Psy mafii

Atlanta, miasto gdzieś w USA. A jak w każdym mieście działają gliniarze, bandyci i bezprawie szaleje. Całość terroryzuje rosyjsko-żydowska mafia, złośliwie nazywana La Koszer Nostra. I wierzcie mi, to nie są śmieszni kolesie noszący jarmułki oraz pejsy. Kierowani przez Irinę (wygląda jak bardzo wytapetowana burdelmama niż szefowa, ale niech będzie), sieją postrach. Jednym z jej ludzi są członkowie gangu skorumpowanych gliniarzy pod wodzą Michaela Atwooda, którzy wykonują dla niej akcje. I na dzień dobry jesteśmy rzuceni w napad na bank. Akcja się udaje, jednak szefowa ma jeszcze jedno zadanie. By je wykonać ekipa musi zyskać sporo czasu, by odwrócić uwagę od gliniarzy. Najskuteczniejsze byłoby wezwanie kodu 999, czyli zabójstwo policjanta.

psy_mafii1

John Hillcoat postanowił wykorzystać szansę od Hollywood, by dostać świetne kino sensacyjne. Pozornie wydaje się, ze wszystko gra i wydaje się na miejscu. Pierwsze sceny, gdy widzimy skok bankowy – szybko zrobiony, zrealizowany jak trzeba, bez zbędnej gadaniny, zakończony dziką akcją na autostradzie, gdzie wystrzelono kolorowe granaty z łupu (wtedy bandyci wyglądają niemal jak cosplayerzy Deadpoola 😉 ) i padają strzały. Twórcy chcą bardziej skupić się na psychologii bohaterów oraz realistycznym pokazaniu brudu, zgnilizny oraz zepsucia. I to daje nawet efekty – bandyci wyglądają jak notowani z kartotek (tatuaże, ogolone karki, wiązanki słowne itp.), dziwki wyglądają jak dziwki i nie boją pokazać wszystkiego, co mają. Krążymy po spelunach, zaułkach i knajpach wyglądających jak brazylijskie fawele – rządzą się one własnymi prawami, a rozmowy z gliniarzami nie są mile widziane.

psy_mafii2

Klimat niemal jest jak w „Sicario” (są nawet poobcinane głowy) – brud, smród, zgnilizna oraz brak szans na wyjście z tego piekła. Bo jak już raz się sprzedałeś, to zdrajcą już będziesz na zawsze. Nawet jeśli – tak jak główny bohater – robisz to po to, by móc mieć kontakt ze swoją rodziną. Nie brakuje i efektownych scen akcji (nalot na kryjówkę, zakończona dynamiczną strzelaniną), podkręcanych agresywną muzyką elektroniczną. Atmosfera robi się coraz gęstsza, a lojalność, zdrada i podstęp są na porządku dziennym.

psy_mafii4

Tylko jest jeden, a nawet dwa poważne szkopuły. Po pierwsze, bohaterów jest tutaj aż za dużo i nie wiadomo tak naprawdę na kim się skupić. Mamy skorumpowanego Atwooda (dobry, nawet bardzo Chiwetel Eljofor), zmuszonego szantażem do współpracy oraz jego kumpli z policji oraz wojska (mózgowiec Russell, wiecznie nawalony i naćpany Gabe, podstępny i obrotny detektyw Rodriguez i trzęsący okolicą Marcus – kolejno: Norman Reedus, Aaron Paul, Clifton Collins Jr. Oraz Anthony Mackie), jest nowy partner Marcusa – uczciwy i zdeterminowany gliniarz Chris (niezawodny Casey Affleck). No i prowadzący śledztwo wuj Chrisa – ciągle naćpany i nawalony detektyw Jeff Allen (jakby ciągle obecny na planie „Detektywa” Woody Harrelson). Żaden z nich – poza Michaelem – nie zostaje w pełni rozbudowany, nie znamy w pełni motywacji, charakteru, ich tła. Wydają się oklepanymi postaciami z szablonów, parę razy aktorzy sprawiają wrażenie grania na autopilocie (w szczególności Aaron Paul i Harrelson, ale ten drugi ciągle się broni). Jedyną dużą niespodzianką jest Kate Winslet jako „matka chrzestna” Irina – kobieta tak bezwzględna i ostra jak to tylko możliwe.

psy_mafii5

Po drugie, w połowie filmu – mimo kilku kopniaków – zaczyna siadać tempo, a finał jest taki skromny i nie daje takiego kopa jak początek. Żadnego wstrząsu, szoku czy niespodzianki, przewidywalne (i kameralnie, co można było wygrać). Brak napięcia, poczucia niepokoju czy pierdolnięcia – tak się kina sensacyjnego nie kończy. W ogóle tak się filmów kończyć nie powinno, jakby cały arsenał środków został gdzieś nagle pochowany. Nie wolno tak łamać obietnicy.

psy_mafii3

Dlatego tak trudno mi jednoznacznie ocenić ten film. „Psy mafii” miały potencjał na to, by być mięsistym sensacyjniakiem, niepozbawionym ambicji sięgnięcia głębiej. Z taką obsadą nie można było tego spieprzyć. A tak mamy niewykorzystany potencjał i produkcję zaledwie niezłą. Ale i tak jest to lepsze od ostatniego „PitBulla”, co jest pewną skromną rekompensatą.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Love & Mercy

Czy jest ktoś kto nie kojarzył popularnego w latach 60. zespołu The Beach Boys? Rock’n’rollowi chłopcy śpiewający o surfingu, dziewczynach i Kalifornii? Fundamentem tej grupy był basista, wokalista i kompozytor Brian Wilson. I to o jego burzliwych losach opowiada film „Love & Mercy”. Akcja filmu rozgrywa się dwutorowo, przez co poznajemy dwa oblicza tego człowieka. Jesteśmy w latach 60., gdy Wilson jest w szczytowej formie twórczej, realizując swoje opus magnum, czyli „Pet Sounds”, by przenieść się w latach 80., gdy muzyk jest na skraju załamania nerwowego oraz terapii u tajemniczego dr Landy’ego. Wtedy na jego horyzoncie pojawia się Miranda – sprzedawczyni samochodów.

love__mercy1

Brzmi jak love story? Nie do końca, bo fabuła nie jest klasyczną biografią od narodzin aż do dnia dzisiejszego. Reżyser Bill Pohlad skupia się na dwóch kluczowych momentach: okresie świetności grupy oraz kompletnej izolacji przez kontrowersyjnego lekarza, który przejął nad nim pełną kontrolę. A w tym wszystkim najważniejsza jest muzyka. Skąd Wilson brał pomysły na swoje kawałki? Zabrzmi to głupio, ale one siedziały w nim, tylko trzeba było otworzyć ją z siebie. Jak to zrobić? Ciągłym siedzeniem przed fortepianem oraz ciągłym doszlifowywaniem w studiu. Rozmowami oraz współpracą z muzykami w studio, aż do osiągnięcia zamierzonego efektu. Oglądanie pracy z muzykami i przekonywanie do swoich pomysłów reszty zespołu to najlepsze sceny. Ale powoli odkrywamy jak silny wpływ na Wilsona miały dwa czynniki. Pierwszym był tyranizujący, despotyczny ojciec, bijący i krytykujący dokonania naszego bohatera (jego jeden cios był tak mocny, że stracił częściowo słuch w uchu). Drugim była choroba psychiczna – nasz bohater słyszał głosy. Dopóki dzięki nim słyszał muzykę i przelewał ją na swoje dzieła, było w porządku. Ale to ona wyniszczyła jego charakter, zmieniając go we wrak – grubego, niesamodzielnego myślenia, tłumiącego swoje pragnienia i marzenia.

love__mercy2

Imponuje tutaj strona wizualna – zdjęcia pokazujące lata 60. wyglądają dokładnie jakby w tym czasie były kręcone. Podobna faktura, kolorystyka (wykorzystano do kręcenia tych scenach te same kamery, co w latach 60.), a jednocześnie skupienie na detalach. Lata 80. wydają się bardziej stonowane kolorystycznie, a Pohlad pozwala sobie na przejścia w czasie (scena, gdy nasz bohater leży w łóżku i przed nim stoi ktoś inny), miesza chronologię i skupia się na muzyce. Wszystko to się zgrabnie przekłada, a brak klasycznej biograficznej konstrukcji to duży plus.

love__mercy3

Drugim plusem jest świetne aktorstwo. I tutaj należy pochwalić Paula Dano oraz Johna Cusacka grających Briana Wilsona. Obydwaj znakomicie odgrywają lęki, stany psychotyczne (mocna scena kolacji, gdy coraz głośniej słyszy odgłosy sztućców, talerzy). Pierwszy nie do końca radzi sobie z presją otoczenia, wchodząc w narkotyki oraz coraz mocniej słyszalne głosy, a drugi jest bardzo wycofany, zagubiony i pozbawiony własnej woli. Ale i tak widzimy jedną, tą samą postać, wiarygodną psychologicznie. Poza tym świetną parą jest jeszcze Paul Giamatti – manipulujący, działający destrukcyjnie na Wilsona dr Landy, który tylko udaje życzliwego, ciepłego faceta. Na drugim biegunie jest kompletnie nieoczywista Elizabeth Banks (Miranda), wcielająca się w silną, twardo stąpającą po ziemi kobietę. Razem z nią jesteśmy zdumieni sytuacją Wilsona, a coraz bardziej zaczyna jej na nim zależeć na mężczyźnie i próbuje go uwolnić.

love__mercy4

„Love & Mercy” nie jest oczywistą, klasyczną biografią za co należy pochwalić twórców i próbują skupić się na talencie Wilsona, a nie tylko na jego życiu zawodowym i prywatnym. Ogląda się go dobrze, muzyka pięknie nam towarzyszy, a wiele scen (realizacja „Pet Sounds”) to prawdziwe perełki. Niedocenione, ale świetne kino.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Outcast: Opętanie – seria 1

W mały miasteczku mieszka Kyle Barnes – tytułowy odrzutek. Facet mieszka sam w starym, opuszczonym i podniszczonym domem, który należał do jego matki. Nie dba o siebie, nieogolony, w brudnym podkoszulku, nie wyściubia nosa, właściwie tylko siostra Megan utrzymuje z nim sporadyczny kontakt. Facet ma powody, by się ukrywać, gdyż jego matka była opętana przez demona i biła go, gdy był dzieckiem. Pomógł wtedy wielebny Anderson, który zajmuje się egzorcyzmami. I to właśnie wielebny prosi Kyle’a o pomoc w wypędzeniu złych mocy, trzymających władzę nad chłopcem o imieniu Joshua.

outcast1

Pozornie to wprowadzenie może sugerować, że będziemy mieli do czynienia z serialem grozy w stylu „Egzorcysty”. Tym bardziej, że twórcą jest Robert Kirkman, autor komiksowego pierwowzoru i twórca równie popularnej serii „Walking Dead”. Sama czołówka, gdzie widzimy miasto do góry nogami, z nieprzyjemnymi dźwiękami elektronicznej muzyki zapowiada, co to będzie za serial. Atmosfera jest mroczna i gęsta – dominują ciemne pomieszczenia oraz retrospekcje pokazujące losy naszego Kyle’a. sama intryga jest bardzo tajemnicza i twórcy bardzo, BARDZO powoli odsłaniają kolejne elementy opowieści oraz obecności tajemniczych istot, przejmujących ludzkie ciała. Nie wiadomo kim są i dlaczego się pojawiają (padają tylko dwa słowa: dzień scalenia) i dlaczego lgną do naszego bohatera jak ćmy do światła. I wtedy zaczynają się schody: kiedy wydaje się, że twórcy pójdą w stronę opętania (proceduralny charakter), zajmują się przedstawieniem całego otoczenia i losy innych postaci oraz ich relacje. Wielebny ma dobre relacje z szefem policji, Megan ma męża-gliniarza, a w przeszłości było molestowana seksualnie, jest jakiś tajemniczy kamper pełen krwi, pojawia się mężczyzna w czerni o imieniu Sydney, zamierzający bruździć. Dla mnie to wszystko tak naprawdę tylko dodatki i zapychacze, nie wnoszące niemal nic do całej historii, odwracając uwagę od najważniejszego – walki ze złem.

outcast2

I trzeba przyznać, że sceny opętań oraz egzorcyzmów są po prostu rewelacyjne. Już na sam początek dostajemy przypadek Joshuy, co jadł swoją skórę aż do kości (fuj!) i nie bojący się przemocy. Starcia z istotami są bardzo brutalne i widowiskowe – niby są klasyczne lewitacje oraz wrzaski, ale jeśli Pismo Święte i krzyż nie zadziała, to i pięściami drania się wyplenia. Tak, dobrze czytacie – krew się leje, a wyjście w postaci czarnej substancji, rozpływającej się w powietrzu jest tak widowiskowe, jak to telewizja pozwala. Szkoda, że od połowy serialu tych scen jest coraz mniej, bo to jest dla mnie esencja całości. Może w drugiej serii ekipa się opamięta i zrobi zadymę? Czas pokaże.

outcast3

Od strony aktorskiej jest dość nierówno, ale najmocniejszym i najciekawszym bohaterem jest Kyle, znakomicie zagrany przez Patricka Fugita. Małomówny, zamknięty w sobie facet, który traktuje swój dar jako klątwę, budzi współczucie. Widać w jego oczach ból, gdy traci swoich najbliższych i próbuje znaleźć odpowiedzi na nurtującego go pytania o swoje moce. Wspierać go próbuje wielebny Anderson (niezły Philip Glenister), jednak to postać trudna do oceny. Walczący ze złem, ale jednocześnie bardzo porywczy, łatwo dający się podejść i szybko poddany ostracyzmowi. Trochę takie niedouczone dziecko, jednak dopiero pod koniec zaczyna myśleć, chociaż nie można być tego pewnym do końca. Ten duet napędza ten serial do samego końca, ale udaje się ukraść 5 minut Brentowi Spinerowi, czyli tajemniczemu Sydney’owi, który ma plan, wie więcej niż mówi i intryguje do samego końca. Cała reszta postaci jest przyzwoita, stanowiąc solidne tło dla wydarzeń.

outcast4

„Outcast” ma zadatki na obiecujący serial grozy. Tylko pod warunkiem, że nie będzie odwracał uwagi od scen z opętanymi oraz wyjaśni się więcej w sprawie planu Sydneya, to może być znakomicie.

7/10

Radosław Ostrowski

Haker

W chińskiej elektrowni dochodzi do eksplozji jednego z silników chłodzących, a następnego dnia na giełdzie gwałtownie rosną ceny soi. Policja ustala, że był to atak hakerski. Chińskie służby specjalne, a dokładnie kapitan Chen Dawai proponuje współpracę z amerykańskim wywiadem, który mógłby pomoc. Zostaje zwolniony haker Nicholas Hathaway, który był konstruktorem kodu wykorzystanego przez hakera.

haker1

Michael Mann zawsze był gwarantem dobrego kina sensacyjnego, który łączył względny realizm z widowiskowością. Tutaj niby jest podobnie, ale nie do końca. Z jednej strony intryga jest solidnie i powoli budowana, gdzie karty i kolejne elementy układanki pokazywane stopniowo. Nie brakuje tu realistycznie ukazanych strzelanin, wybuchów i pościgów – akcja przenosi się z jednego miejsca w drugie (od Los Angeles przez Hongkong do Dżakarty). Problem jednak w tym, że postacie są mało interesujące i specjalnie nie interesuje ich los – niemal zbudowane na kliszach i schematach. Hathaway to napakowany mięśniak z genialnym umysłem, agenci ze strony USA i Chin to tylko wsparcie, a siostra kapitana chińskiego wywiadu służy jako element niepotrzebnego wątku miłosnego. Nawet czarny charakter wydaje się mało wyrazisty i ograniczony do robienia złych min. Ale to chyba wynika z czasów, gdzie dominuje przede wszystkim forsa i tylko ona się liczy, a brak ambicji jest w cenie.

haker2

Wizualnie to jest kino Manna. Klimat jest tutaj stawiany za pomocą „brudnych” zdjęć (pojawia się też kamera cyfrowa) oraz zbliżeń na twarze bohaterów. To jednak nie jest w stanie ukryć ani schematycznych klisz ani mielizn scenariusza. Szkoda tak naprawdę aktorów grających w tym filmie, bo była szansa na zbudowanie wyrazistych postaci. Ani Chris Hemsworth (Hathaway), ani partnerujący mu Viola Davis (agentka Carol Barrett) i duet Leehom Wang/Wei Tang nie są w stanie wybronić tych postaci.

haker3

Niestety, ale „Haker” to jednak porażka Manna, który nie jest pozbawiony ambicji (zagrożenia współczesnego świata, gdzie wystarczy komputer do wykonania poważnych szkód), ale kompletnie tego nie widać. Sam styl nie jest w stanie się obronić bez solidnej podstawy, jaką jest scenariusz. Po takim reżyserze należało spodziewać się czegoś więcej.

5,5/10

Radosław Ostrowski

Zaginiona dziewczyna

Nick i Amy Dunne są ze sobą już pięć lat jako małżeństwo – szczęśliwi, radośni, pogodni. Jednak w piątą rocznice ślubu dochodzi do dziwnej sytuacji – po powrocie do domu mąż zastaje puste mieszkanie, ślady walki i odrobinę krwi. Zaniepokojony wzywa policję, jednak śledztwo i tropy wskazują jego na głównego podejrzanego.

zaginiona_dziewczyna1

David Fincher to jeden z moich ulubionych reżyserów i nawet tego nie ukrywam. Tym razem postanowił opowiedzieć, bazując na powieści Gillian Flynn (oraz jej scenariuszowi) ubraną w konwencję thrillera obyczajową psychodramę. Tu nie chodzi o morderstwo czy jego (domniemane) upozorowanie, tylko przyglądanie się toksycznej relacji, wręcz masochistycznej, gdzie tak naprawdę różnice między nimi były tak głębokie, bo tak naprawdę zakochali się w swoich maskach, wyidealizowanych wersjach samych siebie. Reżyser przy prowadzeniu śledztwa odkrywa różne fakty, które zmuszają do weryfikacji naszej wiedzy na temat bohaterów. Służy ku temu dwutorowa narracja, przedstawiająca te same rzeczy z perspektywy obojga (świetnie jest to zmontowane) i zmusza do poważnej refleksji.

zaginiona_dziewczyna2

Kolejne fakty i tropy wywracają to, co wiemy do góry nogami, zaś po mniej więcej godzinie poznajemy prawdziwy przebieg wydarzeń. Reżyser niemal z precyzją snajpera wymierza ciosy i strzały zarówno naszej parze bohaterów, jak i mediom żerującym po prostu na tragedii, wyciągając różne brudy, by na swój własny sposób interpretując zdarzenia, co w żaden sposób nie pokrywa się z prawdą. Po obejrzeniu można się zastanawiać nad przebiegiem całej intrygi, jednak w trakcie seansu nie ma się po prostu na to czasu. Pozornie nie dzieje się wiele, ale tempo jest wręcz zawrotne.

zaginiona_dziewczyna3

Poza pewnym prowadzeniem opowieści (z mocno dla mnie rozczarowującym finałem) oraz techniczną realizacją (masa mroku, stonowana kolorystyka i tylko jedna krwawa scena) bardzo pozytywnie zaskakują aktorzy. Miałem wątpliwości co do Bena Afflecka, potocznie nazywanego drewnem, jednak mogę śmiało zaryzykować, że postać Nicka Dunne’a to najlepsza rola w karierze tego aktora. Sprawiający wrażenie wyluzowanego i spokojnego faceta, jest tak naprawdę słabeuszem, pozbawionym charakteru i ambicji. Jednak mimo jego słabostek, kibicujemy  mu z całego serca. Dla mnie jednak prawdziwą mistrzynią stała się Rosamund Pike. Chciałbym coś więcej powiedzieć o tej roli, ale musiałbym opowiedzieć jeszcze więcej o fabule, a w przypadku tego typu produkcji stawianych na woltach i przerzutkach, byłby to błąd niewybaczalny. Za to drugi plan jest naprawdę mocny: od kompletnie zaskakujących Tylera Perry’ego (doświadczony mecenas Tanner Bolt), Neila Patricka Harrisa (oskarżony o stalking Desi), po znakomitą Kim Dickens (uparta i dociekliwa detektyw Boney) oraz Carrie Coon (siostra Nicka, Margo).

zaginiona_dziewczyna4

Kiedyś Eric Emmanuel Schmitt napisał, że „małżeństwo to kontrakt zabójców”. Fincher dosłownie przeniósł to zdanie na ekran. Pytanie tylko, czy jest jakieś wyjście z tego emocjonalnego klinczu i szantażu? Sami powiedzcie.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Władza

Billy Taggart z zimną krwią zabił gwałciciela, którego sąd uniewinnił. Zostaje on uniewinniony, ale za namową burmistrza odchodzi z policji. Siedem lat później Taggart pracuje jako prywatny detektyw. Burmistrz daje mu zlecenie śledzenia żony, podejrzewając ją o niewierność. Ale jak się okaże, sprawa ma drugie dno.

wladza1

Kino polityczne zmieszane z kryminałem nie jest łatwym gatunkiem, a wielu już poległo. Reżyser Allen Hughes po części się wybronił tworząc całkiem niezły film. O ile początek to rasowy dramat polityczny, gdzie toczy się brutalna walka o władzę, jednocześnie pokazując, że zawsze znajdą się ludzie działający ponad prawem, ponad etyką i powszechnie przyjętą moralnością. To jedyna rzecz łącząca gliniarza i burmistrza, ale dalej mamy już schematycznie poprowadzoną akcję (od połowy), intryga jest dość prosta, zaś zakończenie dość amerykańskie. Niemniej film ma swój klimat, jest nieźle opowiedziany, ma realistyczne sceny bijatyk i technicznie jest porządnie zrobiony.

wladza2

Zaś aktorzy grają tu całkiem przyzwoicie. Mark Wahlberg pasuje do roli prostego eks-gliniarza, który nie stawia żadnych pytań, ale później zaczyna je stawiać. Podejmuje się poprowadzenia sprawy i odkrywa dość nieprzyjemną prawdę. Równie dobrze wypada Russell Crowe w roli cynicznego, choć czarującego burmistrza, choć tego aktora stać na zwyczajnie więcej. Z drugiego planu zdecydowanie wybija się Barry Pepper jako kontrkandydat burmistrza w wyborach. Reszta jest dość solidna.

Jeśli chodzi o kino z polityką w tle, „Władza” nie jest niczym zaskakującym. To kawał niezłego kina, które nie przynudza, potrafi wciągnąć (do połowy) i ma dość dobrą obsadę.

6/10

Radosław Ostrowski