Renaissance

Kino spod znaku cyberpankowego SF ma dwa oblicza: japońskich animacji pokroju „Akiry” czy „Ghost in the Shell” oraz amerykańskich filmów pokroju „Blade Runnera” albo innego „Matrixa”. Nie oznacza to, że w innych krajach nie podejmowano prób zmierzenia się z tym podgatunkiem fantastyki naukowej. Takie ryzyko podjął w 2006 roku francuski reżyser Christian Volckman w animacji „Renaissance”.

Akcja toczy się w Paryżu roku 2054, gdzie wszystko i wszystkich można zobaczyć, podsłuchać, obserwować. Tu działa bardzo potężna korporacja Avalon, zajmująca się szeroko pojętą medycyną, w tym prowadzeniem szpitali czy badań naukowych. Jedna z osób zajmujących się badaniami, 22-letnia Ilona Tasujew znika bez śladu. Włącznie z jej samochodem. Do sprawy zostaje skierowany kapitan Karas, bardzo twardy i nie idący na kompromisy śledczy.

Reżyser mocno tutaj inspiruje się kultowym klasykiem Ridleya Scotta z 1982 roku. „Renaissance” to ubrany w sztafaż SF kryminał noir, z masą znajomych elementów: wielkiej tajemnicy, co może zmienić oblicze świata; chciwa korporacja zacierająca ślady; nieustępliwy detektyw, dystopia. Brakuje tylko tutaj robotów czy futurystycznych maszyn, co oszałamiają swoim wyglądem. Całość jest o wiele bardziej przyziemna i skupiona na samym śledztwie. Problem w tym, że dialogi niespecjalnie zapadają w pamięć, samo rozwiązanie jest dość przewidywalne i jedynie gorzki finał potrafił uderzyć.

Co wyróżnia film Volckmana od innych animacji to jego stylistyka. Stworzona przez Attitude Studio animacja wykorzystała technikę motion capture, następnie całość przeniesiono do komputera, gdzie stworzono tła oraz fakturę. Samo w sobie nie byłoby niczym dziwnym, gdyby nie jeden istotny szczegół. Całość jest zrobiona w czerni i bieli, ale nie w stylu dawnych filmów z lat 30., 40. czy 50. Nie ma tu żadnych odcieni szarości, tylko czerń tak lepka niczym sama noc, przerywana tylko bielą świateł. Nieważne, czy są to światła reklam, mieszkań, klubu, samochodu czy latarki – po niemal 20 latach wygląda to imponująco. Szczególne wrażenie zrobił na mnie widok z szyb albo brawurowego pościgu samochodowego z gonitwą przez szklaną powierzchnię nad katedrą Notre-Dame. O podziemnym metrze nawet nie chcę wspominać – nie można od tego oderwać oczu.

W sumie mógłbym podsumować, że „Renesans” to klasyczny przerost formy nad treścią. Za dużo skupienia jest tutaj na warstwie wizualnej (bardzo imponującej, z cudownymi przejściami montażowymi), próbując zamaskować dość szablonową opowieść spod znaku noir SF. Swoją drogą jest w tym cholernie skuteczny.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Ziarnka piasku

Kiedy myśli się o epickich produkcjach z lat 60. przychodzą do głowy takie tytuły jak „Lawrence z Arabii” „Spartakus”, „Kleopatra” czy „Działa Navarony”. Troszkę w cieniu pozostaje jeden z bardziej kasowych filmów tej dekady, który w tamtym okresie odniósł spory sukces artystyczny (8 nominacji do Oscara, Złoty Glob dla najlepszego aktora drugoplanowego plus siedem nominacji) oraz parokrotnie przebiła swój budżet. Mowa o kręconych w Hongkongu oraz Tajwanie „Ziarnkach piasku” na podstawie powieści Richarda McKenny.

Akcja toczy się w Chinach roku 1926 – kraju rozbitym wewnętrzne przez różnych watażków oraz frakcje. Coraz bardziej zaczyna dawać o sobie znać tamtejszy ruch Czang Kaj-szeka, jednak na razie jeszcze jest spokojnie. Będziemy śledzić losy Jake’a Holmana (Steve McQueen) – marynarza-mechanika, który zostaje przydzielony do kanonierki USS San Pablo. Okręt ma zadanie patrolować rzekę Jangcy. Na miejscu zaczyna zauważać dość dziwną dynamikę między marynarzami a chińskimi robotnikami, wyręczającymi załogę w wielu obowiązkach (m. in. przy naprawie silnika). Holmanowi nie bardzo to odpowiada, co doprowadza do konfliktu z paroma marynarzami.

Choć sam punkt wyjścia brzmi dość skromnie, to jednak film Roberta Wise’a potrafi wyglądać imponująco. Historia toczy się zadziwiająco powoli, pozwalając lepiej poznać najistotniejsze postacie oraz pozornie proste relacje. Większość czasu spędzamy na okręcie, gdzie czas płynie dość powoli, zaczyna coraz bardziej być zauważalna rutyna. Jednak dookoła zaczyna coraz brutalniej wkraczać polityka – a dokładniej „władza ludowa” (czytaj: komuniści). Drobne chwile w tawernie w towarzystwie „hostess” pozwalały na złapanie oddechu, jednak dla cudzoziemców oraz osób współpracujących z nimi sytuacja robi się nerwowa. Reżyser zaczyna coraz bardziej zaostrzać poczucie zagrożenia i wrogości. Nawet doprowadzając do wrobienia Holmana w morderstwo, żądając wydania go komunistom. Nie mówiąc o zabiciu jednego z członków załogi przez lud, uznający go za zdrajcę. W drugiej połowie akcja zaczyna gęstnieć, gdzie w finale mamy mocne uderzenie w postaci ataku na blokadę morską i ochronę misjonarzy.

Ale jest tu parę pobocznych wątków, które jeszcze dodają kolorytu całej opowieści. Jest para misjonarzy (debiutująca Candice Bergen i Larry Gates), działających na terenie ich. Ona zaczyna – przez krótką chwilę przed wyjazdem – troszkę poznawać Jake’a i może nawet coś zaiskrzy. Pojawia się Po-han (Mako), czyli jeden z tych, co „utrzymuje się za miskę ryżu”, a zostaje protegowanym inżyniera. Do tego stopnia, że pewne oskarżenie zostaje rozstrzygnięte za pomocą pojedynku bokserskiego.

Dla mnie jednak najciekawsza była relacja między jednym z marynarzem, Frenchy’m (przecudowny Richard Attenborough) a młodą dziewczyną do towarzystwa Maily (Marayat Adrienne – pod tym pseudonimem ukrywa się… Emmanuelle Arsan, późniejsza autorka cyklu powieści o Emmanuelle). Najmocniej iskrzy między nimi, jednak problemem są pieniądze – by kupić jej wolność. Tutaj chyba najmocniej wybrzmiewają kwestie zderzeń dwóch światów oraz ceny jaką za taki związek można zapłacić.

Wszystko to jednak na swoich barkach trzyma jeszcze bardziej stonowany Steve McQueen. Jego Holman jest niezbyt rozmowny, ale za to bardzo opanowany (nawet w najbardziej dramatycznych sytuacjach) i bardzo przyziemny. Nie zgrywa bohatera, tylko stara się najlepiej wykonywać swoją pracę. Potrafi jednak wesprzeć przyjaciół (Frenchy, Po-han) i można na nim polegać. Równie w/w Attenborough, Mako czy Adrienne także błyszczą, to jeszcze trzeba wspomnieć Richarda Crennę (tak, pułkownik Trautman zanim poznał Rambo) w roli dowódcy statku. Ten próbuje odnaleźć się w ciągle zmieniającej się sytuacji geopolitycznej i wypada bardzo przekonująco (szczególnie w ostatnich scenach).

Przyznaję, że troszkę obawiałem się tego trzygodzinnego kolosa w starym stylu (ze wstępem muzycznym oraz przerwą w środku). Jednak „Ziarnka piasku” Wise’a potrafiły wessać niczym sztorm statek, choć początek może wydawać się dość ospały. Precyzyjna reżyseria, mocne dialogi, świetna muzyka oraz technikalia. Warto znaleźć i odkurzyć. 

8/10

Radosław Ostrowski

Chinatown

Kino noir zwane też czarnym kryminałem szczyt swojej największej popularności przeżywał w latach 40. i 50., jednak jak wiele gatunków miał okres przesycenia. Nie oznaczało to jednak, iż nie powstawały mroczne opowieści o prywatnych detektywach, brudnych tajemnicach, korupcji i morderstwach. Były już kręcone w kolorze, wykorzystywały wizualne i tematyczne motywy, dlatego nazwano je neo-noir. Ich obecność jest zasługą takich twórców jak Jean-Pierre Melville, Bob Rafelson, Curtis Hanson czy Carl Franklin. Jednak za najlepszego przedstawiciela nowego czarnego kryminału uznaje się „Chinatown” Romana Polańskiego z 1974 roku.

Jak wiele filmów z tego gatunku historia osadzona jest w Los Angeles lat 30. – mieście pełnego słońca, piasku i skwaru. Tutaj pracuje J.J. Gittes (Jack Nicholson), były gliniarz, a obecnie prywatny detektyw. Powodzi mu się nieźle, głównie prowadząc klasyczne sprawy typu żona zdradza swojego męża albo na odwrót. Pozornie kolejna sprawa wydawała się być czymś takim: żona (Diane Ladd) podejrzewa męża o problemy z wiernością. Tylko, że mężem jest Mulwray, główny inżynierem w Departamencie Wodnym ratusza i to mogłoby dać niepotrzebny rozgłos. Jednak Gittes jest zbyt doświadczonym szpiclem, by nie zdobyć dowodów. Wtedy dzieją się trzy poważne rzeczy: zdjęcia niewiernego mężczyzny trafiają do pracy, pojawia się prawdziwa pani Mulwray (Faye Dunaway) z pozwem i zarzutami o oszustwo oraz – jakby tego było mało – sam Mulwray zostaje znaleziony martwy. Detektyw próbuje rozgryźć kto to tak naprawdę wynajął oraz o co w tym wszystkim tak naprawdę chodzi.

Polański w „Chinatown” tworzy prawdziwy labirynt, w którym my (tak jak Gittes) próbujemy się odnaleźć. Pozornie proste zadanie jest tak naprawdę fasada, kryjąca o wiele bardziej skomplikowaną intrygę. I jak zawsze w tej konwencji, chodzi o pieniądze, władzę oraz kilka brudnych tajemnic. Co uderza przy pierwszym spotkaniu to cięte dialogi, niepozbawione ironii, a także bardzo stylowa warstwa wizualna. Od zaskakująco szczegółowej scenografii (eleganckie meble, żaluzje) przez opartą na fortepianie muzyce Goldsmitha aż po kostiumy i samochody. Cały czas jednak czuć, że sprawa jest o wiele bardziej skomplikowana a korupcja głębsza, wręcz nie do zatrzymania. Morderstwa, oszustwo, wpływowy biznesmen Noah Cross, kazirodztwo, woda, odcinanie nosa – wszystko bardzo powoli jest odkrywane w precyzyjnym scenariuszu. Aż do bardzo gorzkiego finału, wywracającego oczekiwania do góry nogami.

Wszystko na barkach trzyma fenomenalna obsada. Najbardziej błyszczy tu Jack Nicholson w roli Gittesa. Aktor jest o wiele bardziej stonowany i opanowany niż zazwyczaj, używający swojego sprytu oraz ciętych ripost do wybrnięcia z każdej sytuacji. Jednak nie bardzo lubi być robiony w konia, co napędza jego ego. A także wiele przekazuje za pomocą samej twarzy. Równie zjawiskowa jest Faye Dunaway, czyli pani Mulwray. Chłodna, zdystansowana i bardzo elegancko wysławiająca się, jednak jest w niej coś niejednoznacznego, co umieściłoby ją w szufladce femme fatale. Między tą dwójką czuć napięcie, nabierające z każdą sceną intensywnością. Jednak film skradł dla mnie John Huston w roli śliskiego Noah Crossa – bardzo opanowanego, pozbawionego wyrzutów sumienia biznesmena. Pojawia się rzadko, ale jego obecność jest bardzo silna, zapadająca w pamięć.

Nic dziwnego, że „Chinatown” jest uważane za jedno z największych osiągnięć Polańskiego. Jego precyzyjna reżyseria buduje poczucie, że obcujemy jesteśmy w świecie, gdzie wszyscy są zamieszani, a my nadal nie widzimy całego obrazka. Wciągający labirynt z fantastycznym aktorstwem, niezapomnianymi dialogami oraz bardzo ponurym finałem. Bardzo wredne kino.

8,5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Samotny detektyw McQ

Po sukcesach „Bullitta” oraz „Brudnego Harry’ego” filmy policyjne zaczęły łapać drugi oddech, tworząc nowy typ stróża prawa. Człowieka silnego, balansującego na granicy prawa, nie będącego na żadnej politycznej smyczy. Swoją wariację inspektora Callahana postanowił stworzyć sam John Wayne w jednej ze swoich ostatnich ról, zatrudniając weterana od kina akcji Johna Sturgesa. Tak narodził się „Samotny detektyw McQ”, czyli powolny kryminał z odrobiną akcji.

Film zaczyna się tajemniczo, gdzie widzimy starszego faceta zakładającego okulary oraz jeżdżącego po mieście. Po drodze zabija dwóch policjantów i – idąc do jadłodajni – odkrywamy, że on sam jest policjantem. Wychodząc podrzuca coś do przyjeżdżającego auta, by następnie… dostać kulkę w plecy. Wiadomość ta mocno szokuje jego partnera, detektywa Lona McQ (John Wayne). Gliniarz mieszka na łodzi, jeździ bardzo starym autem i jest starym rozwodnikiem. Przy okazji ktoś próbuje go zabić, ale nie z nim te numery. I nawet podejrzewa kto może stać za morderstwem – niejaki Manny Santiago (Al Lettieri). Oficjalnie – biznesmen, nieoficjalnie – handlarz narkotyków. Problem w tym, że nie ma na to żadnych dowodów, lecz dla McQ to nigdy nie był problem. Próbuje wybadać sprawę i przy okazji dowiaduje się, że przygotowany jest skok.

Historia prowadzona jest o wiele wolniej niż można się było spodziewać. Z drugiej strony grający główną rolę Wayne miał już 67 lat i nie było tu już miejsca na bieganie oraz gonienie fizyczne. Jednak to powolne tempo daje spore miejsca dla całkiem niezłych dialogów, odrobiny humoru. Sturges zadziwiająco sprawnie odkrywa kolejne elementy układanki, gdzie podrzuca kolejne tropy oraz postacie (w tym dwójkę informatorów). Czuć tutaj klimat epoki, w tle gra bardzo intensywny jazz w stylu Lalo Schifrina czy Davida Shire’a (dla mnie najjaśniejszy punkt filmu), zaś całość jest pozbawiona zbędnych wątków. Wybijają się też dwa świetne pościgi samochodowe (jeden za wozem pralni, drugi w finale na plaży), nie brakuje strzelania, a zakończenie jest mocne oraz satysfakcjonujące.

Równie aktorsko jest bardzo solidnie. Wayne ma już swoje lata i jest o jakieś 10 lat za stary do tej postaci. Aczkolwiek jego szorstkość, bezkompromisowość oraz odrobina sprytu może budzić sympatię. Dla mnie najmocniejszym punktem jest Lettieri, najbardziej znany z roli Solozzo w „Ojcu chrzestnym”. Bardzo opanowany gangster, która ma w zasadzie jedną mocną scenę, lecz cały czas dominuje ekran. Cholernie dobrze wypadają na drugim planie David Huddlestone (prywatny detektyw „Pinky”), Diana Muldaur (wdowa po zastrzelonym gliniarzu, Lois Boyle) oraz Collene Dawhurst (informatorka Myra, była narkomanka).

Jeden z ostatnich filmów Sturgesa może nie jest najlepszym policyjnym kryminałem z lat 70. i nie dorasta „Bullitowi”, „Brudnemu Harry’emu” czy „Francuskiemu łącznikowi”. Niemniej jest to bardzo kompetentnie wykonany film, z paroma mocnymi scenami akcji, fantastyczną muzyką oraz pewną ręką reżysera. Może z dzisiejszej perspektywy trochę staroświecki, jednak zapewnia bardzo przyzwoitą rozrywkę.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Różowy cadillac

Clint Eastwood zawsze kojarzył się z postacią małomównego, szorstkiego twardziela, co wychodzi z każdej opresji cało. Nie oznacza to, że nie próbował co jakiś czas zagrać w czymś lżejszym i mniej poważnym, jednak o tych filmach się nie mówi. Jedną z takich prób bardziej komediowego wcielenia Clinta był „Różowy cadillac” z 1989 roku.

Eastwood gra w nim Toma Nowaka, łowcę głów pracującego dla poręczyciela. Innymi słowy, jeśli poręczyciel wypłacił kaucję za Ciebie, a ty postanowiłeś zwiać, to Nowak cię znajdzie i postawi przed władzami. Teraz jednak trafia mu się naprawdę trudna sprawa. Otóż jego celem jest Lou Ann McGuinn (Bernadette Peters), oskarżona o posiadanie fałszywych pieniędzy. Wpłacono za nią poręczenie, a ta uciekła różowym cadillakiem swojego męża (Timothy Carhart) razem ze swoją kilkumiesięczną córką. Facet próbował robić różne interesy, lecz to zawsze kończyło się zawodem. Teraz dołączył do grupy neonazistów pod wodzą Alexa (Michael Des Barres) i też chcą ją dopaść. Dlaczego? Ponieważ w skradzionym wozie znajduje się nieco ponad ćwierć miliona dolarów, za które mieli kupić broń.

Tym razem za kamerą stanął Buddy Van Horn, który przez prawie 50 lat był kaskaderem Eastwooda i pracował także jako drugi reżyser. „Różowy cadillac” to trzeci i ostatni wspólny film reżysera z Eastwoodem, co chyba tłumaczy moje rozczarowanie. Film chce być thrillerem, a jednocześnie próbuje grać w bardziej komediowym tonie. Efekt jest mocno schizofreniczny. Przez humor ciężko traktować ten film poważnie, przez co kompletnie nie trzyma w napięciu. Jasne, przebieranki Eastwooda potrafią rozbawić (podszywanie się pod prezentera radiowego – świetne), jednak w momencie trafienia na Lou Ann robi się dziwnie. Twórcy próbowali zrobić z tej relacji skręt ku kinu kumpelskiemu, jednak ta dynamika dla mnie kompletnie nie działała. Humor i cięte (w teorii) dialogi wydawały się bardzo wymuszone, za to sceny akcji są zadziwiająco pozbawione pazura.

Za to antagoniści to albo przerysowani psychopaci (lider Alex czy Waycross), albo kompletni idioci. Niby miało to pokazać zróżnicowanie grupy, lecz dla mnie to kompletnie nie czułem zagrożenia. Bardziej wydawali się pewną przeszkodą. Jeszcze bardziej rozczarowuje finałowa konfrontacja w obozie. Niby jest tu pościg i strzelanina, lecz kompletnie nie czuć tu napięcia. A całość pozornie wydaje się happy endem, bo udaje się naszej parze uciec. Jednak samo zagrożenie nie zostało zneutralizowane, przez co finał jeszcze bardziej wydaje się sztuczny i niesatysfakcjonujący.

Nawet najbardziej zatwardziali fani Clinta Eastwooda mogą poczuć się rozczarowani „Różowym cadillakiem”. Rozkrok między komedią a sensacją jest tak mocny, że nie działa w żadnej z tych konwencji. Zbyt niepoważny, zbyt głupi, pozbawiony jakiegokolwiek napięcia. Nawet charyzma starego Clinta zwyczajnie nie wystarcza, by chcieć pojechać tym cadillakiem gdziekolwiek.

4/10

Radosław Ostrowski

Misja na Marsa

Brian De Palma wielokrotnie pokazywał jak łatwo odnajdował się w każdej konwencji gatunkowej: od thrillera przez kryminał po kino akcji. Ale w 2000 roku postanowił zaryzykować i zrealizować film SF z relatywnie sporym budżetem (100 milionów dolców), znanymi twarzami oraz sporymi ambicjami. Jednak efekt jest co najmniej… dziwaczny oraz trudny do rozgryzienia.

„Misja na Marsa” zaczyna się w roku 2020, kiedy ma zostać wysłana pierwsza misja kosmiczna na Marsa pod dowództwem Luke’a Grahama (Don Cheadle). Udaje się zbudować stację oraz podjąć próby eksploracji planety. Zespół trafia na dziwną konstrukcję, mogącą potencjalnie zawierać wodę. Okazuje się jednak, że za nią znajduje się… coś metalicznego, odkryte przez radar. Jednak większe nasilenie dźwięku maszyny doprowadza do burzy piaskowej, doprowadzając do zabicia trójki astronautów, zaś los czwartego pozostaje tajemnicą. NASA decyduje się wysłać ekipę ratunkową, by zbadać co się stało. Grupę tworzą przyjaciele Luke’a: dowódca Woody Blake (Tim Robbins), jego żona Terri (Connie Nielsen), cierpiący po śmierci żony Jim McConnell (Gary Sinise) oraz technik Phil Ohlmyer (Jerry O’Connell).

Sam punkt wyjścia był bardzo obiecujący. De Palma mocno tutaj czerpie z „2001: Odysei kosmicznej” na poziomie designu statków kosmicznych, ale także próbując głębiej sięgnąć. Problem jednak w tym, że scenariusz wydaje się niby mądry i sprytny, lecz tylko udaje głębię. Jak to u De Palmy, nie brakuje tutaj długich ujęć (początkowa impreza w domu, moment odpalenia statku przed Marsem) oraz budowania napięcia (dotarcie załogi do statku z zapasami czy pierwsze uderzenie burzy piaskowej). Jeszcze bardziej uderza tu tempo – zadziwiająco wolne i spokojne, nawet w scenach opartych na napięciu, by w trzecim akcie lekko przyspieszyć, zostawiając po sobie masę pytań oraz ogromną konsternację. To miało być jak „2001: Odyseja kosmiczna”, a skończyło się jak wariacka teoria Daenickena. I sam nie do końca wiem, co o tym myśleć.

Jest to nawet solidnie zagrane. Najwięcej emocjonalnego ciężaru wręcz Gary Sinise jako McConnell, będący mieszanką opanowania i inteligencji. Co najbardziej widać w momencie, gdy na statku zaczyna spadać ciśnienie, a on decyduje się… nie zakładać hełmu ani butli z tlenem. Nie wiem, czy to miało pokazać jego poświęcenie albo silną wolę, ale mnie to uderzyło. Swoje robi też trzymający klasę Tim Robbins oraz w mniejszej rólce Don Cheadle. Za comic relifa (niezbyt dobrego) wciśnięty jest Jerry O’Connell, jednak on najmniej zapada w pamięć.

„Misja na Marsa” była filmem, po którym kariera Briana De Palmy mocno się posypała i nigdy nie odzyskała swojego blasku. Spory budżet, efekty specjalne oraz świetna strona wizualna nie są w stanie przykryć poszatkowanego, dziwacznego scenariusza. Do oglądania na własną odpowiedzialność.

5,5/10

Radosław Ostrowski

Godzina „W”

Powstanie warszawskie – jak wiele wydarzeń historycznych – stanowił i stanowi materiał dla filmowców. Od „Kanału” Wajdy po „Miasto 44” Komasy, co daje spory rozrzut jakościowy. Inną produkcją poświęconą powstaniu jest telewizyjna „Godzina W” w reżyserii Janusza Morgensterna.

Krótki (nieco ponad godzinę) film oparto na opowiadaniu Jerzego Stefana Stawińskiego – pisarza, scenarzysty oraz jednego z weteranów Powstania. Sama historia jest o wiele bardziej kameralna, wyciszona i nie skupiona na akcji, walce czy batalistyce. Dzieje się wszystko na kilka godzin przed wybuchem, skupiając się na młodych ludziach z oddziału „Czarnego” (Jerzy Gudejko). Jego grupa ma zaatakować niemieckie koszary, razem z drugim plutonem Zabawy. Jednak pojawiają się pewne problemy: nie wszyscy się pojawiają, do tego jeden z żołnierzy jest postrzelony, zaś atak ma odbyć się bez dodatkowego wsparcia. Innymi słowy, grupa idzie na rzeź.

Być może z powodu budżetowych ograniczeń Morgenstern nie pokazuje walki (poza jedną drobną potyczką) i bardziej skupia się na budowaniu atmosfery oczekiwania. Oczekiwania na rozkaz ataku oraz – w końcu! – na wolność. Świat bez łapanek, aresztowań, gestapo, bez Niemców, wreszcie. Czuć ten entuzjazm młodych ludzi oraz silną nadzieję. Że uda się pokonać Szkopów i w jeden dzień ich wykurzyć. Z dzisiejszej perspektywy może i brzmi to bardzo naiwnie (znając finał), jednak nie czuć w tym fałszu. I tym bardziej uderza zakończenie, gdzie chyba powstańcy pierwszy raz zdają sobie sprawę, że nie będzie tak łatwo jak wyobrażali. Odwrotu jednak już nie ma, co dobitnie pokazują ostatnie ujęcia z użycie kilku stopklatek.

Technicznie jest to poprawnie zrobione. Nie ma tu Bóg wie jak imponującej scenografii czy dynamicznej pracy kamery, ale nie można się tu do czego przyczepić. Może do muzyki, która jest niemal żywcem zabrana z serialu „Kolumbowie” (fakt, że odpowiada za nią ten sam kompozytor, ale zgrzyt nadal jest). Zaś wiarygodności dodają mało znani (wtedy) i niezbyt opierzeni aktorzy: Jerzy Gudejko, Ewa Błaszczyk (sanitariuszka Teresa), Jan Piechociński („Jastrząb”), Piotr Łysak (Andrzej) czy Krzysztof Gosztyła („Sęp”). A to tylko część obsady, której nie chce mi się specjalnie wymieniać.

„Godzina W” jest zaledwie drobnym wycinkiem wielkiej historii, jednak Morgenstern ograniczenia potrafi nieźle wykorzystać oraz przekuć na swoją stronę. Bardzo kameralna i może niezbyt widowiskowa, ale bardzo klimatyczna, pozbawiona ciężkich nut martyrologii, tandetnych efektów specjalnych i zadęcia.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Epidemia

Po 2020 roku słowo „epidemia”, „pandemia” i „wirus” doprowadziły wszystkich nas do stanu najpierw szaleństwa, a potem emocjonalnego odrętwienia. Po części też pewną popularność zaczęły przeżywać na nowo filmy o epidemiach czy świecie opanowanym przez wirusa pokroju „28 dni później”, „Contagion – Epidemia strachu” lub obchodzącej 30 lat „Epidemia”.

Film Wolfganga Petersena jest niemal rasowym thrillerem, z dużym budżetem, dużą obsadą oraz… małym wrogiem, co robi wielkie spustoszenie. Wszystko zaczyna się w Zairze w roku 1967, gdzie oddział najemników padł ofiarą dziwnej choroby. Niedługo potem cały obóz został zmieciony z powierzchni ziemi jedną bombką o mocy atomówki. Wirus zdechł, ludzie zdechli, wszystko zdechło. Sprawy jednak się komplikują, gdy 27 lat później w tym samym miejscu znowu doszło do ataku śmiertelnej choroby. Do zbadania zostaje skierowana wojskowa grupa wirusologów pod wodzą pułkownika Danielsa (Dustin Hoffman), do której należy Casey Schuler (Kevin Spacey) oraz nowy członek, major Salt (Cuba Gooding Jr.). Na miejscu niemal wszyscy są martwi, zaś sam wirus jest niesamowicie skuteczny oraz bardzo szybki w tempie. Do tego stopnia, że w zasadzie nie zostawia po sobie jakichkolwiek śladów. Okazuje się, że ten wirus był bronią biologiczną stworzoną przez amerykańską armię, co ukrywa generał Ford (Morgan Freeman) oraz generał McClintock (Donald Sutherland). Jakby mało było zamieszania, wirus (już zmutowany) trafia do małego miasteczka w USA, co wydawało się niezbyt prawdopodobnym scenariuszem.

Reżyser opowiada tą historię w spokojnym tempie, by bardzo oszczędnie, lecz konsekwentnie budować napięcie. Nie brakuje tu imponujących technicznie momentów, jak pokazanie bazy laboratorium wojskowego ze wszystkimi stopniami, zabezpieczeniami oraz co badają. Wszystko w jednym długim ujęciu, tak jak pokazanie zarażenia wirusa w sali kinowej (zaskakująco dobre efekty specjalne), roznoszenie się po szpitalu przez kratę wentylacyjną – nadal te sceny robią wrażenie. Wszystko zaczyna nabierać tempa, kiedy do gry wkracza wojsko, zaś całe miasteczko zostaje poddane kwarantannie. Tutaj Petersen buduje poczucie zagrożenia, strachu oraz izolacji, a także ciągle uciekającego czasu. Poszukiwania pacjenta zero (roznosiciela) są żmudne, strasznie powolne oraz trzymają w napięciu. Skala jest ogromna (ilość żołnierzy i sprzętu wojskowego jest imponująca nawet teraz), nie brakuje nawet pościgu helikopterów (nie gorszego choćby od popisów w „Mission Impossible: Fallout”), zaś w tle gra symfoniczno-elektroniczna muzyka od Jamesa Newtona Howarda mocno w stylu „Ściganego” zmieszanego z „Ostrym dyżurem”.

By nie było słodko „Epidemia” ma pewne wyboje. Pierwszym jest wątek relacji między Danielsem a jego byłą żoną, graną przez Rene Russo. Początkowo wydaje się zbędny i niby ma pokazać jak wyboistą drogę przeszli, jednak spowalniało to tempo i akcję. Po drugie, w paru miejscach dialogi wjeżdżają w zbyt wysoki poziom patosu (aczkolwiek scena w Białym Domu jest świetna). A po trzecie, uczynienie z antagonistów wojskowych, chcących zatuszować swoje dawne grzechy, może nie jest najgorszym pomysłem, lecz te postacie są zbyt jednowymiarowe. Wręcz na granicy przerysowania (tak, panie Sutherland, mówię o panu).

Jednak nawet te drobiazgi nie są w stanie ukryć faktu, że „Epidemia” jest mocnym dreszczowcem z paroma mocnymi uderzeniami oraz nerwową atmosferą. Obsada nie zawodzi, Petersen prowadzi wszystko sprawnie, mieszając momenty kameralne z większą skalą i jest to całkiem prawdopodobny scenariusz.

7,5/10

Radosław Ostrowski

John Rambo

Nikt chyba nie spodziewał się, że jedna z ikonicznych postaci w karierze Sylvestra Stallone’a powróci. Ale jak w 2006 roku odniósł sukces „Rocky Balboa”, czwarta część opowieści o weteranie z Wietnamie o imieniu John i nazwisku Rambo była nieunikniona. Po 20 latach za kamerą staje sam Stallone, który jest także współscenarzystą.

W zasadzie fabuła jest w pewnym sensie remakiem „dwójki”. Rambo (Stallone) nadal mieszka w Tajlandii, tym razem jednak nie pomaga mnichom i nie walczy na kije. Zamiast tego zbiera węże oraz robi za przewodnika łodzią. Jest o wiele bardziej cyniczny oraz zgorzkniały. Teraz go proszą o pomoc misjonarze, aby wysłał ich do ogarniętej wojną domową Birmą. Niechętnie i nie bez wahania, ale zgadza się na tą wyprawę. Ale ku niczyjemu zaskoczeniu, grupa zostaje schwytana. Tym razem nasz heros wyrusza razem z grupą najemników pod wodzą Brytyjczyka Lewisa (Graham McTavish). Ci są strasznie asekuranccy i jeśli wyczują zbyt mocne zagrożenie, chcą się wycofać. Jednak nie mieli przy sobie Rambo, co zmienia wszystko.

Stallone jako reżyser zaczyna całość od materiałów poświęconych okrucieństwu na Birmie, niby sugerując bardziej poważny ton. Sama historia nadal jest bardzo prościutka, wręcz pretekstowo-komiksowa, z bardzo oszczędnymi dialogami. Dużo jest tu uproszczeń, ale nie oglądamy takich filmów dla głębokich portretów psychologicznych czy rozważań na temat kondycji człowieka we współczesnym świecie. Tutaj liczy się akcja oraz bardzo obrazowa przemoc, a tej jest tu w nadmiarze. Co jest sporą zasługą birmańskiej armii sadystów, lubiącej zmuszać ludzi do chodzenia przez pole minowe (bo jak nie, to będzie rozstrzelanie), zmuszając dzieci do służby wojskowej albo atakując wioski z moździerza. Standardowe zagrywki sadystycznych wojskowych.

Ale już w drugiej połowie wszystko zaczyna krystalizować, zaś Rambo przejmuje dowodzenie. Stallone rzadko mówi, za to bardzo mocno używa łuku, noża oraz innych narzędzi zagłady. Szczególne w finale, gdzie super-żołnierz dokonuje jednej wielkiej rzeźni za pomocą ciężkiego karabinu maszynowego. Krew leje się wiadrami, ciała niemal są rozrywane na strzępy (studenci medycyny w tym momencie robią notatki na zajęcia z anatomii człowieka), nie brakuje eksplozji, zaś cała scena jest dziwacznie oczyszczająca. Tak samo satysfakcjonujące jest zakończenie, sugerujące odnalezienie spokoju udręczonej duszy wojownika.

Aktorsko jest przyzwoicie jak na tego typu kino. Stallone jest małomównym człowiekiem czynów, pozornie sprawiającym wrażenie obojętnego cynika. Reszta wypada solidnie, choć najbardziej z grona wybija się Graham McTavish jako najbardziej wyszczekany, chamski i klnący jak szewc Lewis oraz Matthew Marsden jako snajper School Boy. Ku mojemu zdumieniu powiem, że „John Rambo” to najlepszy sequel z serii. Najbardziej bezkompromisowy, wręcz ocierający się o kino eksploatacji, pełen pazurów, kłów i szponów, co wbijają się bardzo głęboko w skórę.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Węże w samolocie

Film Davida Ellisa z 2006 roku to przykład filmu tak głupiego i tak złego, że aż dobrego. Albo ocierającego się o bycie dobrym. Po samym tytule nie należało spodziewać się wybitnego dzieła, ale nie byłem gotowy na taką ekstrawagancję.

Bohaterem filmu jest młody surfer Sean Jones (Nathan Phillips), przebywający na Hawajach. Jednak zamiast szaleć na desce albo na motorku jest świadkiem czegoś, czego nie powinien widzieć. Mianowicie niejaki Eddie Kim (Byron Lawson), lokalny gangster, co ma w kieszeni policję, zabija prokuratora prowadzącego śledztwo przeciwko niemu. Chłopak ucieka, jednak ludzie mafioza dopadają go w jego domu. Na szczęście pojawia się odsiecz w postaci agenta FBI Flynna (Samuel L. Jackson), który zabija siepaczy i bierze Seana pod swoją ochronę. Mam zeznać przeciwko Kimowi, by ten poszedł siedzieć. Flynn planuje wysłać świadka samolotem pasażerskim, gdzie pierwsza klasa byłaby tylko dla Jonesa, niego oraz drugiego agenta. Nawet podają mylny samolot, lecz Kim orientuje się w zamiarach i postanawia wykonać „genialny” ruch. Otóż jego ludzie przemycają do samolotu… węże wszelkiej maści, do tego przed lotem spryskują luk feromonami.

Jeśli myślicie, że fabuła jest idiotyczna i niedorzeczna, to… macie rację. Jakim cudem główny złol oraz agent w ogóle wiedzą, jak wygląda Sean, skoro ten pierwszy słyszał tylko silnik motoru, zaś drugi (jakimś cudem) wie o wszystkim. Jak udało się w ogóle umieścić tyle węży, by nikt się nie zorientował? I jak one potrafią wejść do kabiny pilota? Głupot jest tu więcej, a twórcy wydają się być ich świadomi. Całość brzmi jak mocno zakręcona wersja „Szklanej pułapki” w powietrzu, oscylująca między komedią akcji a B-klasowym horrorem. Postacie są zabijanie w durny, choć kreatywny sposób, do tego jeszcze mamy widok POV węży z użyciem zielonego filtra (skąd ta zieleń), nie brakuje stereotypów i szablonów wśród uczestników eskapady (stewardessa w swoim ostatnim locie, kobieta z pieskiem, niemiecki ważniak czy raper z dwójką dużych – i czarnych – ochroniarzy). No i pojawiają się czasem takie teksty, które potrafią wybić z równowagi (rozmowa pilota ze stewardessą: Dasz radę pilotować jedną ręką? / Zdziwiłabyś się, co potrafię zrobić jedną ręką).

Jeszcze w ten miks mamy wrzuconego działającego z zewnątrz kolegę Flynna (Bobby Cannavale), próbującego znaleźć specjalistę od węży, by znaleźć surowicę. Niby ma to być odskocznią i jeszcze podbić napięcie, jednak nie do końca to działa. Tak samo jak zbyt wiele ciemnych ujęć w samolocie, przez co ciężko cokolwiek zauważyć. O wiele bardziej film działa jako komedia, gdzie nawet wypowiadane z powagą dialogi, brzmią idiotycznie. Właściwie z obsady to tutaj tylko Samuel L. Jackson oraz Julianna Margulies (stewardessa Grace) najbardziej zapadają w pamięć, odnajdując się w tym szaleństwie.

To jest bardzo specyficzne kino, które wielu może odrzucić i uznać za absolutne badziewie. Ellis wydaje się nie traktować całości zbyt poważnie, jest masa dziur logicznych, co może doprowadzić do ogromnego wytrzeszczu oczu oraz niedowierzania. Jeśli jednak potraktuje się całość z przymrużeniem oka, ściągnie się znajomych z piwem, doświadczenie może być dużo lepsze.

6,5/10

Radosław Ostrowski