John McTiernan – na przełomie lat 80. i 90. był jednym z najbardziej interesujących reżyserów kina akcji, realizując trzy fantastyczne filmy jeden po drugim: „Predatora”, „Szklaną pułapkę” i „Polowanie na Czerwony Październik”. Później już żaden film nie wywołał takiego fermentu jak w/w święta trójca, jednak rzadko schodził poniżej pewnego poziomu. Jeśli jednak miałbym wskazać najbardziej niedoceniony film w dorobku Amerykanina, byłby to „Bohater ostatniej akcji”.

Punkt wyjścia jest aż zadziwiający i genialny w swojej prostocie. Bohaterem jest młody chłopak o imieniu Danny (debiutant Austin O’Brien), co kino kocha nad życie, bo życie jest szare, nudne i do dupy. Dlatego zamiast chodzić do szkoły, urywa się do kina na ulubione filmy akcji o najtrwardszym twardzielu policji LA – Jacku Slaterze (Arnold Schwarzenegger). Chłopiec dzięki przyjaźni ze starszym bileterze (Robert Prosky) dostaje podobno magiczny bilet od samego Houdiniego. Dzięki niemu nasz bohater wpada w sam środek… nowej części przygód Jacka Slatera.

W założeniu ten film miał być parodią kina akcji w stylu scenariuszy pisanych przez Shane’a Blacka. Innymi słowy akcja jest bombastyczna, przerysowana i kompletnie przegięta, zaś barwny, wręcz komiksowy świat filmu kieruje się własnymi regułami oraz zasadami. Klisze oraz nielogiczności są (może zbyt topornie) komentowane przez Danny’ego, który może je wykorzystać. Fakt, że nikt poza nim nie jest świadomy tych schematów, powinien działać na jego korzyść. A jakie to szablony? Slater jako superglina, który przeżywa najbardziej wariackie eskapady, rzuca sucharami troszkę lepszymi od „Familiady”, uzbrojony po zęby. Przeciwnicy z umiejętnościami strzeleckimi godnymi szturmowców Imperium, każdy pościg kończy się eksplozją samochodów stojących sobie w tle, w mieście są same kobiety o urodzie top-modelek, niedopasowani partnerzy na komendzie (niejako z automatu) czy kompletnie uwalone ubranie w kolejnej scenie staje się czyste niczym prosto z pralki.

Absolutna kpina i jazda bez trzymanki, bawiąca się konwencją kina. Dopóki jesteśmy w świecie Slatera zabawa jest na całego, a Schwarzenegger tworzy swoją najlepszą rolę komediową w karierze. Drugi plan tutaj też błyszczy ze wskazaniem na absolutnie rewelacyjnego Charlesa Dance’a jako pana Benedicta – świetnego strzelca wyborowego, z potężnym pistoletem (trochę mi się kojarzył ze spluwą Jokera z „Batmana” Tima Burtona) i przewyższającego inteligencją swojego pryncypała, mafiozo Tony’ego Vivaldiego. ALE jest też parę skaz. Nie mam problemu z tym, że film nie traktuje się zbyt poważnie i puszcza oko, rzucając czasem niespodziewane cameo (nie wszystkie są trafione jak Tina Turner w roli burmistrza czy animowany glina-kot Whisker). Sceny dziejące się w „naszym” świecie, czyli Nowym Jorku są – celowo – w kontraście do świata filmowego. Jest szaro, buro, brudno, deszczowo i pewne poważniejsze momenty (włamanie do domu Danny’ego) sprawiają wrażenie wyrwanych z innego filmu. Nawet próby dodania większego ciężaru bardziej działają pod koniec, gdy Slater trafia do naszego świata i tu doznaje szoku. Jednak nawet wtedy czuć napięcie, a finał łapie za gardło.

Jako komedia się sprawdza świetnie, jednak czułem pewien niedosyt w kwestii scen akcji, które – choć wyglądają imponująco i jednocześnie absurdalnie – to jest ich za mało. Z takim tytułem chciałoby się więcej strzelanin, pościgów oraz więcej czasu w świecie filmu. McTiernan mógłby bardziej docisnąć gazu, zaś balans między akcją, komedią i dramatem bardziej zachować. Efekty specjalne (komputerowe) też nie powalają, w przeciwieństwie do pracy kaskaderów i pirotechników. Film wyprzedził swoje lata, a widzowie nie byli gotowi na taką zgrywę oraz autoironiczne oblicze Arniego.
8/10
Radosław Ostrowski































