Player One

Kiedy ostatni raz Steven Spielberg zrobił film, który nie miał być celem dla Amerykańskiej Akademii Filmowej? Zamiast opowieści na ważny i poważny temat, tylko czysto rozrywkową produkcję? Dla mnie takim filmem była animacja „Przygody Tintina”, jednak jest jeden tytuł przeze mnie przeoczony do teraz. Czyli adaptacja „popkulturowego świętego Graala” (według marketingu) autorstwa Ernesta Cline’a „Ready Player One”.

Akcja dzieje się w roku 2045, kiedy ludzie coraz więcej czasu spędzają w wirtualnej rzeczywistości, bo świat to szara, smutna jak p***a okolica niczym z podręcznika do tworzenia dystopii. Najbiedniejsi mieszkają w „stożkach”, bogacze radzą sobie w o wiele bardziej zamożnych dzielnicach. Ale wszyscy większość czasu spędzają w OASIS. Co to za miejsce? To wirtualna gra multiplayerowa, uruchamiana na specjalnych goglach, gdzie możesz robić… w zasadzie wszystko. Od grania w kasynach przez strzelanie, jeżdżenie po zdobywanie artefaktów. Grę stworzył James Halliday (Mark Rylance w dziwnej fryzurze) z Ogdenem Morrowem (Simon Pegg), lecz ich drogi się rozeszły, zaś informatyczny geniusz zmarł parę lat wcześniej. Jednak zostawił pewną szansę na przejęcie kontroli, wręcz otrzymanie gry w spadku. Trzeba znaleźć easter egga (ukryte jajko), schowanego gdzieś w grze, lecz by go otworzyć trzeba znaleźć trzy klucze. Proste? Jak ustawa sejmowa, dzięki paru wskazówkom, ale od śmierci twórcy nie udało się tego nikomu dokonać. Wielu próbuje w tym wredna (bo zawsze musi być taka) korporacja Innovative Online Industries pod wodzą Nolana Sorrento (Ben Mendelsohn).

Jednak jest jeden śmiałek, którego losami się bardziej interesujemy. To niejaki Wade Watts (Tye Sheridan), mieszkający u swojej ciotki w Columbus, stan Ohio. Tu jest totalna bida z nędzą, rodzice nie żyją, zaś w „prawdziwym” świecie nie ma tu dla niego nic. Ale w OASIS ma paru kumpli: specjalizującego się w naprawach Aech (Lena Waithe), Daito (Win Morisaki) oraz Sho (Philip Zhao). Sam chłopak (jako Parzival) obsesyjnie próbuje rozgryźć zagadki i znaleźć klucze. Wtedy pojawia się niejaka Art3mis (Olivia Cook), w której nasz heros się zakochuje. Ale to jej obecność doprowadza do przełomu w poszukiwaniach.

Może i Spielberg jest wiekowo dziadkiem, jednak nadal ma w sobie bijące serducho młodzieniaszka. Sama historia jest dość prosta, przypominająca konstrukcją grę komputerową. Jest główny quest, parę pobocznych postaci oraz główny zły do pokonania. A że pod awatarem może ukrywać się praktycznie każdy, poziom zaufania spada, dodatkowo podbijając napięcie. Wszystko przy okazji jest wręcz przeładowane ilością odwołań i odniesień do popkultury wszelkiej maści – głównie do lat 80. – filmów, gier komputerowych, nawet komiksów. Nie wszystkich da się wyłuskać, choćby było się strasznie skupionym czy oglądało film klatka po klatce. Trudno oderwać oczy od imponujących efektów specjalnych (szczególnie fotorealistycznych scen z przeszłości Hallidaya oraz pewnego hotelu ze znanego horroru), bardzo dynamicznych scen akcji w rodzaju brawurowego wyścigu samochodowego czy finałowego starcia w zamku, mieszanki znanych hitów (Van Halen, Bee Gees, New Order) oraz epickiej muzyki mistrza Alana Silvestri. Jest to zarówno miłość do szerokiej popkultury, ale także pewien dystans do niej. Oraz standardowa – jak na mistrza Spielberga – opowieść o dojrzewaniu do odpowiedzialności, sile przyjaźni i walce o idealizm. Nadal to działa.

Można się trochę przyczepić, że całość bywa czasami zbyt intensywna, niektóre postacie drugoplanowe w zasadzie są ledwo naszkicowane, zaś przesłanie brzmi lekko dydaktycznie oraz naiwnie (żyć trzeba tu i teraz, zaś świat wirtualny może być odskocznią, lecz niczym więcej). Jednak „Player One” nie wydaje się być wyrachowaną zagrywką staruszka, próbującego udawać jaki jest cool. Także aktorzy wypadają co najmniej bardzo solidnie. Tye Sheridan jako Wade/Parzival może początkowo wydawać się troszkę sztywny, lecz z czasem zaczyna nabierać rozpędu jako outsider i komputerowy nerd. Pełna uroku Olivia Cooke jako tajemnicza Art3mis kradnie serce swoją zaradnością oraz determinacją, tworząc całkiem niezły duet z Sheridanem. Jednak na drugim planie wybija się pełen ciepła Mark Rylance (Halliday), niepokojący Ben Mendelsohn (prezes Sorrento) oraz robiący trochę za comic reliefa T.J. Miller (iRok).

Po okresie solidnych i porządnych filmów Spielberg wraca do swojego czarowania swoją wyobraźnią. „Player One” ma w sobie ducha kina nowej przygody, lecz w kompletnie zmienionym opakowaniu, na większą skalę. To nadal kino pełne pasji, odrobiny szaleństwa oraz potrafiące cuda.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Here. Poza czasem

Był kiedyś taki czas, że filmy Roberta Zemeckisa były dla mnie sporym wydarzeniem. Żaden inny reżyser nie był tak blisko bycia drugim Stevenem Spielbergiem, który potrafił zarówno zaangażować emocjonalnie oraz zachwycić kolejnymi technologicznymi sztuczkami. Ostatnimi czasy jednak twórca „Powrotu do przyszłości” za bardziej się skupia na aspekcie technologicznym, gdzie postacie oraz emocje zanikają. Czy tak będzie w przypadku adaptacji komiksu Richarda McGuire’a?

here2

Sam pomysł jest prosty i frapujący – kamera cały czas stoi w jednym miejscu, zaś akcja toczy się na przestrzeni kilku milionów lat. Czyli od czasów prehistorycznych, gdy nie było jeszcze Amerykanów przez XVIII wiek z nieślubnym synem Benjamina Franklina aż do czasów dzisiejszych i czarnoskórą rodziną. Choć większość czasu spędzimy wokół Richarda (Tom Hanks) oraz przyszłej żony Margaret (Robin Wright) – z radościami i smutkami.

here1

Cała sztuczka polega na tym, że te historyjki są a) poszatkowane chronologicznie, b) dzieją się równolegle. Jak to możliwe? Za pomocą pojawiających się okienek niczym w komiksowych kadrach, które zostają ożywione na naszych oczach. Jest to jednocześnie siła i słabość „Here”. Z jednej strony trudno nie oderwać oczu od tych dziejących się rzeczy, ale z drugiej nie wszystkie wątki są aż tak angażujące. Przeplatanie się czasów zaczyna wywoływać dezorientację, próbując sobie przypomnieć kto jest kim oraz KIEDY jesteśmy. Niczym oglądanie rozbitych kawałków zwierciadeł i próba sklejenia ich. Gdy jesteśmy bliżej Richarda oraz jego familii (szczególnie rodziców granych przez Paula Bettany i Kelly Reilly), tym bardziej byłem zaangażowany. Są tu drobne perełki i piękne sceny (scena ślubu, urodziny czy ostatnie spojrzenie na dom przed sprzedażą), odmłodzeni komputerowo Hanks z Wright wyglądają naprawdę dobrze, zaś scenografia świetnie pomaga wejść w epoki.

here3

Zemeckis w „Here” nadal próbuje znaleźć tą równowagę, która wyróżniała jego najlepsze filmy. Niemniej udało się zrobić co najmniej interesujący, choć nie wykorzystujący w pełni swojego potencjału dzieło. Dobrze zagrane, z niezłymi dialogami oraz solidną realizacją.

6/10

Radosław Ostrowski

Lot nawigatora

Są takie filmy, wokół których tworzy się kult przez osoby mające z danym tytułem pierwszy kontakt, jak byli dziećmi. Ale obejrzane już przez osobę dorosłą nie robią takiego wrażenia. Tak właśnie miałem ze zrealizowanym dla Disneya „Lotem Nawigatora”. Dzieło Randala Kleisera (twórca „Grease” oraz „Kochanie, zwiększyłem dzieciaki”) jest tak prostym filmem familijnym jak tylko się da. I chyba dlatego nie zrobiła na mnie takiego wrażenie.

lot nawigatora1

Akcja skupia się na chłopcu o imieniu David, który żyje w 1978 roku. Wracając do domu po swojego brata, potyka się i spada do skarpy. Kiedy się budzi, wraca do domu. Tylko jest jedno ale: w domu mieszkają jacyś obcy ludzie, dzwonią po policję. Chłopiec trafia do swoich rodziców, lecz okazuje się, że zaginął przez… osiem lat. W tym samym czasie na Ziemi ląduje tajemniczy statek kosmiczny i staje się obiektem badań NASA. Jak się okazuje, mózg chłopca jest w stanie komunikować się ze statkiem kosmicznym. I to się musi zakończyć jednym: wspólnym lotem, gdzie chłopiec pełni rolę Nawigatora.

lot nawigatora2

Jeśli spodziewacie się tutaj jakichś momentów zaskoczenia czy przewrotek, reżyser ich nie zaserwuje. Historia idzie o sznurku, nie ma żadnych pobocznych wątków, w zasadzie mieszając dwie historie ze sobą. Pierwsza dotyczy Davida (bardzo dobry Joey Cramer) i jego zagubieniu się w bardziej współczesnym świecie. Naukowcy próbują mu pomóc w odzyskaniu brakujących luk. Druga dotyczy statku kosmicznego, próbującego wrócić do domu. By tego dokonać, potrzebuje wiedzy zachowanej u chłopaka. Duo zaczyna się lepiej poznawać i podróżować, by wrócić do domu. W sumie tyle.

lot nawigatora3

Czy coś zapada w pamięć? Porządne efekty specjalne, sam wygląd statku (kierowany głosem Paula Reubensa) oraz elektroniczna muzyka Alana Silvestriego, która daje prawdziwego kopa. Także chłopak grający główną rolę wypada bardzo solidnie. Jest jeszcze parę znanych twarzy na drugim planie jak Veronica Cartwright i Sarah Jessica Parker na początku swojej kariery. To jednak jest troszkę za mało, by nazwać film w pełni udanym. Jeśli oglądaliście go za młodu, może z sentymentu się spodobać. Ale jeśli – tak jak ja – macie pierwszy kontakt, szału nie będzie. Obejrzycie, zapomnicie i będzie po wszystkim.

5,5/10

Radosław Ostrowski

Długi pocałunek na dobranoc

Shane Black to ten typ twórcy filmowego, który ma bardzo określony i wyrazisty styl. Robi kryminały okraszone czarnym humorem, z niedopasowanym duetem protagonistów i zawsze dziejące się w okolicy Świąt Bożego Narodzenia. Jednak Black to przede wszystkim scenarzysta, a ta formuła najbardziej rozwinęła się w kultowej „Zabójczej broni” Richarda Donnera. A w 1997 roku napisał scenariusz, za który dostał aż 3 mln dolarów, film okazał się klapą, zaś Black… zniknął z branży na bardzo długie lata. Ale po kolei.

Kiedy poznajemy Samanthę jest zwykłą kurą domową. Pracuje jako nauczycielka w jakimś małym miasteczku, pracuje jako nauczycielka, ma męża i córkę. Tylko, że kompletnie nic nie pamięta. Ani skąd się tu wzięła, ani skąd ma te blizny na ciele, ani czym się zajmowała przed pojawieniem się w okolicy 8 lat temu. Wynajęcie prywatnego detektywa, Mitcha Hennessey’a, nie bardzo pomaga w rozwiązaniu sprawy, która tkwi w martwym punkcie. Wszystko się zmienia w momencie, gdy z więzienia ucieka mężczyzna i próbuje zabić kobietę. Bezskutecznie. Przy okazji detektyw odnajduje dawne mieszkanie oraz kilka przedmiotów. Oboje pakują się w potężną aferę.

dlugi pocalunek1

Tym razem za kamerą stanął fiński reżyser Renny Harlin, który tuż przed realizacją filmu poniósł sromotną porażkę awanturniczo-przygodową „Wyspą piratów”. I muszę przyznać, że reżyser nie stracił pazura, a intryga jest odpowiednio pogmatwana, naznaczona krwią, seksem oraz trupami. W dość sporej ilości, co jest standardem świątecznych dzieł Blacka. Ciężko się w tym wszystkim połapać, powoli odkrywanie są kolejne sznurki oraz postacie. Dialogi są przesiąknięte ciętym oraz czarnym humorem, akcja jest odpowiednio widowiskowa, szalona (pościg między autami a Samantha ściga i kasuje pojazd złoli jadąc na łyżwach) oraz świetnie zmontowana. Jest parę momentów mocno naciąganych jak ucieczka z zamrażarki czy ostatnie pół godziny, ale to wszystko wydaje się być żartem, parodią gatunku kina akcji.

dlugi pocalunek2

Sam duet głównych bohaterów jest też dość nietypowy. Nie tylko dlatego, że jest damsko-męski, ale to kobieta tutaj dowodzi. Choć początkowo Samantha wydaje się cichą myszką, zaś jej niejasna przeszłość nawiedza w snach, z czasem zaczyna dochodzi do pewnego zderzenia osobowości: delikatnej i wrażliwej matki oraz bezwzględnej, chłodnej zabójczyni. Początkowo te przejścia osobowości wydają się mieć charakter komediowy (krojenie nożem) i mogą wydawać się niekonsekwentne, ale udaje się twórcom wygrać konflikt tych sprzecznych osobowości. Choć przemiana z szarej myszki w twardą, bezwzględną dominę może się wydawać zbyt gwałtowna, a Geena Davis balansuje między powagą a zgrywą.

dlugi pocalunek3

Partneruje jej za to kradnący film Samuel L. Jackson w roli troszkę niezbyt rozgarniętego detektywa Hennessey’a. Może nie jest skończonym idiotą, ale pakuje się w poważniejszą kabałę oraz o wiele groźniejszych przeciwników od siebie. Próbuje ratować sytuację sprytem, ciętym humorem i cojones, a jego tło przypomina cynicznych twardzieli w rodzaju Hallenbacka z „Ostatniego skauta”. Równie wyraziste są role antagonistów w wykonaniu wyluzowanych, ale i odpowiednio ostrych Craiga Bierko oraz Davida Morse’a.

„Długi pocałunek…” jak na kino akcji jest niepoważnym dziełem, zrealizowanym bardzo serio. Dla Harlina i Davis to był ostatni duży tytuł w ich karierach, zaś sama historia – mimo wielu bzdur oraz miejscami szwankującej logiki – jest satysfakcjonującym, pełnym adrenaliny akcyjniakiem w starym stylu. 

7,5/10

Radosław Ostrowski

Avengers: Koniec gry

MCU – obecnie najpopularniejszy serial, jaki nawiedza nasze kina już od roku 2008 i nie wygląda na to, że miałaby się ta maszyna zatrzymać. Choć nie wszystkie odcinki tego cyklu były w pełni satysfakcjonujące, to coraz bardziej zaczynałem zżywać się z tymi postaciami. I nieważne, czy mówimy o Bogu Piorunów, mistrzu łuku czy symbolu wszelkich cnót oraz zalet. Jednak ostatnio nasza grupka superherosów poniosła klęskę, a Thanos swoim pstryknięciem zmiótł połowę populacji Ziemi. Smutek, depresja, beznadzieja i rozpad. Po pięciu latach jednak dochodzi do dziwnej sytuacji – z wymiaru kwantowego wraca (uwięziony tam) Scott Lang aka Ant-Man. I sugeruje pomysł na podróż w czasie, by zdobyć Kamienie Nieskończoności, potem stworzyć rękawicę oraz cofnąć działania Thanosa.

avengers koniec gry1

Ci, których powalił finał „Wojny bez granic”, tym razem mieli dostać szansę odwetu, wyrównania rachunków. Mimo dość długiego metrażu, całość podzielić niejako na trzy etapy. Pierwszy etap to okres żałoby oraz wizja świata po wszystkim – niemal pusty, gdzie nie można się odnaleźć ani pogodzić z tym wszystkim. Tutaj dominuje lekko melancholijny klimat, mimo jednej krótkiej rozpierduchy. Jednak emocje zaczynają coraz bardziej, kiedy dochodzi do podróży w czasie, czyli etapu drugiego. Plan jest bardzo trudny, wręcz karkołomny, a przeskoki dotyczą znajomych miejsc (przebitki z pierwszych „Avergers”, „Strażników Galaktyki” czy drugiego „Thora”), jak i troszkę bardziej dalekiej przeszłości. Odniesienia i odwołania są tutaj bardzo obecne, ale jednocześnie nie są one żadnym obciążeniem czy balastem (czego troszkę się obawiałem). Ale ten etap kończy się pozornym happy endem, bo dochodzi do trzeciego aktu, będący… drugim starciem naszych bohaterów z armią Thanosa.

avengers koniec gry3

Logika nie szwankuje tutaj aż tak bardzo, czego się można spodziewać w przypadku historii z podróżami w czasie. Więcej jest tutaj postawiono na relacje między postaciami, ich dylematy oraz rozterki (tutaj najbardziej wybija się Thor, Stark oraz Hawkeye). Zaś ostateczna rozwałka tutaj rozmachem przypomina starcie z „Wojny bez granic”, ale przeciwnik wydaje się mieć jeszcze większą przewagę liczebną. I co najważniejsze, chłonąłem to wszystko jak gąbka, doprowadzając do zmian oraz pozytywnych zaskoczeń („Avengers Assemble”). Z kolei zakończenie ostatecznie zamyka pewien etap w historii, doprowadzając do drobnej zmiany warty. Nawet nie zauważyłem, kiedy się to wszystko skończyło.

avengers koniec gry2

Nawet jeśli były jakieś wady, nie byłem w stanie ich dostrzec. „Koniec gry” to tak naprawdę koniec jednego rozdziału oraz początek nowego rozdania. Niepozbawiona humoru, akcji oraz interakcji, stanowiąc – dla fanów – wielkie doświadczenie. Nie wiem jak wy, ale ja nie mogę się doczekać ciągu dalszego.

9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Witajcie w Marwen

Byliście kiedyś w Marwen? To miasteczko znajdujące się w Belgii. To tam podczas II wojny światowej trafił kapitan Hogie – pilot, którego myśliwiec został zestrzelony. Poza nim w miasteczku przebywa ekipa dzielnych kobiet, którego wspierają naszego herosa w walce z nazistami. Problem jednak w tym, że to wszystko jest fikcją. Całe miasteczko, jak i wszystkie postacie to lalki, kupione przez Marka Hogenkampa – rysownika i fotografa, który został brutalnie pobity przez neonazistów. Dlaczego? bo przyznał się, że lubi nosić damskie buty. Dlatego nie może już używać rąk do pracy, zaś stworzenie Marven ma pomóc mu funkcjonować w tym świecie. Trzy lata po pobiciu, wprowadza się nowa sąsiadka.

marwen1

Najnowszy film Roberta Zemeckisa znowu opiera się na prawdziwej historii. I daje dość spore pole do popisu dla twórcy, by opowiedzieć o walce ze swoimi demonami. One mają tutaj twarz Deji – wiedźmy, która niejako uwzięła się na naszego bohatera. Więzi go i obwinia za to, co się wydarzyło. Cała przeszłość (wymazana z pamięci Marka) zostaje pokazana w formie albumu, zaś wszystkie lalki mają swoje pierwowzory w rzeczywistości. Powolne dochodzenie do siebie oraz odzyskanie energii jest – jak dla mnie – mocno uproszczone i nie do końca mnie przekonuje. Dialogi miejscami brzmi sztucznie, zaś postacie drugoplanowe są ledwo zarysowane. Brakuje troszkę większych interakcji Marka z resztą otoczenia, które – w sporej większości – chce mu pomóc.

marwen2

Mam wrażenie, że Zemeckis bardziej się skupia na wykreowaniu Marven oraz potyczek z nazistami. Efekty specjalne (technologia motion capture) robi piorunujące wrażenie. Lalki wyglądają jak lalki z ludzkimi twarzami, zachowując umowność tego świata. I te sekwencje są zdecydowanie najlepsze w całym filmie. Chociaż nie brakuje tutaj mrocznych i brutalnych scen (pobicie Marka czy potyczka z niemieckim kapitanem) czy chwil, gdzie te światy się przenikają. Wtedy niejako wchodzimy do głowy Marka, granego przez świetnego Steve’a Carrella. Aktor gra tak naprawdę dwie postacie: Marka i Hogiego, tworząc mocny kontrast. Złamany, zalękniony Mark oraz będący chojrakiem Hogie, czyli dwie strony tej samej monety.

marwen3

Poza nim aktorsko najbardziej wybijają się dwie kreacje: Leslie Mann oraz Diane Kruger. Ta pierwsza jako nowa sąsiadka Nicol, powoli budującą więź z Markiem. Ale czy aby na pewno? Kruger udziela się tylko głosowo jako wiedźma Deji, która sączy jad i manipuluje naszym bohaterem. Niejako osłabia go, czyniąc z niego słabeusza. Bardzo mocna kreacja.

Czy film zasłużył na marny los w box office? Nie. Czy to udany film Zemeckisa? Nie do końca, bo potencjał był tutaj o wiele większe dzieło. Brakowało mi większego zaangażowania, głębszego wejścia w temat walki z traumą, a same sceny z lalkami – choć świetne – to tylko dodatek.

6/10

Radosław Ostrowski

Avengers: Wojna bez granic

Na ten film wszyscy fani komiksów oraz Kinowego Uniwersum Marvela. Nie powiem, że ja też na ten film czekałem. Bardzo polubiłem te postacie przez te 10 lat – to od groma czasu, który naprawdę wystarczy. No i wszyscy Avengersi musieli się zmierzyć z największym zagrożenie w historii, czyli Thanosa. Problem w tym, że grupa Obrońców rozpadła się: Stark i Rogers mocno się posprzeczali (trzecia część „Kapitana Ameryki”), Ant-Man i Hawkeye są w areszcie domowym, a reszta herosów jest rozproszona. Czy w ogóle nasi herosi mają szansę na zwycięstwo?

avengers_33

Bracia Russo już od samego początku zapowiadają, że będzie to zupełnie inne kino. Najpierw mamy radiowy komunikat, wołanie o pomoc oraz dosłownie masę trupów dookoła. To statek Thora, a Thanosa nie jest w stanie pokonać nawet Hulk (tak mocno oberwał, że nie pojawia się potem w ogóle). Powoli jednak nasi bohaterowie, czyli wszyscy uczestnicy filmów Marvela, otrzymują info o nim i próbują w każdy możliwy sposób powstrzymać to, co wydaje się nieuniknione. Oczywiście, ze wszystko polane jest szeroko pojęta rozpierduchą oraz kolejnymi próbami zdobycia kolejnych Kamieni Nieskończoności. Jednocześnie twórcy próbują (z powodzeniem) zbudować przeszłość związaną z Thanosem, a akcja przeskakuje z miejsca na miejsce. Mimo pozornego chaosu, cała historia wydaje się bardzo klarowna i jasno przedstawiona. Kilka postaci także zostaje pogłębionych jak Thor, który już nie ma niczego do stracenia czy Star-Lord, który musi dokonać bardzo dramatycznego wyboru. Rozbicie grupy na niejako mniejsze drużyny daje zaskakujące połączenia. Świetnie wypada relacja Thora z Rocketem oraz Starka z Parkerem, a także spięcia między tym pierwszym a dr Stange’m (natężenie ego przekracza dopuszczalne normy).

avengers_31

Realizacyjnie film wygląda olśniewająco (kręcony kamerami IMAX), bo jesteśmy w różnych częściach kosmosu. Wracamy też na stare rewiry, czyli Wakanda, siedziba Starka, nowojorskie Sanktuarium czy Knowhere (siedziba Kolekcjonera), ale są też równie interesujące miejscówki jak choćby kosmiczna kuźnia czy opustoszała, wyniszczona planeta Titan. To wszystko wygląda naprawdę okazale i nie miałem kompletnie poczucia sztuczności. Nie brakuje odrobinki humoru (na szczęście, nie zmienia całego filmu w komedię), zaś stawka gry czuć aż do finału. Także efekty specjalne trzymają swój wysoki poziom, wprawiając w zachwyt.

avengers_32

Aktorsko poziom został utrzymany, zaś sprawdzeni aktorzy już tak się zżyli ze swoimi postaciami, iż trudno mi sobie wyobrazić kogokolwiek innego. Najbardziej z tego grona wybija się Chris Hemsworth, którego Thor staje się zdesperowanym mścicielem, nie mającego już absolutnie nic do stracenia. Podobnie wyróżnia się Benedict Cumberbatch oraz Tom Holland, dodający odrobinę lekkości w historii. Z nowych znajomych nie można zapomnieć o Peterze Dinklage’u jako kowalu Eitrim (jakoś większy się zrobił). No i jeszcze jest Thanos, czyli Josh „Cable” Brolin. Na pierwszy rzut oka wydaje się bardzo dużym osiłkiem, który mógłby samymi pięściami rozwalić cały Wszechświat i wierzy w słuszność swoich działań. Zaś motywacja stojąca za jego czynami z jednej strony budzi przerażenie, ale z drugiej jego pobudki oraz przeszłość bohatera potrafią budzić współczucie.

„Wojna bez granic” zamyka trzecią fazę Kinowego Uniwersum Marvela z poważnym hukiem. Zamiast zwycięstwa mamy gorycz oraz strasznie brutalne żniwo i jedno pytanie: jak to wszystko odkręcić? A po napisach końcowych cisza i niedowierzanie pozostają na długo. Przynajmniej u mnie.

8,5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Predator 2

Pierwsze spotkanie z Predatorem w 1987 roku było wielkim hitem, więc sequel był tylko formalnością. Jednak czy można było dać coś nowego, by rozwinąć całe uniwersum? Albo w ogóle je budować? W 1990 roku postanowiono zrobić część drugą, tym razem pod wodzą Stephena Hopkinsa. Czy warto było czekać?

Tym razem trafiamy do dżungli miejskiej roku 1997. Los Angeles stało się prawdziwym polem bitwy, gdzie gangi voodoo oraz Kolumbijczyków walczą ze sobą. Policja znajduje się gdzieś pośrodku tego bajzlu. Wtedy poznajemy naszego protagonistę, porucznika Mike’a Harrigana. Facet, jak na klasycznego glinę przystało, niekoniecznie sobie radzi z dyscypliną, wykonywaniem rozkazów i działa troszkę na partyzanta. Ale wszystko się zmienia, gdy kryjówka Kolumbijczyków zmienia się w jedno wielką rzeźnię. Potem do akcji wchodzą tajemniczy faceci w gajerkach, ciemnych okularach oraz wypasionym helikopterem. O co tu do cholery chodzi?

predator_23

Reżyser nie chce korzystać z prostego szablonu znanego z jedynki, czyli mała grupka kontra jeden potężny skurwiel z nowoczesną technologią. Przeniesienie akcji do miasta wniosło wiele świeżości, a przeskakiwanie z dachu na dach, jeszcze bardziej wywołuje poczucie zagrożenia. A i sam Predator pojawia się częściej, z bardziej wypasionym sprzętem w postaci włóczni, podrasowanego kasku (więcej opcji podglądania) czy okrągłego bumeranga. Same sceny akcji robią imponujące wrażenie zarówno dynamiką (pierwsza strzelanina, próba odbycia rytuału), jak i odpowiednio potęgowanym napięciem (Predator w metrze). Twórcy coraz bardziej rozwijają mitologię tytułowego przybysza, nie tylko z powodu wypasionego sprzętu czy tajemniczej jednostki pod wodzą Petera Keyesa, ale finałowej sceny na statku. Tam się okazuje, że w polowaniach nie uczestniczy tylko jeden przedstawiciel tego gatunku, ale też odbywały się w różnym czasie oraz miejscach. I to zaczyna rozpalać wyobraźnię do czerwoności.

predator_21

Swoje też próbuje zrobić obsada, która jest naprawdę niezła. Co prawda nie wrócił Arnold „Get to the choppa” Schwarzenegger, ale zastępujący go Danny Glover bardzo dobrze sobie radzi. Jest bardzo charakternym, bezkompromisowym gliniarzem, bardziej upartym niż osioł. Drugą wyrazistą postacią jest enigmatyczny agent Keyes w wykonaniu Gary’ego Buseya, dodając pewnego mroku tajemnicy. Szkoda tylko, że partnerzy Harrigana (poza Billem Paxtonem) nie zapadają zbyt mocno w pamięć, co jest sporym minusem. Tak samo jak rezygnacja z klimatu horroru znanego z poprzedniej części, dodającego poczucia niepokoju.

predator_22

Drugi „Predator” to świetnie zrobiony film akcji, rozwijający konsekwentnie uniwersum kosmicznego myśliwego. I za to ogromny plus, tak jak za nową przestrzeń oraz podrasowany design. Do poziomu części pierwszej wiele zabrakło, niemniej intryguje, dostarcza rozrywki i świetnie wygląda.

7,5/10 

Radosław Ostrowski

Predator

Początek jest tutaj dość klasyczny: mamy oddział komandosów pod wodzą majora Dutcha. Specjalizują się w zadaniach ratunkowych i właśnie dostają kolejne od dawnego towarzysza broni szefa, obecnie agenta CIA. Ich celem jest minister jednego z państw w Ameryce Południowej, który został pojmany przez oddział partyzantów. Ekipa wyrusza do akcji, jednak po drodze odkrywają dość makabryczne zwłoki. A to dopiero początek niespodzianek.

predator_19871

Dla Johna McTiernana „Predator” był pierwszy dużym projektem i drugą fabułą w jego karierze. Pozornie z opisu wydaje się, że będziemy mieli do czynienia ze stricte filmem akcji, jakich powstawało wiele. To jednak tylko zasłona dymna, która zostaje nam zdjęta już na samym początku. Pierwsze półtorej minuty to latający statek kosmiczny, wystrzeliwujący w naszą planetę coś. Pozornie nieistotny detal, jednak ustawia on cały kierunek filmu. Pierwszy akt to wręcz krótka ekspozycja ekipy, składającej się wręcz ze stereotypowej grupy twardzieli: od przypakowanego koksiarza z potężną giwerą, Indianina-tropiciela, znającego hiszpański sapera, sierżanta z łysą czachą i radiowca wyglądającego niczym inteligencik. Sztampowe charaktery, ale jednak zapadają w pamięć. A kiedy dochodzi do kulminacji (scena ataku na partyzantów), dostajemy wszelkie możliwe atrakcje: świszczące kule, kozackie one-linery, wybuchy godne Michaela Baya (takiego z początków kariery) oraz wręcz skaczących przeciwników.

predator_19872

Najciekawszy jednak pozostaje sam Predator – bardzo tajemnicza persona, nie wypowiadająca ani jednego słowa. Stwór z dredami na głowie, maską (niewidoczną aż do finałowego pojedynku jeden na jeden), wyostrzonym wzrokiem – dokładnie sprzętem – oraz nowoczesną technologią, czyniącą go bezwzględnym zabijaką. To by wystarczyło na stworzenie równie ikonicznego przybysza z kosmosu, co Obcy od Ridleya Scotta, ale jest coś jeszcze: ten przybysz ma zasady. Nie zabija nieuzbrojonych, zaś z poległych zbiera głowy z kręgosłupem jako trofea, a pokonany popełnia bardzo widowiskowe harakiri.

predator_19873

I jeszcze jest to świetnie zagrane, co jest sporą zasługą m.in. Arnolda Schwarzeneggera. Wiadomo, że jak jest Arnie, to będzie twardy akcent, mieszanka sprytu oraz ciętych ripost, jednak pojawia się też przerażenie. Ale każdego z ekipy trudno zapomnieć: Billy’ego Duke’a (sierżant Mac), Sonny’ego Landhama (Billy) czy Carla Whitersa (Dillon). Jest też nawet sam Shane Black (Hawkins), który właśnie nakręcił kolejną część serii.

Jestem bardzo pozytywnie zaskoczony jak film McTiernana godnie wytrzymuje próbę czasu. „Predator” to znakomita hybryda kina akcji z horrorem SF, jakiej nie było od czasu drugiego „Obcego”. Reżyser już tutaj wspina się na wyżyny talentu, a tytułowy bohater przeszedł do historii popkultury. Prawdziwe wejście z hukiem.

9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Opowieść wigilijna

Adaptacji powieści Karola Dickensa było setki, jeśli nie tysiące. Z jednej strony to świadczy o ponadczasowości pierwowzoru literackiego, z drugiej wydaje się to pójściem na łatwiznę. Więc kiedy w 2009 roku Robert Zemeckis postanowił zrobić własną wersję tej opowieści, nie było to zaskoczeniem. Ale pójście w stronę animacji 3D z technologią motion capture było czymś zaskakującym. I to mógł być najmocniejszy punkt.

opowiesc_wigilijna1

Reżyser by skupić na sobie uwagę, stawia nie tylko na niesamowite efekty wizualne, ale też bardzo szybką pracę kamery. Najmocniej czuć to w scenach, gdy Scrooge razem z duchami przenosi się z miejsca na miejsce w ekspresowym tempie czy ucieczce bohatera przed ponurą dorożką. Akcja dramatycznie podkręcona, skupiona na detalach (ta animacja błyszczy). Ale najbardziej zaskakuje tutaj takie mroczne tony, gdzie wiele scen jest niemal żywcem wziętych z horroru: pojawienie się Jakuba Marleya czy wychodzące ze stroju Ducha Tegorocznych Świąt dzieci (chłopiec-ciemnota i dziewczynka-nędza). Jest bardziej przerażający niż poprzednie wersje, chociaż próbuje rozładować atmosferę slapstickowymi gagami, co troszkę nie pasują do reszty.

opowiesc_wigilijna2

Sami animacja, gdzie mamy ożywione twarze prawdziwych aktorów, początkowo sprawiają wrażenie niesamowitości. Ale gdy widzimy bliżej twarze, sprawiają wrażenie żywcem wziętych z muzeum figur woskowych, co psuje efekt. Nawet muzyka sprawia wrażenie ogranej i pozbawionej pomysłu. Brakuje jednak w tym wszystkim duszy, zaangażowania, emocji, choć trudno odmówić braku wizji.

Także aktorzy starają się dać z siebie wszystko, a polski dubbing trzyma dobry poziom. Ale nie może być inaczej, jeśli Scrooge (twarz Jima Carreya) mówi głosem Piotra Fronczewskiego, a Bob Crachitt (w oryginale Gary Oldman) ma ciepłe brzmienie Jana Peszka. I co najważniejsze, głos jest dobrze dopasowany do twarzy postaci, bez poczucia zgrzytu oraz żenady.

Zemeckis chciał zrobić własną wersję „Opowieści wigilijna”, ale forma jest dla niej zbyt efekciarska, za bardzo widowiskowa oraz skupiona na technicznych detalach. Na szczęście dla nas wszystkich była to ostatnia animacja w technice motion capture, która była zwyczajnie za droga. Aż chciałoby się aktorską wersję z Carreyem, Oldmanem i Firthem, lecz nie zobaczymy tego.

6/10

Radosław Ostrowski