraz trzecią, po kolei wydając w przeciągu roku, by następnie rzucić jako jeden album. Sprawdźmy zatem jak można rozwiązać problem ludzkości.

Grupa nadal serwuje swoje melancholijne, pop-rockowe numery w starym stylu. Czuć to już w otwierającym całość nostalgicznym “Sweet Dew Low”, polana ciepłymi klawiszami, łagodną gitarą z basem. Zupełnie jakbyśmy się cofnęli do lat 70. Więcej do powiedzenia ma transowa perkusja w troszkę synth popowym “We Were Beautiful”, gdzie klawisze (zwłaszcza w refrenie) wydają się bardziej niepokojące, chociaż w połowie zostaje to przełamane solówką trąbki. Liryczniej gra “Fickle Season”, dając więcej przestrzeni akustycznej gitarze oraz… cymbałkom, zaś delikatny wokal Sary Martin tworzy bardzo romantyczny nastrój. Fani bardziej tanecznych numerów, będą oczarowani “The Girl Doesn’t Get It”, chociaż to nie jest do końca moja bajka, z kolei dwuczęściowe “Everything Is Now” z harmonijnymi wokalami oraz spokojnym rytmem skojarzył mi się z Arcade Fire, choć pierwsza część jest bardziej instrumentalna. Chociaż tutaj jest więcej instrumentalnych fragmentów. Radosny, chwytliwy, w duchu lekko psychodelicznych czasów prowadzi “Show Me the Sun”. nie brakuje tu i wspólnego śpiewania, ciut przestrojonej gitary oraz przełamania w połowie (na krótko), by przejść ku melancholijnemu “Same Star” czy okraszonego klarnetowym wstępem “I’ll Be Your Pilot”.

Ale nie brakuje bardziej żywiołowych numerów jak pełen gitar “Cornflakes” czy lekko dyskotekowy “Poor Boy” z funkowym basem, ciepłymi klawiszami oraz dość szybkim wokalem Martin (refren) z Murdochem, jednak są one wyjątkiem od reguły, chwilami wybudzenia i wyrwania z liryczno-romantycznego-retro brzmienia w starym stylu. Gdzie odzywają się gitary, smyczki, ciepłe klawisze, melodia jest bardzo przyjemna, a niepoprawni romantycy znajdą masę rzeczy. Klasyczne Belle & Sebastian – tylko i aż tyle.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Illusion – Anhedonia

i-illusion-anhedonia-cd

Anhedonia to stan psychiczny, w którym człowiek nie odczuwa przyjemności oraz radości. Już sam tytuł sugeruje, że nowe dzieło zespołu Illusion nie będzie należeć do łatwych, lekkich i przyjemnych doświadczeń. Lipa i spółka znani byli z ostrego grania, co pokazali po reaktywacji w 2011 roku oraz zrealizowanych trzy lata później “Opowieściach”.

I już na dzień dobry dostajemy bardzo ciężki cios w brutalnym niczym polski kibic po przegranym meczu “Kto jest winien?”. Gitary tną aż do granicy wytrzymałości, w czym pomaga waląca pałkami perkusja oraz wokal przechodzący ze spokoju aż po siarczysty growling. Niewiele lepiej jest w “Okruchach odręki” z basowym wstępem, pozwalającym na chwile złapać oddech przed gitarowo-perkusyjną-wokalną rzezią, której nie jest w stanie powstrzymać nic. A im dalej, tym ostrość zostaje zachowana i czasem ozdobiona drobiazgami (wokalizy w “Niby” z wręcz bluesową solówką w środku, naparzająca niczym seria z karabinu maszynowego gitara z perkusją w “Metamorfozie”), nigdy jednak nie opuszczając mrocznych stron jak w grunge’owym “Od zawsze donikąd”, gdzie Lipa w tekście atakuje za wrodzoną skłonność do czynienia zła. Pozornie lżejszy (w każdym razie najbardziej przystępny) jest “Śladem krwi”, gdzie gościnnie gra oraz śpiewa Robert “Litza” Friedrich, jednak “Tchórz” przymierza kolejny siarczysty cios, a wokal wręcz pędzi na złamanie karku. Podobnie jak w zakrzyczanym “Do zobaczenia” czy jeszcze agresywniejszym “Dalej”.

Lipa na wokalu robi to, co potrafi najlepiej, zaś jego mroczne, pozbawionej nadziei teksty idealnie komponują się z bardzo ostrymi dźwiękami. Nie poczujecie się po tym albumie lepiej, ale chyba nie taki był zamysł. Ostre solówki, mocne teksty, wyrazisty wokal – tak wściekłego kawałka polskiego rocka nie było od dawna.

8,5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski