Dzień świstaka

Jaki inny film można obejrzeć w dniu świstaka jak nie… „Dzień świstaka”? Nakręcona równo 30 lat temu przez Harolda Ramisa historia stała się inspiracją dla filmów (m. in. „Na skraju jutra” czy „Śmierć nadejdzie dziś”), ale także gier komputerowych („Deathloop”). To także Bill Murray w najbardziej „murray’owej” kreacji w swojej karierze, a sam film jest dość unikatową… komedią romantyczną. Poniekąd. Ale może nie rozpędzajmy się.

dzien swistaka4

Bohaterem filmu jest Phil Connors (Bill Murray) – pan pogodynek lokalnej stacji telewizyjnej, który sprawia wrażenie lekko znudzonego (delikatnie mówiąc) swoją robotą. Trochę zblazowany gość razem z nową producentką Rita (Andie MacDowell) oraz kamerzystą Larrym (Chris Elliott) wyrusza do Punxsutawney. Po co? Na coroczny Dzień Świstaka, by sfilmować jak zwierzak o imieniu Phil przewiduje pogodę. Bo nie wiem czy wiecie, ale jest taka fama, że jak świstak zobaczy swój cień zima potrwa jeszcze sześć tygodni. Dla naszej telewizyjnej gwiazdy to czwarta eskapada i ekscytacja już zniknęła. Nasz Phil robi swoje, idzie do hotelu, kładzie się spać. Budzi się i… wtedy następuje szok, bo znowu jest Dzień Świstaka. Tylko Connors się w tym wszystkim orientuje, że wpadł w pętlę. Ale jak się z niej wydostać?

dzien swistaka2

Na pierwszy rzut oka „Dzień świstaka” to jeden, ciągle powtarzający się dzień bohatera, powtarzany w kółko i w kółko. Czyli niemal cały czas widzimy te same sytuacje (pojawienie się dawnego znajomego, który jest agentem ubezpieczeniowym; relacja dla telewizji; kąpiel pod prysznicem z zimną wodą), co może wydawać się pewną nudą oraz pójściem na ograne gagi. Ale jednocześnie Ramis nie idzie na skróty i cały czas dodaje nowe kombinacje. Wszystko to pokazuje różne stany emocjonalne bohatera: od uznania sytuacji za żart przez próbę użycia zdobytej wiedzy dla własnej korzyści (przespania się z Ritą) do depresji i scen niemal żywcem wziętych z poradnika „50 sposób na zabicie się”. Wszystko okraszone sarkastycznymi komentarzami Connorsa.

dzien swistaka3

Przynajmniej do czasu, bo pojawia się pytanie: co z tym fantem zrobić? Upić się, okraść pieniądze, uratować dziecko spadające z drzewa, zając się schorowanym staruszkiem? Skonsultować się z lekarzem lub psychiatrą? A może mieć w dupie to wszystko i skończyć ze sobą? Nie ma tu żadnego przybysza czy kogoś, kto przyszedłby, mówiąc: Stary, musisz zrobić tak i tak, by jutro się wydarzyło. To by było zbyt łatwe, proste i (zapewne) naiwne. Wszystko zarówno na wysokich komediowych obrotach, jednocześnie stając się bardziej refleksyjnym spojrzeniem na ludzką naturę. I czy pod wpływem okoliczności jest możliwa zmiana na lepsze? Na stałe? Odpowiedź nie brzmi tak naiwnie, jak by się mogło wydawać.

dzien swistaka1

Wiadomo, że jak się mówi o „Dniu świstaka” każdy wspomina o Murray’u, który do grania takich sarkastycznych palantów jest idealny. Obojętnie czego by nie zrobił (a robi tu masę rzeczy jak np. naśladuje Bezimiennego z filmów Sergio Leone), nie da się tego drania nie lubić. Taka jest siła jego specyficznego uroku, a jego przemiana (właściwie pokazanie tej wrażliwszej strony) robi tak piorunujące wrażenie. Jednak nie tylko on ma swoje przysłowiowe pięć minut. Równie urocza jest Andie MacDowell jako producentka Rita, która twardo stąpa po ziemi i ściemę wyczuwa na kilometr. Dynamika tej dwójki to jedno z emocjonalnych spoiw, pozwalające spojrzeć na ten film głębiej niż na komedię. Tutaj nawet postacie trzecioplanowe (burmistrz Buster, właścicielka pensjonatu, dwaj lokalsi, Ned Ryderson czy kamerzysta Larry) są wyraziste, co jest bardzo rzadkie w kinie.

„Dzień świstaka” jest filmem, który Amerykanie nazywają sophisticated comedy, czyli komedii inteligentnej, bardziej wyrafinowanej i głębszej. Gdzieś czuć tutaj klimat filmów Franka Capry, który potrafił nie tylko rozbawić, ale także skłonić się do zastanowienia się. A także do pokazania jaśniejszej strony życia bez fałszu czy naiwności, co nie jest takie proste. Nic dziwnego, że jest to opus magnum w karierze Harolda Ramisa.

9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Sprzątaczka

Netflix potrafi być niczym pudełko czekoladek, o którym mówił „Forrest Gump” – nigdy nie wiadomo, na co się trafi. Zwłaszcza, gdy trafia się na film lub serial bez dużej promocji, rozgłosu ani szumu. Może wyjść z tego albo średniak, coś niezłego albo co najmniej solidna lub bardzo dobra produkcja. Do tego drugiego grona zalicza się „Sprzątaczka”, która nie ma może zachęcającego tytułu. To jednak tylko pozory.

Bohaterką jest Alex – młoda dziewczyna, która mieszka ze swoim mężem oraz 3-letnią córeczką w kamperze. Gdy ją poznajemy, ucieka w nocy z córką. Wszystko przez faceta, Seana oraz skłonności do psychicznego znęcania się nad żoną. To jednak dopiero początek długiej drogi do usamodzielnienia się, w czym nie pomoże ani brak pieniędzy, ani biurokratyczny labirynt. By móc się utrzymać, dziewczyna zaczyna pracować jako sprzątaczka w domach głównie dzianych klientów. Jednocześnie musi znaleźć dla siebie nowe lokum, żłobek dla córki oraz uwolnić się z wpływów męża.

Brzmi jak bardzo poważny dramat, ale ekipa showrunnerki Molly Smith Metzler nie idzie w żadnym wypadku na łatwiznę. Oparta na wspomnieniach Stephanie Land „Sprzątaczka” balansuje między momentami bardzo na serio, gdzie rzeczywistość nie jest zbyt łatwa. Ile trzeba się namęczyć nad papierologią, by zdobyć zasiłek, mieszkanie zastępcze, wsparcie finansowe. I to w stanie, gdzie przemoc psychiczna nie jest uznawana prawnie za przemoc. CO DO K**** NĘDZY?! To, że jest to trudniejsze do udowodnienia nie oznacza, iż nie ma to miejsca. Jakby mało było kłód pod nogi, protagonistka nie ma w zasadzie żadnego wsparcia. Ojciec zostawił ją, zaś matka ma zapędy artystyczne i jest podstarzałą, antysystemową hippiską z nie do końca stabilnym umysłem. Co pozostaje?

Tutaj twórcy lawirują między kolejnymi wątkami: od psychicznej choroby matki i jej problemów z podejrzanym gachem przez próby znalezienia lokum, praca jako sprzątaczka za marne pieniądze, próby zdobycia w pełni praw do opieki nad dzieckiem aż do powrotu na studia. Czasem można odnieść wrażenie, że jest to łapanie kilku srok za ogon, lecz każda z tych opowieści potrafi zaangażować. I co najważniejsze, pozwala sobie na odrobinę humoru, lekkości oraz zabawy formą (radość ze znalezienia domu w rytm „Don’t Stop Me Now”).

Ten ostatni element pozwala też pokazać wszelkie stany emocjonalne bohaterki, rewelacyjnie zagranej przez Margaret Qualley. Jest twarz jest jak otwarta księga, gdzie emocje (od złości, desperacji i depresji po determinację) bardzo płynnie przenikają ze sobą, bez popadania w fałsz. Jeszcze bardziej zadziwiła mnie kreacja Nicka Robinsona jako męża bohaterki, Seana. Tak jak Alex nie jest przerysowanym czarnym charakterem, choć bywa porywczy. Zwłaszcza pod wpływem alkoholu, stając się jego niewolnikiem, przez co robiło mi się go żal. Jeszcze bardziej zadziwiały mnie momenty, gdy ten człowiek zaczyna uświadamiać sobie swoje problemy oraz niedoskonałości. Drugi plan też ma bardzo wiele wyrazistych ról, choć tutaj wybija się Andie McDowell jako pokręcona matka Alex, mająca wiele pretensji do wszystkich za swoje błędy. Postać na granicy przerysowania, na szczęście nigdy jej nie przekracza.

„Sprzątaczka” to mały, wielki mini-serial pokazujący jak bardzo wiele trzeba, by zacząć nowe życie z dala od toksycznej relacji. Gdzie każde zwycięstwo wydaje się małym krokiem do wolności, a wszystko w bardzo przyziemny, bez popadania w patos oraz wielkie słowa. Niby skromne, ale ma siłę rażenia bomby atomowej.

9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Zabawa w pochowanego

Z czym wam się kojarzy ślub? To początek nowego etapu oraz dołączenie do nowej rodziny – pana lub pani młodej. Przez jednego z małżonków, co może okazać się niezapomnianym doświadczeniem. Taki dzień przydarzy się Grace – blondwłosej ślicznotce, wychowywanej w rodzinie zastępczej. I trafia jej się naprawdę bardzo mocna, wpływowa partia. Zamożna rodzina, która zbudowała swoje imperium na grach towarzyskich (planszówki, karty itp.), zaś przyszły mąż chciał się od niej odciąć. Od rodziny, nie od żony. Dość dziwacznej i pokręconej, co pokazuje choćby inicjacja polegająca na… rozegraniu gry przez nowego członka rodziny, a wybór dokonywany jest za pomocą kart. Na swoje nieszczęście Grace wybiera grę w chowanego. Ale co niby nieprzyjemnego jest w grze, gdzie rodzina będzie szukać naszej bohaterki? Niby nic, tylko że cała familia używa do złapania jej… strzelby, łuku, kuszy oraz innych narzędzi zagłady.

Brzmi jak mroczny horror? Horror może to i jest, ale bliżej tutaj do czarnej komedii niż pełnokrwistego filmu grozy. „Zabawa w pochowanego” (polskie tłumaczenie tytułu jest świetne) jest mieszanką horroru z rodzaju slasher z czarną komedią oraz – a jakże to modne dzisiaj – satyrą na ludzi bogatych. A ci jak wiemy, są ponad wszelkim prawem i mogą robić, co im się żywnie podoba. Czasem by osiągnąć sukces oraz swoją pozycję idą na pakt z siłami nadprzyrodzonymi. No i to ostatnie ma pewną cenę, co pokazuje przebieg tej gry w chowanego. Jednocześnie pokazano tutaj jak bardzo zmienny jest stosunek do tradycji: od mocno się jej trzymającej ciotki, wyglądającej jak prawdziwa wiedźma przez ojca rodziny aż po młodszych członków rodziny, mających to troszkę gdzieś. Jest też służba, jak na zamożną rodzinę mieszkającą w pałacu, ale oni troszkę robią za mięso armatnie.

Ku mojemu zdumieniu film bardzo zgrabnie balansuje między horrorem a komedią. Humor ma tutaj charakter głównie sytuacyjny albo kiedy bohaterom coś się nie udaje. ewentualnie podsumowane jest ciętym one-linerem. Pojawiająca się posoka też potrafi rozbawić, jednak nie brakuje tutaj kilku przewrotek i niespodzianek. Klimat grozy pomaga świetna scenografia dużego domostwa oraz odpowiednio mroczna muzyka Briana Tylera. Zaś finał to idealne połączenie rzezi polanej czarnym humorem.

A co jest mocną kartą jest świetne aktorstwo, dające barwne postacie. Absolutnie idealna jest Samara Weaving jako nasza protagonistka. Grace w jej wykonaniu to nie głupia blondwłosa ślicznotka, ale twarda babka, co nie daje sobie w kaszę dmuchać. Choćby nie wiadomo co by się działo, zachowuje zimną krew i – co nie jest częste – podejmuje sensowne decyzje. Także reszta rodzinki wypada bardzo dobrze: od świetnego Henry’ego Czernego (ojciec) i troszkę nie widzianej Andie MacDowell (matka) po kradnącą sceny Nicky Guadani (ciocia Helene) aż do cudnego Adama Brody’ego (mający wszystko w dupie pijaka Daniela).

„Zabawa w pochowanego” pokazuje, że komediohorror ma się bardzo dobrze. I nawet jeśli satyra na wyższe sfery wydaje się już czymś ogranym, to pożenienie jej z czarną komedią/horrorem czyni ją świeżą. Dobra zabawa gwarantowana.

7/10

Radosław Ostrowski

Kto się śmieje ostatni?

Al Hale kiedyś był menadżerem gwiazd amerykańskiej estrady, jednak to było wieki temu. Obecnie ma kontakt tylko z wnuczką, a brak klientów zmieniło życie naszego bohatera w stan wegetatywny. Przenosi się w końcu do domu starców, gdzie poznaje jednego ze swoich klientów. Buddy Green miał szansę na wielką karierę, lecz 50 lat temu wycofał się. Al decyduje się na szalony pomysł, by Buddy wrócił na scenę po raz ostatni.

the_last_laugh2

Kolejne dzieło Netflixa, tym razem jedno ze świeższych i będące komedią. Komedią ze starością w roli głównej. Niby ten temat był już mielony przez kino setki razy, więc czy jest sens tworzenia czegoś innego w tej kwestii? Mamy tutaj tak naprawdę kumpelską komedię, chociaż dowcipy z dzisiejszej perspektywy są takie staroświeckie. Ale w żadnym wypadku wulgarne, czy prostackie, choć nie brakuje także tematyki erotycznej. W zasadzie to jest sympatyczne kino w starym stylu, gdzie mamy tutaj występy od klubu do klubu, gdzie dochodzi do drobnych przekomarzanek dwójki bohaterów. Jeszcze po drodze pojawia się pewna sympatyczna ex-nauczycielka plastyki, do której nasz Al zaczyna czuć miętę, co też ma wpływ na cała imprezę. Zaskoczeń tutaj nie ma, chyba że mówimy o wplecionych scenach musicalowych dziejących się pod wpływem grzybków. Można się tutaj parę razy uśmiać, choć całość jest przepełniona lekko nostalgicznym klimatem oraz wspomnieniami.

the_last_laugh1

Sama realizacja jest mocno niedzisiejsza, w tle gra sympatyczny jazz, ale tak naprawdę całość dobrze dobrany duet protagonistów. Chevy Chase wydaje się mieć swoje lata za sobą, lecz nadal ma odrobinę charyzmy i ciągle budzi sympatię. Zdecydowanie lepszy z tego duetu wypada Richard Dreyfuss w roli powoli wracającego do estrady Greena. To on sprawia wrażenie bardziej wyluzowanego, dowcipnego i wywołuje uśmiech niemal samą obecnością. Czuć chemie między bohaterami i to ona może być największym wabikiem, tak samo jak nadal atrakcyjna Andie MacDowell na drugim planie.

„Kto się śmieje ostatni?” to taki sympatyczny średniak, który nie będzie do końca stratą czasu, chociaż można było to zrobić lepiej. Chemia między aktorami jest na tyle silna, że może zaangażować.

5,5/10

Radosław Ostrowski