Better Man: Niesamowity Robbie Williams

Już jedna muzyczna biografia wskoczyła do kin („Kompletnie nieznany” o Bobie Dylanie), a tu już wskakuje kolejny portret gwiazdy muzyki. Tym razem jest nią Robbie Williams – kiedyś członek boysbandu Take That, imprezowicz i solista z mocno wyboistą karierą. Za kamerą stanął reżyser „Króla rozrywki” Michael Gracey, zaś w artystę wcieliła się… komputerowo wygenerowana małpa. Brzmi jak zwykła sztuczka, która ma odwrócić uwagę od sztampowego i standardowego biopica?

Jakby tego było mało, sam Williams pełni tu rolę narratora, opowiadającego z offu całą historię. Jednak jego komentarz, niepozbawiony złośliwości i ironii jest bardzo mile widzianym dodatkiem. Bo sama historia jest troszkę konwencjonalna: od dzieciaka, traktowanego niemal przez wszystkich jako nieudacznika przez casting do boysbandu Take That aż po solową działalność. Po drodze jego ojciec Peter (Steve Pemberton), szuka swojej szansy jako komik i odchodzi od rodziny, zaś Robbie’ego wspiera mocno babcia (Alison Steadman). W końcu jako nastolatek trafia do boysbandu i tu się zaczyna kariera.

Nie spodziewajcie się mocnego trzymania się faktów oraz odhaczania kolejnych wydarzeń z Wikipedii. Reżyser bardziej skupia się na energii oraz impresyjnego tworzenia portretu artysty. Tutaj sukces z porażką idą ręka w rękę, zaś coraz większa sława mocno odbija się na jego zachowaniu. Zagubiony człowiek, nad którym kontrolę przejmuje ego, co doprowadza do ostrego chlania i ćpania. Ale nawet wtedy „Better Man” wygląda imponująco: od szybkich montażowych zbitek, imponujących scen tanecznych (fantastyczna sekwencja pod utwór „Rock DJ”) oraz znanych hitów Williamsa, pełniących rolę dodatkowego łącznika emocjonalnego. Wszystko zrobione w bardzo kreatywny i nieszablonowy moment (upadek Robbiego z klatki schodowej, gdzie nagle pojawiają się rewiowe pióra czy zderzenie z samochodem).

Ale w drugiej połowie coraz bardziej zaczynają przebijać się klisze: od trudnej relacji z poznaną Nicole Appleton (cudowna Raechelle Banno), całkowity upadek i zniszczenie mieszkania, odwyk oraz triumf sceniczny, ze specjalnym koncertem. Nawet w tych chwilach Gracey potrafi pobawić się znajomymi schematami (ostatnie zdanie Robbiego – idealna puenta), będąc bliżej „Rocketmena” niż „Bohemian Rhapsody”. Aczkolwiek daleko mu do zeszłorocznego „Kneecap”, będącego totalną jazdą bez trzymanki.

A co w przypadku komputerowej małpy w roli głównej? To nie jest tylko sztuczka wizualna, ale dodaje pewnych dodatkowych warstw: Williamsa jako niedojrzałego człowieka, zderzonego i niegotowego na sławę; wytresowanego przez szołbiznes zwierza czy oglądanego i kochanego przez miliony, widzianego przez media oraz szołbiznes niczym w klatce. Uwielbiany, ale nienawidzący samego siebie.

Choć w drugiej połowie są pewne momenty przestoju i klisze zaczynają się przebijać, to „Better Man” jest jedną z lepszych oraz bardziej kreatywnych biografii muzycznych. Bardzo dobrze napisany, świetnie zagrany, pełen dzikiej energii i chwytliwych numerów. Czyli da się zrobić mniej standardową biografię muzyczną – idźcie i bawcie się dobrze.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Kompletnie nieznany

Bob Dylan – jeden z najbardziej rozpoznawalnych muzyków XX wieku. Od folkowego grania na akustycznej gitarze z harmonijką przez rocka aż po zdobycie literackiej Nagrody Nobla. Jednak jego życie prywatne w zasadzie pozostaje tajemnicą, mimo sławy oraz rozpoznawalności. Pewną lukę w tej kwestii próbuje załatać reżyser James Mangold. Jednak o wiele bardziej skupia się na początku działalności.

kompletnie nieznany1

Wszystko zaczyna się w 1961 roku w Nowym Jorku, gdzie przebywa pewien 19-letni chłopak z gitarą (Timothee Chalamet). Młodzik jest wielkim fanem Woody’ego Guthrie (Scoot McNairy) – legendarnego muzyka folkowego, dotkniętego udarem i paraliżem. W końcu dzięki jego przyjacielowi, Pete’owi Seegerowi (Edward Norton) udaje się poznać muzyka oraz zaśpiewać mu utwór. Obaj są pod ogromnym wrażeniem, zaś Pete zaprasza Dylana do siebie, a ten zaczyna się aklimatyzować do Nowego Jorku tego okresu. A także zacząć tworzyć swoje utwory, co zaczyna być zauważane przez środowisko.

kompletnie nieznany2

Reżyser James Mangold idzie trochę inna drogą niż klasyczny biopic, bo o samym Dylanie i jego przeszłości wiemy bardzo niewiele. Bo i sam artysta nie mówi o niej zbyt wiele, zaś wypowiadane przez niego słowa są niejasne. Bardziej dostajemy wgląd na muzyka poprzez jego własne dzieła oraz jaki one wpływ mają na otoczenie (wykonanie „Master of War”). Jakby jego muzyka ma się sama bronić, zaś sam Dylan zostaje – jak tytuł mówi – „kompletnie nieznany”. Poprzez Dylana Mangold portretuje środowisko folkowe lat 60., pragnące się przebić do szerszej widowni, a jednocześnie mocno zakorzenione w przeszłości. Zamiast grać nowe utwory (jak Dylan – choć początkowo nie są nagrywane), więcej jest wydawanych coverów. A im bardziej sławny staje się nasz bohater, tym ciężej sobie z tym radzi. I nie, nie zaczyna brać narkotyków czy robić innych autodestrukcyjnych działań, ale próbuje grać wszystkim na nosie. Dlatego przerywa koncert, bo zamiast grać największe hity, chce pokazać nowe utwory; dlatego w studiu zaczyna brać innych muzyków; wreszcie w 1965 roku podczas Newpork Folk Festival gra na gitarze elektrycznej.

kompletnie nieznany3

Jeszcze to wszystko jest świetnie zagrane. Początkowo ciężko można było sobie wyobrazić Timothee Chalameta w roli głównej, ale jako Dylan wypada o wiele lepiej niż się spodziewano. Imituje głos artysty, także sam śpiewa i gra (jak wszyscy aktorzy), jednak nigdy nie popada w przerysowanie ani parodię. Bywa czasem antypatyczny i zbyt skupiony na sobie, lecz nie można ulec jego urokowi i aurze tajemnicy. Nominacja do Oscara wydaje się być pewna. Równie bogaty jest tutaj drugi plan: od zawsze solidnego Edwarda Nortona (uroczy Pete Seeger) przez wyraziste panie Elle Fanning (aktywistka Sylvie Russo) i Monicę Barbero (Joan Baez) aż po zaskakującego Boyda Holbrooka (kompletnie nie do poznania jako Johnny Cash).

kompletnie nieznany4

Choć początek bywa chaotyczny i nie do końca wiadomo, gdzie to zmierza, to „Kompletnie nieznany” pozostaje wciągającą biografią. Zamiast faktografii i sztampy, Mangold bardziej wsłuchuje się w muzykę Dylana, pokazując jej siłę oraz wpływ na całe społeczeństwo. Niemal impresyjny portret artysty z czasów młodości.

8/10

Radosław Ostrowski

Wybraniec

Kto w ogóle chciałby oglądać film o tak kontrowersyjnej postaci jak Donald Trump? Do tego jeszcze w czasie trwającej kampanii prezydenckiej, co może naprowadzać na to, jaki portret możemy dostać – demonizujący albo hagiograficzny. Więc do jakiej z tych szufladek będzie pasował „Wybraniec”? A czemu w ogóle musi być zaszufladkowany?

Za film odpowiada duński reżyser irańskiego pochodzenia Ali Abbasi oraz scenarzysta Gabriel Sherman, wcześniej pracujący jako dziennikarz polityczny. Całość nie jest biografią, opisującą całe życie Trumpa, tylko początki jego działalności. Witajcie w latach 70., kiedy Richard Nixon zmuszony zostaje do rezygnacji. Sam Trump (Sebastian Stan) jest aspirującym biznesmenem, próbujący prowadzić swój Commodore Hotel. Jednak rodzinny interes jest zagrożony pod Departament Sprawiedliwości. Właśnie wtedy poznaje bardzo wpływowego adwokata, Roya Cohna (Jeremy Strong). Ten nie tylko pomaga mu w rozwiązaniu procesu, ale staje się dla ambitnego biznesmena mentorem.

„Wybraniec” skupia się na Trumpie zanim stał się sławnym celebrytą i człowiekiem interesów, co jest bardzo odświeżającym doświadczeniem. Abbasi próbuje poznać głównego bohatera z bardziej ludzkiej strony i zrozumieć to, skąd się wziął oraz dlaczego był taki, jaki jest. Syn idący w ślady ojca-biznesmena, gdzie pieniądz był najwyższą wartością, ambicja oraz sukces. Co najdobitniej pokazuje jak traktowany był syn Freddy (Charlie Carrick), będący… pilotem samolotów pasażerskich. To powinien być powód do dumy, lecz nie w oczach ojca, uważając go za największe rozczarowanie. To już mówi nam wszystko o systemie wartości. A im dalej w las, tym bardziej zaczynamy widzieć przemianę Trumpa z niepewnego siebie, cichego gościa w bardzo brutalnego i bezwzględnego gracza, napędzanego przez swoje ambicje oraz ego, dążąc do celu wbrew zdrowemu rozsądkowi. Jak najmniejszym kosztem zarobić jak najwięcej i budować swój wizerunek jako człowieka sukcesu.

Sam film ma bardzo dynamiczne tempo, mocno czasem przypominając „Sukcesję”. Niemal dokumentalne ujęcia z ręki, bardzo imitujące lata 70. i 80. Lekko żółtawe kolory w scenach nocnych przy świetle, z czasem zaczyna nabierać kolorów mocnych oraz ujęć niczym z kamery video. Nawet w spokojnych momentach kamera jest niemal cały czas w ruchu, zaś w tle przygrywa mocno elektroniczna muzyka. Oraz wiele znanych piosenek, pozwalających wejść w epokę.

To wszystko nie działałoby, gdyby nie absolutnie świetne aktorstwo. Bardzo pozytywnie zaskakuje Sebastian Stan w roli Trumpa. Trudno grać kogoś z tak charakterystycznym sposobem mówienia i nie popaść w parodię, ale aktorowi udaje się to świetnie. Widać jak zmienia się oraz tworzy swój wizerunek przed całym światem. Do tego stopnia, że zaczyna kłamać, manipulować oraz upokarzać. Niesamowicie złożona, ale zaskakująco autentyczna kreacja. Jeszcze lepszy jest Jeremy Strong, którego Roy Cohn jest jedną z najbardziej śliskich postaci w historii. Właściwie monstrum, będący prawdziwym paliwem i tworzącym Trumpa na swój kształt, nie zdając sobie sprawy z konsekwencji. Swoją energią, opanowaniem oraz temperamentem dominuje ekran, zaś kiedy w drugiej połowie pojawia się rzadziej, czuć tą nieobecność. Oglądanie tej dwójki razem działa niczym uderzenie pioruna. Równie świetna jest Maria Bakalova w roli Melanii, czyli pierwszej żony Trumpa.

Wiem, że wielu może odrzucić sam pomysł robienia filmu o Trumpie, lecz „Wybraniec” wydaje się uczciwie podchodzić do postaci Trumpa. Bez słodzenia, ale bez unikania mroczniejszych kwestii, tworząc uczciwy i złożony portret człowieka swoich czasów. Czyli dostajemy więcej niż mieliśmy prawo dostać.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Jedno życie

W przypadku takich filmów jak „Jedno życie” można sobie zadać pytanie: czy jeszcze jest sens opowiadać historie związane z Holocaustem? Bo powstała masa dzieł kultury, które wydają się ten motyw wyczerpać. A jednak filmy, książki czy komiksy dotykającej tej kwestii jak choćby zeszłoroczna „Strefa interesów”. Teraz pojawia się brytyjska biografia „Jedno życie”.

jedno zycie1

Bohaterem filmu jest Nicholas Winton (Anthony Hopkins) – emerytowany bankowiec, mieszkający gdzieś w małym miasteczku razem z żoną (Lena Olin). Jesteśmy w małym miasteczku w połowie lat 80., zaś sam dom pełen jest dokumentów, szpargałów, zapychających niemal całą przestrzeń. Jednym z tych przedmiotów jest stary album opisujący jego działalność w Komisji ds Uchodźców z Czechosłowacji. Kiedy jako młody bankier (Johnny Flynn) zorganizował transport żydowskich dzieci, które uciekły z zajętego przez nazistowskich Niemiec kraju Sudetów do Pragi. Problemem była jednak kwestia biurokracji, działająca niezbyt szybko, kiedy w każdej chwili granica czechosłowacka może zostać zamknięta. Więc czasu jest niewiele, a sporo ludzi do ocalenia. Jednak poza nim nikt nie zna tej historii, bo też nikogo nie interesuje. Do chwili, gdy przekazuje album zajmującej się kwestią Holocaustu Elizabeth Maxwell (Marthe Keller) i to zmienia wszystko.

jedno zycie2

Film oparto na wspomnieniach opisanych przez córkę Wintona, Barbarę, zaś reżyserią zajął się James Hawes. I jest to jego fabularny debiut, gdyż wcześniej tworzył odcinki do takich seriali jak „Doctor Who”, „Czarne lustro”, „Penny Dreadful”, „Alienista” czy „Kulawe konie”. Historię poznajemy dwutorowo: teraźniejszość przeplata się ze scenami z czasów Pragi, ale wszystko jest bardziej stonowane, pozornie wyciszone i nie pędzące na złamanie karku. Reżyser nie idzie na łatwiznę w pokazywaniu zarówno trudnych warunków działania Komisji, ich walki z biurokracją i czasem, ale też z prześladującym Nicolasa poczuciem winy, że zrobił zwyczajnie za mało. Jeśli spodziewacie się walenia pięścią w stół, podniosłych dialogów czy heroicznych scen w hollywoodzkim stylu, to trafiliście pod zły adres. Co nie oznacza, że „Jedno życie” nie angażuje – tylko robi to, w bardziej subtelny, delikatny sposób, by emocjonalnie uderzyć. Zarówno w momentach przygotowania dokumentów, odjazdów pociągu z dziećmi czy niezapomniana chwila w telewizji. To tylko pokazuje, że aby walczyć ze złem nie zawsze trzeba używać siły fizycznej, lecz charakteru oraz determinacji.

jedno zycie3

Technicznie jest to tylko (lub aż) solidna robota, bez żadnych fajerwerków czy jakiejkolwiek zabawy formą (poza dwutorową narracją czy szybką zbitką montażową w sprawie szukania wsparcia dla sprawy). To jest zaskakująco kameralna historia, odtwarzająca realia zarówno lat 30., jak i 80. w kwestii scenografii, kostiumów czy rekwizytów. Solidna, fachowa robota.

A wszystko podparte jest na świetnych rolach. Zaskoczyła mnie Helena Bohnam Carter wcielająca się w matkę Nicolasa, będąca wsparciem dla jego działań (mocna scena rozmowy z urzędnikiem). Absolutnie cudowny jest Johnny Flynn jako młodsza inkarnacja Wintona. Początkowo idealistyczny facet z bogatej rodziny, który zostaje zderzony z brutalną rzeczywistością, co doprowadza go do przemiany z zdeterminowanego, pełnego zaangażowania społecznika. Niby wydaje się bardzo opanowanym mówcą, jednak czuć intensywność oraz tą charyzmę, co zmusza do wysłuchania go. Jednak najbardziej ekran zawłaszcza potwierdzający swoją formę Anthony Hopkins. Już starszy Winton w jego wykonaniu to niepozorny facet, unikający bycie w jupiterach światła, pełen wyrzutów sumienia, a jednocześnie pełen empatii, ciepła. Znowu wszystko w sposób bardzo delikatny.

jedno zycie4

Film Hawesa jest trochę jak jego bohater: skromny, nie wyróżniający się z tłumu, trochę niedzisiejszy. A jednak pozostanie po seansie na trochę dłużej niż się wydaje. Takie tytuły przywracają nadzieję nie tylko w ludzi.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Mocny temat

Co jakiś czas pojawiają się filmy o tym jaką siłę ma i może jeszcze mieć dziennikarstwo. Nie chodzi mi o clickbaity, ślepe gonienie za sensacją, by nakład/oglądalność się zgadzała, ale czymś mogącym zmienić oblicze Ziemi, tej Ziemi. Dobra, z ostatnią częścią zdania przeholowałem, jednak rozumiecie co mam na myśli. Takie tytuły jak „Stan gry”, „Spotlight” czy „Czwarta władza”. Teraz do tego grona aspiruje brytyjska produkcja Netflixa „Mocny temat”.

mocny temat2

Cała historia skupia się na głośnym wywiadzie księcia Andrzeja (Rufus Sewell) z dziennikarką BBC Newsnight Emily Maitlis (Gillian Anderson) przeprowadzonym w pałacu Buckingham i transmitowany 16 października 2019 roku. Wszystko to pokazane z perspektywy producentki programu, Samanthy McAllister (Billie Piper). Co nie dziwi zważywszy, że film jest oparty na jej wspomnieniach oraz McAllister jest jedną z producentek filmu. Widzimy zarówno prowadzone negocjacje z reprezentantami medialnymi księcia, przygotowania do wywiadu czy zbieranie informacji na temat przyjaźni księcia z Jeffreyem Epsteinem. A także reperkusji tej rozmowy, która skończyła się kompromitacją członka rodziny królewskiej.

mocny temat3

Teoretycznie wszystko wydaje się być na miejscu: mocny temat, trio kobiet (producentka, dziennikarka i naczelna) doprowadzające do upadku, powolne odkrywanie zależności przy pomocy lokalnego paparazzi z Nowego Jorku. Wreszcie próba pogodzenia życia zawodowego z prywatnym Sam, która czuje się jakby nie była członkiem tej grupy. Niby wiele robiąca, lecz niedoceniana i uważana za bardziej odpowiednią do jakiegoś tabloidu. Problem jednak jest jeden i to bardzo istotny: kompletnie przeciętna realizacja. Wszystko jest zrobione w bardzo telewizyjny sposób, niby jest tu spore przywiązanie do szczegółów. Tylko to nie angażuje emocjonalnie w ogóle, cała historia jest strasznie płytka i jednowymiarowa, napisana po łebkach. Niby są jakieś zarysowane problemy Sam z wychowywaniem syna czy brakiem poczucia docenioną za swoją pracę, ale to wszystko bardziej zarysowane niż pokazane. Tak samo przygotowanie do wywiadu czy perspektywa samego Andrzeja na tą sytuację.

mocny temat1

Jedynym wyjątkiem od tej reguły jest sama scena wywiadu. W tej jednej chwili mamy tutaj iskry, napięcie oraz nieporadne próby wybrnięcia z tego wszystkiego ze strony Andrzeja. To tutaj też Anderson i Sewell (bardzo dobrze ucharakteryzowani) wyciskają najwięcej ze scenariusza. Szkoda, że ta scena jest jedyną wartą uwagi w tym bardzo przeciętnym filmie. Aktorzy nie mają zbyt wielkiego pola do stworzenia postaci, a temat jest kompletnie zmarnowany. Wielka, wielka szkoda.

5/10

Radosław Ostrowski

Bracia ze stali

W naszym kraju wrestling jakoś niespecjalnie się przyjął. Chyba nie przepadamy za mordobiciem, które jest wyreżyserowane i ustawione bardziej niż mecze piłkarskie (przynajmniej w niektórych krajach). Niemniej powstało kilka interesujących produkcji wokół tego sportu jak amerykański „Zapaśnik” z Mickeyem Rourkiem czy brytyjskie „Na ringu z rodziną”. Do tego grona dołącza nowe dzieło od studia A24, czyli „Bracia ze stali”. W przeciwieństwie do w/w tytułów ten film jest biografią, co już jest dość interesujące.

Historia skupia się na rodzinie Von Erich, której ojciec Fritz (Holt McCallany) walczył jako wrestler. A to były czasy, kiedy nie było jednej dominującej federacji jak WWF, tylko ten sport był popularny w skali lokalnej. Jednak mężczyzna nigdy nie osiągnął pasa mistrza świata, więc zrobił jedyną rzecz godną mężczyzny: swoje niespełnienie przelał jako pasję dla swoich synów: Kevina (Zac Efron), Michaela (Stanley Simons) i Davida (Harris Dickenson). Jest jeszcze Kerry (Jeremy Allen White), ale ten przygotowuje się do igrzysk olimpijskich w rzucie dyskiem. Trenował ich na swoich następców, a wszystko twardą i silną ręką. Wszystko wydaje się zmierzać w dobrym kierunku, jednak nad rodziną ciąży (rzekomo) klątwa, co przynosi tragiczne wydarzenia.

Jeśli jednak spodziewacie się stricte sportowego dramatu i skupienia się na karierze członków rodziny, to trafiliście pod zły adres. Reżyser Sean Durkin o wiele bardziej zainteresowany jest rodzinnymi interakcjami oraz rzekomą kwestią rodzinnej klątwy – kwestii stanowiącej tabu. O ile można to rzeczywiście nazwać klątwą. Wszystko pokazane głównie jest z perspektywy Kevina – najstarszego i najbardziej naiwnego z rodzeństwa. Ale to on jako jedyny zaczyna zauważać coś niepokojącego w tej rodzinie. Bo „Bracia ze stali” to z jednej strony portret powoli nabierającego krajowej popularności sportu, z drugiej o braterskiej więzi przesiąkniętej toksyczną męskością. O tyle trudniejszą do wychwycenia, bo nie jest ona fizyczna, lecz bardziej psychologiczną manipulacją. Ranking najbardziej lubianych synów, który w każdej chwili może się zmienić, niejako tresowanie (albo trenowanie) ich, szorstkość wobec nich czy nie pozwolenie na jakąkolwiek słabość (ból fizyczny, płakanie – nawet na pogrzebie). Wszystko tylko po to, by zadowolić głowę rodziny, a jakakolwiek porażka oznacza dezaprobatę. Widoczną tylko w spojrzeniach i mowie ciała, na którą reżyser zwraca najmocniej uwagę.

Durkin prowadzi swoją historię bardzo powoli, choć czasami pozwala sobie na przeskoki czasowe. Wrażenia robią same zdjęcia oraz odtworzenie realiów lat 70. i 80. (od świetnie dobranych piosenek, nawet jeśli ogranych jak „Don’t Fear the Reaper” Blue Oyster Cult czy „Tom Sawyer” Rush aż po scenografię czy materiały telewizyjne). Dużo jest tutaj ujęć pokazujących bohaterów z bliska (nawet bardzo bliska), co pozwala jeszcze bardziej wejść w ich psychikę, która coraz bardziej słabnie bez żadnego emocjonalnego wsparcia. Dlatego kolejne tragedie nie tylko są emocjonalnymi bombami (przynajmniej dla mnie), ale przyczyny okazują się przerażająco oczywiste oraz możliwe do uniknięcia. Jedynym dla mnie zgrzytem jest jedna zbyt sentymentalna scena, jakby wyrwana z zupełnie innego filmu. Wielu mogą się nie spodobać zbyt krótkie sceny na ringu, gdzie czasem kamera jest tak rwana i tak blisko, że nie widać zbyt dobrze samych walk.

„Bracia ze stali” stoją aktorstwem, które jest absolutnie fantastyczne. Kolejny raz zaskakuje Zac Efron i nie chodzi mi tylko o jego wielką muskulaturę, ale jak bardzo jest wyciszony. Jego bohater to taki łagodny olbrzym, który dostrzega pewne problemy w rodzinie, jednak jest całkowicie bezsilny w próbach ich rozwiązania bez wsparcia bliskich. Może ta rola wydawać się grana na jedną minę, jednak na tej twarzy maluje się masa emocji, które nie pozwalają zapomnieć tego występu. Ale jeszcze lepszy jest Jeremy Allen White jako ulubieniec ojca, Kerry. Wkręcony do wrestlingu po bojkocie olimpiady w Moskwie, coraz bardziej próbuje spełnić rolę ulubieńca, lecz wskutek poważnego wypadku wszystko się zmienia na gorsze, nasilając autodestrukcyjne zapędy. To najbardziej poruszająca i tragiczna postać z całej rodziny. Choć pozostali bracia, grani przez Harrisa Dickersona (najsilniejszy David) oraz Stanleya Simmonsa (najwrażliwszy z całego rodzeństwa, uzdolniony muzycznie Mike) są zepchnięci na dalszy plan, tworzą wyraziste i mocne postacie. Jednak największe wrażenie robi Holt McCallany jako twardy Fritz. Niby wydaje się kochającym, choć szorstkim w obyciu ojcem, którego napędza duma, niespełniona ambicja oraz ślepa wiara w bycie twardym za wszelką cenę. Mocna, wyrazista i naznaczająca swoją obecnością kreacja.

Fani kina sportowego mogą być rozczarowani „Braćmi ze stali”. Film Seana Durkina to mocny, choć bardzo delikatny dramat psychologiczny o konsekwencjach życia w toksycznej rodzinie. Gdzie ta toksyczność nie jest widoczna bardzo bezpośrednio i wyrwanie się z niej nie jest łatwe. Kolejna perła w dorobku A24.

8/10

Radosław Ostrowski

Bob Marley: One Love

Nie trzeba być wielkim fanem reggae, by znać nazwisko Boba Marleya. To ten człowiek spopularyzował ten gatunek muzyczny, gdzie śpiewało się o miłości, wolności i pokoju. Dlatego jego fani byli mocno podekscytowani powstaniem filmu biograficznego o tym artyście. Ale czy warto było czekać?

one love2

„Bob Marley: One Love” zaczyna się w roku 1977 na Jamajce, gdzie sytuacja jest napięta. Kraj od niedawna wyzwolił się spod panowania Wielkiej Brytanii, ale spokój i stabilność wydają się coraz bardziej odległy. Konflikty polityków powiązanych z gangami, strzelaniny, wojskowe punkty kontrolne – wyspa bardziej przypominała beczkę z prochem, który w każdym momencie może eksplodować. I właśnie wtedy Marley (Kingsley Ben-Adir) postanowił zagrać koncert, mający jeden główny cel: zjednoczenie całego kraju. Dzień przed tym wydarzeniem dom muzyka zostaje zaatakowany przez bandytów, zaś Marley, jego żona i chórzystka zespołu Rita (Laswana Lynch) oraz menadżer Don Taylor (Anthony Welsh) postrzeleni. Niemniej koncert się odbywa, lecz Bob wyjeżdża do Londynu. Po co? By nagrać nową płytę, co dotrze do szerszej widowni. Tak powstaje „Exodus”.

one love4

Brzmi to bardzo zachęcająco, prawda? Dodajmy jeszcze fakt, że za film odpowiada reżyser Reinaldo Marcus Green, scenariusz pisały cztery osoby, z których najbardziej znany to Terrence Winter („Zakazane imperium”, „Wilk z Wall Street”), zaś producentami są m. in. wdowa po Marleyu, Rita i kilku członków rodziny. Co mogło pójść nie tak? Ku zaskoczeniu (chyba wielu) sporo rzeczy. Reżyser wybiera dwa lata z życia Marleya, gdzie pozornie dzieje się dużo. Tworzenie piosenek, nagrywanie ich w studiu, trasa koncertowa, werbunek nowego gitarzysty, menadżer robiący na lewo. Jakby tego było mało, jeszcze drobne retrospekcje z czasów młodości, gdzie poznał swoją przyszłą żonę, odkrył nauki rastafarian i oniryczne – jak na nieco ponad półtorej godziny jest gęściej niż w ludzkim mózgu po wielokrotnym odsłuchu „Doskozzy” Stachurskiego. Masa potencjalnych wątków (rak skóry, niewierność Boba) albo jest ledwo liźnięta/wspomniana, albo w ogóle się nie pojawia.

one love3

W efekcie tego scenariuszowego burdelu dostajemy film… mdły, strasznie nudny i płytki niczym basen po spuszczeniu wody. Marley pokazany jest w tym filmie jako postać zbyt bierna, naiwna, wręcz głupia (brak decyzji w kwestii leczenia – nie rozumiem tego!!!). To jest w zasadzie laurka, omijająca w zasadzie najpoważniejsze kwestie, gdzie w zasadzie jedyne, bardziej angażujące momenty są raptem dwa. Kiedy w tle grają piosenki Marleya albo podczas rozmów Boba ze swoją żoną. Co z tego, że Kingsley Ben-Adir oraz Lysalla Lynch dają z siebie wszystko, by zaangażować w tą całą opowieść, skoro scenariusz podcina im skrzydła. A reżyser kompletnie nie jest w stanie wykrzesać z siebie jakiejkolwiek energii.

one love1

Dawno, ale to naprawdę dawno nie widziałem filmu tak bezczelnie marnującego swój potencjał. „Bob Marley: One Love” jest nudny, nie ma na siebie żadnego pomysłu, płytki, w zasadzie pozbawiony duszy. Jeśli chcecie lepiej poznać Boba Marleya, polecam absolutnie świetny dokument Kevina Macdonalda z 2012 roku „Marley”. Odradzam nawet jeśli jesteście zatwardziałymi fanami reggae.

4/10

Radosław Ostrowski

Priscilla

Nie znam obecnie reżyserki, która ma tak silny zmysł estetyczny jak Sofia Coppola. Większość jej filmów można określić jako wizualną ucztę dla oka, jednak nie zawsze mnie angażowały emocjonalnie. W zasadzie wyjątkiem od tej reguły było „Między słowami”. Czy „Priscilla” zmieni ten stan rzeczy?

Film jest oparty na pamiętniku Priscilli Presley (nagrodzona na MFF w Wenecji Cailee Spaeny) z domu Beaulieu oraz jej związku z gościem o pospolitym imieniu Elvis. Wszystko zaczęło się w połowie lat 50., gdy muzyk pełnił służbę wojskową w Niemczech. Ona miała niecałe 15 lat, kiedy się poznali w Wiesbaden. Wszystko dzięki przyjacielowi Króla oraz rozmowie z jej ojczymem. Od tej pory zahukana dziewczyna jest kompletnie zauroczona, nie jest w stanie o niczym innym myśleć. Początkowo rodzice są bardzo sceptyczni wobec tej znajomości. Dziwicie się? W końcu to Elvis (Jacob Elordi) – facet, za którym laski podążają wzrokiem niczym opętane i mógł mieć praktycznie każdą. Jednak to ONA zrobiła na nim piorunujące wrażenie. Do tego stopnia, że zabiera ją (za zgodą rodziców i pod presją Priscilli) do Graceland. Tam też ma ukończyć naukę w szkole katolickiej, a potem… dzieją się rzeczy.

Brzmi jak bajka o księżniczce, co trafiła na swojego rycerza na białym koniu i trafiła do zamku. Tam niby wszyscy traktują ją z życzliwością (szczególnie babcia Elvisa), pomagają jej się zaadaptować, ALE… Pod tą całą fasadą pięknych obrazków, niemal pastelowych kolorów, pojawia się mniej sympatyczny obrazek. To wszystko tak naprawdę złota klatka, gdzie młoda i wchodząca w dorosłość kobieta nie ma dla siebie miejsca. Niemal cały czas reżyserka pokazuje nudną monotonię tego życia. Nawet w szkole wydaje się bardzo wycofana i znudzona. Tak samo jak kiedy Elvis wyrusza w trasę koncertową (dosłownie pokazane są migawki) czy kręci filmy, a same wiadomości docierały tylko z gazet. Nawet jeśli pojawiają się wspólne chwile naszej parki, daleko jest do sielanki. W tych momentach „Priscilla” potrafi uderzyć, ale reżyserka nie bawi się w osądzanie.

Niemniej to powolne tempo i pokazywanie nudy dnia codziennego jest bronią obosieczną. Bo w którymś momencie cała ta historia zaczyna nużyć, co może być dość zadziwiające. Coppola między słowami próbuje pokazać całą tą dziwną, niemal toksyczną relację dwojga ludzi, którzy – przynajmniej takie odniosłem wrażenie – nie byli na to przygotowani. Ona o wiele za młoda i niezbyt dobrze znająca życie, on ciągle w trasie, otoczony swoją ekipą, bardzo zdystansowany. Niby uduchowiony, ale cały czas nieobecny. Dlatego zakończenie nie jest żadną niespodzianką.

To, co mnie najmocniej trzymało to świetne główne role. Absolutnie cudowna jest Cailen Spaeny jako nastoletnia Priscilla – odpowiednio miesza niewinność, naiwność z samotnością oraz coraz większym poczuciem bezsilności. Im dalej w las, tym bardziej można odnieść wrażenie, że coraz bardziej zaczyna się czuć przytłoczona i zmęczona. Wszystko jednak pokazane w bardzo stonowany, subtelny sposób. Jacob Elordi pokazuje zupełnie innego Elvisa niż znanego ze sceny. Jest czarujący i przystojny, ALE jednocześnie bywa egoistyczny, faszeruje się lekami. Ale podczas rozmów telefonicznych z Priscillą wydaje się najbardziej niejednoznaczny. Czy naprawdę chce ją chronić przed medialnym tajfunem wokół niego, czy może jednak coś ukrywa? Ta niejasność pozostaje do samego końca.

Ciężko mi jednoznacznie polecić nowe dzieło Sofii Coppoli. „Priscilla” bardzo urzeka warstwą audio-wizualną (o dziwo, nie ma żadnych piosenek Elvisa) oraz aktorstwem. Jednak próba pokazania całej tej dziwnej relacji idola z fanką może wywołać znużenie swoim monotonnym rytmem. Muszę jednak przyznać, że mnie ten film frapował i ma parę mocnych scen, by dać mu szansę.

7/10

Radosław Ostrowski

Śnieżne bractwo

Wiele razy słyszało się, że życie pisze niezwykłe scenariusze. Niektóre są wręcz trudne do uwierzenia, a nawet szokujące czy przerażające. Taka historia wydarzyła się jesienią 1972 roku, kiedy urugwajski samolot pasażerski rozbił się w Andach. Wśród pasażerów byli zawodnicy lokalnej drużyny rugby, którzy mieli rozegrać mecz oraz kilku członków rodzin. Łącznie ponad 40 osób, wliczając w to także członków załogi. Wielu zginęło od razu, a ocalali mieli poważny dylemat. Wokół mróz, żywności tyle, ile się znajduje w plecakach, żadnych leków, dookoła same góry. Jedynym bezpiecznym miejscem wydaje się wrak samolotu. Tylko ile można czekać na pomoc, nie mając też żadnego dostępu do radia. Głód i śmierć zaczynają doskwierać, co zmusi wszystkich do trudnych oraz poważnych decyzji.

Już ta historia była pokazywana przez filmowców. W 1993 roku amerykański producent Frank Marshall nakręcił „Alive, dramat w Andach” z Ethanem Hawkiem w roli głównej na podstawie reportażu Piersa Paula Reida. 30 lat później opierając się na książce non-fiction dziennikarza Pablo Vierzi tą opowieść postanowił przedstawić dla Netflixa hiszpański reżyser Juan Antonio Bayona. Nie będę porównywał obydwu filmów, bo jednego z nich nie widziałem i byłoby to nie fair.

Początek to takie krótkie wprowadzenie i poznanie naszych bohaterów. A po jakiś 15 minutach wsiadamy w samolot i… dostajemy mocny strzał. Sama scena katastrofy jest gwałtowna, nagła oraz brutalna. Dalej jest jeszcze ciężej, mroczniej i wrogo. Można powiedzieć, że to klasyczne kino survivalowe, gdzie śmierć wydaje się tańczyć nad ocalałymi, czekając tylko na złapanie kolejnego partnera. Natura dawno nie była tak nieprzyjazna, choć wygląda majestatycznie pięknie. Stoi to mocno w kontrze do bardzo ciasnej przestrzeni rozbitego samolotu – niby bezpiecznego (względnie), ale także będącego pułapką. Reżyser zmienia nastrój i atmosferę niczym w rollercoasterze: od nadziei i wiary w ocalenie (zauważenie latającego samolotu, dotarcia do uszkodzonego ogona, zbudowanie radiostacji) aż po beznadzieję, smutek oraz bezsilność.

Do tego całego miksu zostaje jeszcze wrzucona kwestia kanibalizmu. A tak, bo by przetrwać katastrofę ocaleni zjadali martwe ciała. Co wywołuje dość mocny podział oraz konsternację – czy to jest moralne (wielu pasażerów to ludzie wierzący), czy w ogóle taki wariant powinien być brany pod uwagę. A jeśli tak, jak to zrobić, by nie doprowadzić do obłędu? Ten dylemat jest najmocniejszym wątkiem tego filmu i pozostaje na dłużej. Od razu może uprzedzę, ze Bayona nie bawi się w tanie szokowanie czy pokazywanie makabrycznego procesu krojenia „mięsa”. Niemniej samo przetrwanie pokazane jest w bardzo sugestywny sposób, ze szczególnym wskazaniem na oszczędną scenografię oraz kapitalną charakteryzację. Widzimy jak mocno zmieniają się twarze od zimna, wszelkiego rodzaju strupy, blizny, wszelkie pokazywanie zmian fizycznych na ciele. Kupuję to bez poważniejszych zastrzeżeń.

Jeszcze bardziej pozwala w tą opowieść wejść zaangażowanie kompletnie nieznanych aktorów, w większości debiutantów. Aczkolwiek tutaj jest to broń obosieczna. Problemem nie są jednak aktorzy, tylko skupienie się reżysera na bohaterze zbiorowym. Niby w centrum znajduje się tutaj Numa Turcatti (Enzo Vongrincic), pełniący tutaj rolę narratora, ale tylko on zostaje najlepiej zarysowaną postacią. Nawet bardziej wyraziści jak Roberto Canessa, Nando Parrado czy Adolfo Strauch pokazywani są poprzez ich działania i czyni niż ich myśli. Ale to być może jest cena tego, że mamy tu aż kilkanaście postaci i nie każdy został przeze mnie zapamiętany.

Nie zmienia to jednak faktu, że „Śnieżne Bractwo” pozostaje mocnym dramatem survivalowo-katastroficznym. Bardzo namacalny, miejscami naturalistyczny i – jak w najlepszych tego typu produkcjach – zadaje pytanie: co ja bym zrobił/a w takiej sytuacji? A dla mnie to jest dużo.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Rustin

Amerykańscy filmowcy (głównie czarnoskórzy) bardzo chętnie opowiadają nie tylko o ciężkich czasach, kiedy byli szykanowani i traktowani jak obywatele drugiej kategorii. Przypominają też zapomniane postacie z historii walki o prawa obywatelskie. Taką osobą bez wątpienia jest Bayard Rustin – współorganizator marszu na Waszyngton z 1963 roku, w którym brało udział 250 tysięcy Afro-Amerykanów z całego USA. O przygotowaniach do tego wydarzenia opowiada film Netflixa „Rustin”.

Jak wspomniałem bohaterem filmu jest Bayard Rustin (Colman Domingo) – zapomniany dziś aktywista społeczny i przyjaciel Martina Luthera Kinga (Ami Ameen). Kiedy go poznajemy, próbuje z Kingiem zorganizować wielką, pokojową manifestację. Nie jest to na rękę ani władzom Krajowego Stowarzyszenia na rzecz Popierania Ludności Kolorowej, ze szczególnym wskazaniem Roya Wilkinsa (Chris Rock z siwymi włosami), ani kongresmena Adama Powella Jra (Jeffrey Wright). To powoduje, że Rustin odchodzi z organizacji (choć tak naprawdę to był blef) i działa na własną rękę. Trzy lata później razem z grupą młodych ludzi decyduje się przygotować marsz na Waszyngton. Do tego jednak potrzebuje wsparcia wszystkich grup, a szczególnie Kinga.

Za film odpowiada reżyser George C. Wolfe – uznany dramaturg oraz reżyser, głównie teatralny. Czasem jednak stworzy coś dla kina czy telewizji. Zawsze jednak dotyka spraw ważnych i poważnych, tak jak w tym przypadku. Historia Rustina służy jako pretekst do pokazania zarówno trudności do przygotowań marszu, jak też podzielenia samego środowiska aktywistów. Młodszych, gotowych do konfrontacji siłowej pod wpływem Malcolma X, weteranów z dużym doświadczeniem oraz bardziej umiarkowanych. Dla nich ostatnich postać Rustina jest problematyczna z dwóch powodów – twardych, wręcz radykalnych postulatów oraz… jego homoseksualizmu. Że jest on zbyt wyrazistą postacią, stanowiącą łatwy cel dla władzy.

Reżyser wszystko to prowadzi dość spokojnie, powoli i bardzo zachowawczo. Wątek homoseksualizmu służy jako podwalina romansu między Rustinem, wspierającym ruch białym Tomem Kahnem (Gus Halper) oraz przyszłym pastorem Eliasem Taylorem (Johnny Ramey). Dla mnie ta relacja była mało angażująca. O wiele bardziej łapały mnie zarówno krótkie (kręcone czarno-białą taśmą) retrospekcje, jak i sceny przygotowań. Pozwalało to wejść za kulisy całej operacji, zaś pasja oraz energia głównego bohatera była bardzo zaraźliwa. Niemniej wyczuwam pewne uproszczenia tej historii, po drodze jeszcze wkrada się lekko nieznośny patos. Muszę jednak przyznać, że kilka scen (przygotowania czarnoskórych policjantów do pilnowania marszu, dzwoniące telefony po rozpoczęciu medialnej nagonki) potrafi mocno uderzyć.

Wszystko jest też dobrze zagrane, ale tak naprawdę „Rustin” to popis jednego aktora – Colmana Domingo. Jego Rustin z jednej strony jest bardzo charyzmatycznym mówcą, pełnym pasji, nonszalancji i brawury, z drugiej pada ofiarą szykan oraz złośliwości. Ta mieszanka sprzeczności (podparta jeszcze drobnymi ruchami ust, które gotowe są coś powiedzieć, lecz… jakby się zatrzymują) czyni go fascynującą postacią, choć twórcy nie robią z niego męczennika, ani ofiary. Magnetyczna i najbardziej wyrazista kreacja tego filmu.

Zaledwie przyzwoitego i zdecydowanie edukacyjnego w przekazie. „Rustin” pozwala wyciągnąć z zapomnienia ważną postać dla amerykańskiej historii XX wieku, jednak nie ma jego energii ani brawury.

6/10

Radosław Ostrowski