Strażnicy Galaktyki: Volume 3

Na żaden film superbohaterski w tym roku nie czekałem bardziej niż na trzecie spotkanie ze Strażnikami Galaktyki. Po wielu zawirowaniach do serii wrócił James Gunn, którego Disney najpierw zwolnił za obraźliwe posty na Twitterze sprzed kilku lat. Dlaczego wrócił? Bo żaden inny reżyser nie chciał wejść w buty Jamesa Giwery. Jest to też pożegnanie filmowca z Marvelem, albowiem teraz będzie kierował pracami dla Warner Bros. i DC Comics. Jednak po kolei.

Nasza ekipa przebywa w Knowhere, czyli wielkim ruchomym mieście, co jest też statkiem kosmicznym o kształcie jebitnej czaszki. W zasadzie jest względny spokój, może poza ciągle narąbanym Star-Lordem (Chris Pratt). Nasz heros jest ciągle w żałobie po stracie kobiety. Choć ona wróciła, ale z innej nitki czasowej i jest bardziej wredna. I właśnie wtedy pojawia się niejaki Adam Warlock (Will Poulter), który bardzo chce schwytać Rocketa (głos Bradley Cooper). Niestety, nasz szop mocno obrywa, zaś jego uratowanie mocno jest utrudnione. W środku jego ciała jest „bezpiecznik”, którego naruszenie może doprowadzić do śmierci. By go zneutralizować trzeba znaleźć kod od jego „właściciela”, a zostało tylko 48 godzin życia.

Cała seria „Strażników” zawsze wyróżniała się z tłumu produkcji MCU. I nie chodzi tylko o klimat bardziej przypominający… „Gwiezdne wojny” z większą dawką humoru. Grupa herosów tak niedopasowanych, że pasujących idealnie, świetnie zarysowane postacie, kompletnie odjechane pomysły oraz fantastyczna ścieżka dźwiękowa (głównie hity z lat 70. i 80.) – jak nie kochać tych dzieł? Tym razem jednak Gunn jeszcze bardziej kontrastami niż wcześniej. Jasne, już wcześniej poważniejsze sceny były przekłuwane balonikiem batosu, ale tu jest inaczej.

Trzecia część skupia się wokół Rocketa i jego przeszłości – jak pamiętamy był ofiarą genetycznych eksperymentów oraz modyfikacji. Kierował nimi niejaki Wielki Ewolucjonista (Chukwudi Iwuji), a jego głównym celem jest stworzenie idealnego społeczeństwa. I zobaczycie na własne oczy tą abominację (anty-Ziemia), gdzie znajdują się zmutowane istoty niczym żywcem wzięte z „Wyspy doktora Moreau”. A jak myślicie, co zrobi nasz antagonista, gdy nie pójdzie po jego myśli? Rozwali wszystko i zacznie od nowa. Już go nienawidzicie? Bo dla mnie to zdecydowanie najlepszy antagonista serii, któremu bliżej jest do szalony naukowców z kompleksem Boga oraz odrobiną ideologii totalitaryzmu. Nie chcę nawet mówić jaką miałem satysfakcję z obserwowania jak wali mu się grunt pod nogami.

Jednak zanim do tego dojdzie, będziemy mieli znajome (lecz nadal działające) elementy: imponujące wizualnie planety (archiwum), humorystyczne docinki oraz świetnie dopasowana muzyka (tutaj wpleciono takich wykonawców jak Beastie Boys, Faith No More czy Florence + The Machine), choć z późniejszych czasów niż do tej pory. Reżyser cały czas podbija stawkę, serwując kolejne komplikacje do prostego planu (a jakże by inaczej!), dając też sporo czasu postaciom bardzo pobocznym (pies Cosmo, Kraglin). Wiadomo też, że relacja Star-Lorda z „nową” Gamorą jest o wiele intensywniejsza, zaś laska jest bardziej bezpośrednia, brutalna i szorstka. Ta dynamika dodaje sporo pieprzu, jak zresztą cała drużyna (szczególnie trio Nebula-Mantis-Drax). Sceny akcji wyglądają fantastycznie (szczególnie finałowa konfrontacja), do efektów specjalnych nie można się przyczepić, zaś zakończenie złapało mnie za serducho.

By jednak nie było za słodko, jest parę potknięć w tym filmie. Po pierwsze, drugi akt wydaje się dość chaotyczny i wręcz przeładowany wątkami. Gunn przez to gubi rytm i czasem parę dowcipów jest na siłę rozciągniętych. Po drugie, nie wykorzystano postaci Adama Warlocka (Will Poulter). Pojawia się zaskakująco rzadko, by wywołać zamieszanie i zniknąć na chwilę. Może poza trzecim aktem, choć nie ma dla niego za dużo czasu. Jednak nawet takie problemy (i parę pomniejszych) nie są w stanie zmienić bardzo pozytywnego wrażenia. Bo trzeci „Strażnicy” to absolutnie fenomenalne kino przygodowe w otoczce SF, ze świetnie napisanymi i zagranymi postaciami, zachwycającą realizacją oraz pełne pasji i serca, jakiego w Marvelu od pewnego czasu nie było. Tu się jakieś czary musiały odbyć, bo nie umiem tego inaczej wytłumaczyć. A mówimy o filmie, gdzie mamy gadającego szopa i drzewca.

8,5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Wojna o jutro

Kolejna produkcja zrobiona za dużą kasę, która nie trafiła do kinowej dystrybucji. Szkoda, bo na kinowym ekranie zrobiłaby o wiele większe wrażenie niż przed telewizorem czy laptopem. Nowy film Chrisa McKaya, czyli twórcy „LEGO: Batman” nie jest animacją, tylko blockbusterem za ponad 200 baniek sklejającym znane pomysły w nową jakość. Przynajmniej taki jest plan.

wojna o jutro1

Akcja toczy się w Boże Narodzenie roku 2022, kiedy trwają Mistrzostwa Świata w piłkę nożną w Katarze. A naszym bohaterem jest Dan Forester – kiedyś wojskowy, obecnie nauczyciel biologii, chcący rozwijać swoją karierę naukową. Ale szanse na to drugie są niezbyt wielkie. I podczas meczu dochodzi do dziwnej sytuacji: na boisku pojawiają się… żołnierze z przyszłości. A konkretnie sprzed 30 lat od tej chwili, gdzie prowadzona jest wojna z kosmicznymi bestiami zwanymi kolcami. Walka wydaje się przegrana, więc o pomoc zostają poproszeni obecni wojskowi oraz cywile, by pomogli. Wśród nich trafia też Dan, którego zadanie zostaje przez dłuższy czas tajemnicą. A na miejscu okazuje się, że oddziałem R (naukowcy), gdzie zostaje oddelegowany nasz bohater, dowodzi jego… dorosła córka.

wojna o jutro2

„Wojna o jutro” jest miksem kina akcji i SF o temacie w zasadzie tak znanym, że bardziej się już nie dało. Bo ile było opowieści o walce z kosmitami? Do tego wpleciony motyw podróży w czasie (zaskakująco świeżo), paskudne monstra w CGI niewiadomego pochodzenia oraz kilka potencjalnie ciekawych wątków, które są w zasadzie ledwo liźnięte. Czuć tutaj spory budżet, a wiele scen jest w bardzo dużych przestrzeniach. Kiedy trzeba reżyser w scenach akcji bardzo spokojnie buduje napięcie, idąc nawet wręcz ku horrorowi (dotarcie oraz ucieczka z laboratorium). Niemniej jednak do tych momentów trzeba dotrzeć, bo McKay nie atakuje nimi od początku, tylko po kilkudziesięciu minutach.

wojna o jutro3

Na pewno chodziło o budowania świata, gdzie ludzie jednoczą się wspólnie przeciwko wspólnemu wrogowi. Czasu jednak jest niewiele, bo przejście na dwie linie czasowe jest tylko jedno. I to jeszcze podnosi stawkę. Poza walką z kosmitami, reżyser w chwilach oddechu skupia się na paru interesujących wątków. Od próby zbudowania relacji Dana ze swoją dorosłą córką, znającą jego przyszłość (i ten wątek działa najmocniej) przez bardzo trudną i szorstką relację Dana ze swoim ojcem – przed podróżą w czasie – powolny skręt świata ku zagładzie aż do proekologicznego przesłania. Nie wszystkie wątki zostają w pełni wykorzystane, jednak dodają pewnego kolorytu do całości. Tak samo mamy bardzo dobrą realizację (zdjęcia miejscami przypominały mi kolorystyką „Na skraju jutra”) oraz elektroniczno-militarną muzykę.

wojna o jutro4

Aktorsko jest tutaj naprawdę nieźle, ale psychologicznej głębi raczej tu nie szukajcie. Niemniej jest parę ciekawych rzeczy do docenienia. Czy Chris Pratt pasuje do roli everymana, zmuszonego do dokonywania heroicznych czynów kosztem prywatnego życia? Daje sobie radę, chociaż z tym kaloryferem troszkę nie wygląda na szarego człowieka. Jednak kiedy zaczyna wchodzić w tryb dowódcy, trudno się do niego przyczepić. Dla mnie najbardziej błyszczy Yvonne Strahovski wcielająca się w pułkownik Forester, czyli dorosłą córkę Dana. Ma najlepsze cechy swojego ojca, choć naznaczona jest pewną tajemnicą. Sceny wspólnych rozmów były najmocniejsze emocjonalne i zależało mi na tej dwójce. Szoł jednak kradnie obecny głównie w trzecim akcie J.K. Simmons, czyli ojciec Dana, naznaczony wojennymi demonami twardziel. Nie widziałem jeszcze tego aktora tak przykokszonego.

Film McKaya to sklejka „Na skraju jutra”, „Interstellar” i „Żołnierzy kosmosu”, z której powstaje smaczne oraz bardzo przyzwoite widowisko. Ma rozmach, kilka ciekawych pomysłów i porządnych efektów specjalnych, a kiedy trzeba poruszy. Bardzo smaczny hamburger.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Avengers: Koniec gry

MCU – obecnie najpopularniejszy serial, jaki nawiedza nasze kina już od roku 2008 i nie wygląda na to, że miałaby się ta maszyna zatrzymać. Choć nie wszystkie odcinki tego cyklu były w pełni satysfakcjonujące, to coraz bardziej zaczynałem zżywać się z tymi postaciami. I nieważne, czy mówimy o Bogu Piorunów, mistrzu łuku czy symbolu wszelkich cnót oraz zalet. Jednak ostatnio nasza grupka superherosów poniosła klęskę, a Thanos swoim pstryknięciem zmiótł połowę populacji Ziemi. Smutek, depresja, beznadzieja i rozpad. Po pięciu latach jednak dochodzi do dziwnej sytuacji – z wymiaru kwantowego wraca (uwięziony tam) Scott Lang aka Ant-Man. I sugeruje pomysł na podróż w czasie, by zdobyć Kamienie Nieskończoności, potem stworzyć rękawicę oraz cofnąć działania Thanosa.

avengers koniec gry1

Ci, których powalił finał „Wojny bez granic”, tym razem mieli dostać szansę odwetu, wyrównania rachunków. Mimo dość długiego metrażu, całość podzielić niejako na trzy etapy. Pierwszy etap to okres żałoby oraz wizja świata po wszystkim – niemal pusty, gdzie nie można się odnaleźć ani pogodzić z tym wszystkim. Tutaj dominuje lekko melancholijny klimat, mimo jednej krótkiej rozpierduchy. Jednak emocje zaczynają coraz bardziej, kiedy dochodzi do podróży w czasie, czyli etapu drugiego. Plan jest bardzo trudny, wręcz karkołomny, a przeskoki dotyczą znajomych miejsc (przebitki z pierwszych „Avergers”, „Strażników Galaktyki” czy drugiego „Thora”), jak i troszkę bardziej dalekiej przeszłości. Odniesienia i odwołania są tutaj bardzo obecne, ale jednocześnie nie są one żadnym obciążeniem czy balastem (czego troszkę się obawiałem). Ale ten etap kończy się pozornym happy endem, bo dochodzi do trzeciego aktu, będący… drugim starciem naszych bohaterów z armią Thanosa.

avengers koniec gry3

Logika nie szwankuje tutaj aż tak bardzo, czego się można spodziewać w przypadku historii z podróżami w czasie. Więcej jest tutaj postawiono na relacje między postaciami, ich dylematy oraz rozterki (tutaj najbardziej wybija się Thor, Stark oraz Hawkeye). Zaś ostateczna rozwałka tutaj rozmachem przypomina starcie z „Wojny bez granic”, ale przeciwnik wydaje się mieć jeszcze większą przewagę liczebną. I co najważniejsze, chłonąłem to wszystko jak gąbka, doprowadzając do zmian oraz pozytywnych zaskoczeń („Avengers Assemble”). Z kolei zakończenie ostatecznie zamyka pewien etap w historii, doprowadzając do drobnej zmiany warty. Nawet nie zauważyłem, kiedy się to wszystko skończyło.

avengers koniec gry2

Nawet jeśli były jakieś wady, nie byłem w stanie ich dostrzec. „Koniec gry” to tak naprawdę koniec jednego rozdziału oraz początek nowego rozdania. Niepozbawiona humoru, akcji oraz interakcji, stanowiąc – dla fanów – wielkie doświadczenie. Nie wiem jak wy, ale ja nie mogę się doczekać ciągu dalszego.

9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

The Kid

Ile powstało już opowieści o Billym the Kidzie? Któż jest w stanie je wszystkie wyliczyć. Najbardziej znane mi były „Pat Garrett i Billy Kida” od Sama Peckinpaha oraz „Młode strzelby”. Ale tym razem za jego historię postanowił opowiedzieć Vincent D’Onofrio – aktor znany z legendarnych ról w „Full Metal Jacket” oraz serialu „Daredevil”. Jak sobie poradził na stołku reżyserskim?

the kid1

Pat i Billy się pojawiają w filmie, ale nie wokół nich toczy się cała opowieść. Bohaterami jest tutaj rodzeństwo: Rio i Sara. Kiedy ich poznajemy ich ojciec bije matkę na śmierć. Chłopak zabija ojca, a oboje muszą uciekać przez wujem i jego bandą. Bo wuj chce zabić dzieciaka, a z siostry zrobić kurewkę. Ukrywają się w jakiejś stodole, by ruszyć do Santa Fe. A kiedy rano się budzą, obok nich jest banda Billy’ego the Kida. I są oni atakowani przez ludzi Garretta.

the kid2

Cieszy mnie realizacja westernów na ekranie. Obydwa te wątki są bardzo zgrabnie poprowadzone, ale zaskakuje tutaj spokój oraz kameralność tej historii. Strzelanin oraz rozwałki nie ma tutaj zbyt wiele, lecz nie o to tu chodzi. Reżyser powoli buduje klimat Dzikiego Zachodu, który nie jest taki fajny. Z jednej strony mamy piękne plenery oraz zachwycającymi zdjęciami, lecz nie brakuje tutaj krwi, brudu, piachu. Jest też próba demitologizacji losów dwójki ikonicznych postaci, odzierając ich z otoczki romantyzmu. Kiedyś byli najlepszymi przyjaciółmi, ale ich drogi rozeszły się. Pat wydaje się stąpać twardo po ziemi, dla którego prawo i porządek stają się najważniejsze. Z kolei Billy stał się bandytą mimo woli, nie do końca dojrzałym (ksywa Kid nie wzięła się znikąd) człowiekiem, łatwo łamie słowa. Udaje się połączyć fikcyjną fabułę z prawdziwymi wydarzeniami, a wiele scen trzymało za gardło (próba przebicia się Garretta z Billym przez blokadę z ludzi miejscowego szeryfa czy finałowa konfrontacja).

the kid3

Nawet aktorsko jest tu więcej niż dobrze. Aczkolwiek jest jeden problem, czyli Jake Schur w roli Rio. Dzieciak stawia tutaj swoje kroki, więc nie spodziewałem się cudów. Wypada ok, choć w scenach bardziej dramatycznych (prośba o pomoc do Pata) bywa nadekspresyjny. Chris Pratt w roli głównego złego, czyli wuja, nie ma tu zbyt wiele do roboty. A najbardziej będzie się pamiętać jego brodę. Za to Billy oraz Pat to zupełnie inna para kaloszy. Szorstki Ethan Hawke w roli Pata znowu magnetyzuje, tworząc silną postać, trzymającą się zasad. Za to zaskoczył mnie Dane DeHaan jako Billy, który nie jest niewinny, ale bardzo zagubiony, trochę cyniczny. Sprawia tylko wrażenie twardego, ale naznaczonego przeszłością. Bardzo daleki od wizji znanej z legendy.

Film D’Onofrio nie będzie wielkim klasykiem westernu, ale jest na tyle solidnym dziełem, że nie da się przejść obojętnym. Pięknie wygląda, ma mocnych aktorów oraz dobrą rękę reżysera. Czekam na kolejne filmy, panie D’Onofrio.

7/10

Radosław Ostrowski

Avengers: Wojna bez granic

Na ten film wszyscy fani komiksów oraz Kinowego Uniwersum Marvela. Nie powiem, że ja też na ten film czekałem. Bardzo polubiłem te postacie przez te 10 lat – to od groma czasu, który naprawdę wystarczy. No i wszyscy Avengersi musieli się zmierzyć z największym zagrożenie w historii, czyli Thanosa. Problem w tym, że grupa Obrońców rozpadła się: Stark i Rogers mocno się posprzeczali (trzecia część „Kapitana Ameryki”), Ant-Man i Hawkeye są w areszcie domowym, a reszta herosów jest rozproszona. Czy w ogóle nasi herosi mają szansę na zwycięstwo?

avengers_33

Bracia Russo już od samego początku zapowiadają, że będzie to zupełnie inne kino. Najpierw mamy radiowy komunikat, wołanie o pomoc oraz dosłownie masę trupów dookoła. To statek Thora, a Thanosa nie jest w stanie pokonać nawet Hulk (tak mocno oberwał, że nie pojawia się potem w ogóle). Powoli jednak nasi bohaterowie, czyli wszyscy uczestnicy filmów Marvela, otrzymują info o nim i próbują w każdy możliwy sposób powstrzymać to, co wydaje się nieuniknione. Oczywiście, ze wszystko polane jest szeroko pojęta rozpierduchą oraz kolejnymi próbami zdobycia kolejnych Kamieni Nieskończoności. Jednocześnie twórcy próbują (z powodzeniem) zbudować przeszłość związaną z Thanosem, a akcja przeskakuje z miejsca na miejsce. Mimo pozornego chaosu, cała historia wydaje się bardzo klarowna i jasno przedstawiona. Kilka postaci także zostaje pogłębionych jak Thor, który już nie ma niczego do stracenia czy Star-Lord, który musi dokonać bardzo dramatycznego wyboru. Rozbicie grupy na niejako mniejsze drużyny daje zaskakujące połączenia. Świetnie wypada relacja Thora z Rocketem oraz Starka z Parkerem, a także spięcia między tym pierwszym a dr Stange’m (natężenie ego przekracza dopuszczalne normy).

avengers_31

Realizacyjnie film wygląda olśniewająco (kręcony kamerami IMAX), bo jesteśmy w różnych częściach kosmosu. Wracamy też na stare rewiry, czyli Wakanda, siedziba Starka, nowojorskie Sanktuarium czy Knowhere (siedziba Kolekcjonera), ale są też równie interesujące miejscówki jak choćby kosmiczna kuźnia czy opustoszała, wyniszczona planeta Titan. To wszystko wygląda naprawdę okazale i nie miałem kompletnie poczucia sztuczności. Nie brakuje odrobinki humoru (na szczęście, nie zmienia całego filmu w komedię), zaś stawka gry czuć aż do finału. Także efekty specjalne trzymają swój wysoki poziom, wprawiając w zachwyt.

avengers_32

Aktorsko poziom został utrzymany, zaś sprawdzeni aktorzy już tak się zżyli ze swoimi postaciami, iż trudno mi sobie wyobrazić kogokolwiek innego. Najbardziej z tego grona wybija się Chris Hemsworth, którego Thor staje się zdesperowanym mścicielem, nie mającego już absolutnie nic do stracenia. Podobnie wyróżnia się Benedict Cumberbatch oraz Tom Holland, dodający odrobinę lekkości w historii. Z nowych znajomych nie można zapomnieć o Peterze Dinklage’u jako kowalu Eitrim (jakoś większy się zrobił). No i jeszcze jest Thanos, czyli Josh „Cable” Brolin. Na pierwszy rzut oka wydaje się bardzo dużym osiłkiem, który mógłby samymi pięściami rozwalić cały Wszechświat i wierzy w słuszność swoich działań. Zaś motywacja stojąca za jego czynami z jednej strony budzi przerażenie, ale z drugiej jego pobudki oraz przeszłość bohatera potrafią budzić współczucie.

„Wojna bez granic” zamyka trzecią fazę Kinowego Uniwersum Marvela z poważnym hukiem. Zamiast zwycięstwa mamy gorycz oraz strasznie brutalne żniwo i jedno pytanie: jak to wszystko odkręcić? A po napisach końcowych cisza i niedowierzanie pozostają na długo. Przynajmniej u mnie.

8,5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Strażnicy Galaktyki vol. 2

Pamiętacie taką bandę niby herosów zwaną „Strażnikami Galaktyki”? Wydawałoby się, że po wydarzeniach z pierwszej części, będą mieli choć troszkę wolnego. Ale już na początku muszą ochronić bardzo potężne bateryjki od obrażalskich i strasznie napuszonych Złotoczubków. Wszystko byłoby fajnie, gdyby nie wredny Rocket, który musiał – po prostu MUSIAŁ – podwędzić te baterie. Uciekając przed nimi trafiają na niejakiego Ego, co okazuje się być… ojcem Petera Quilla. Napatoczy się jeszcze Nebula, stary ziom Yondu i… znowu trzeba ratować Galaktykę.

straznicy_galaktyki_21

James Gunn znowu wsiada za stery tej wariackiej przygodowej komedii w duchu Kina Nowej Przygody. Nadal w tle leci muza z lat 70. i 80., jest rozmach space opery a’la „Gwiezdne wojny”, przenoszenie się z miejsca na miejsce, wybuchy, strzelaniny. Może i fabuła jest dość pretekstowa, gdzie powoli zaczynamy odkrywać kolejne elementy układanki, przez co na początku można poczuć się zdezorientowanym. Akcja zasuwa z szybkością pędzącej rakiety, eksplozje są jeszcze bardziej widowiskowe, rozpierducha jest epicka, a strona wizualna maksymalnie kiczowata, nasycona kolorami. Innymi słowy, jest na bogato.

straznicy_galaktyki_22

Jednocześnie Gunn poza śmieszkowaniem i rzucaniem popkulturowych aluzji, kawałów oraz wizją świata tak nieprawdopodobną, ze głowa mała bardziej skupia się na interakcji między bohaterami. Próby naprawy rodzinnych więzi (Star-Lord i Ego, Gamora i Nebula) oraz tych przyjacielskich (Strażnicy) zmuszają do pewnych refleksji, konfrontacji z samym sobą (relacja między Rocketem a Yondu) oraz bardziej rozbudowane tło bohaterów czyni ten film znacznie bardziej interesującym od poprzednika. Zaczyna zależeć nam na tych bohaterach, którzy zaczynają przepracowywać pewne traumy: poczucie odrzucenia, strata najbliższych, rywalizacja między rodzeństwem.

straznicy_galaktyki_23

Druga część nie jest tak mocno powiązana z resztą MCU, co dla mnie jest bardzo dużym plusem, ale dopiero w połowie zaczyna się krystalizować cała historia. Oczywiście, finał to troszkę potyczka dwóch nieśmiertelnych (do pewnego momentu) facetów, następuje kumulacja rozwałki w niemal spektakularnym stylu, podkręcone miejscami absurdalnym humorem, ale to jest zrobione z takim sercem, że trudno przejść obojętnie (mimo powtarzania niektórych gagów). A ostatnia scena (przed napisami, bo po napisach jest ich kilka) jest wręcz wzruszająca.

straznicy_galaktyki_24

Aktorzy lepiej czują swoje postacie i troszkę poważniej je rysują. Nawet ten cwaniak Star Lord (Chris Pratt), którego początkowo mógłbym uznać za nieślubnego syna Hana Solo, próbuje rozgryźć to, kim jest, skąd się wziął i jest to wygrywane bez fałszu. Podobnie jak próba stworzenia związku z Gamorą (świetna Zoe Saldana – jedyna myśląca w tej ekipie). Świetny jest też Kurt Russell jako Ego – ojciec-planeta (wiem, jak to dziwnie brzmi) bardzo zgrabnie balansuje między powagą, luzem i grozą. Podobnie furiacko-bezczelny Rocket (głos Bradley Coopera fantastycznie pasuje), skrywający w sobie nieufność, niedowartościowanie oraz odtrącanie innych. Dla mnie jednak film bezczelnie kradnie Drax (życiowa rola Dave’a Bautisty), mieszającego prostolinijność z sucharowymi żartami (ten jego śmiech) i pewnego rodzaju skromnością oraz Yondu (świetny Michael Rooker), czyli największy kozak w tej wersji Galaktyki, też posiadający głębszą historię i nową płetwę na punka. Jest jeszcze wiele ciekawszych ról oraz barwnych epizodów, ale te odkryjcie sami podczas seansu.

Pierwsza część to była dla mnie bezpretensjonalna rozrywka na granicy pastiszu space oper. Dwójka jest nadal świetną zabawą, z bardziej wyrazistymi oraz rozbudowanymi portretami psychologicznymi. Relacje są bardzo przekonujące, mimo sporej dawki humoru i luzu. Czekam na kolejne przygody tych bohaterów mimo woli.

8,5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Siedmiu wspaniałych

Dawno, dawno temu był sobie taki film „Siedmiu wspaniałych”. To był pierwszy western jaki oglądałem i pierwszy jaki pamiętam. Sama historia była bardzo prosta: mieliśmy biedaków terroryzowanych przez bandytów. Ludzie ci decydują się (za bardzo skromne pieniądze) zatrudnić rewolwerowców do ochrony. Produkcja Johna Sturgesa do dziś uważana jest za klasykę westernu. Kiedy pojawiły się wieści o remake’u byłem przerażony i obawiałem się najgorszego – że to będzie tylko i wyłącznie skok na kasę. Ale po kolei.

Rose Creek jest małym, spokojnym miasteczkiem, gdzie ludzie próbują żyć sobie w spokoju, bez spięć i konfliktów. Ale wtedy pojawia się niejaki Bartholomiew Bogue – chciwy kapitalista, który chce wykupić cała dolinę, gdyż znajduje się tam złoto. Stosuje prostą zasadę, jak nie prośbą, to groźbą, a jak ktoś postawi opór, zostanie zabity. Wdowa po jednym z zamordowanych postanawia znaleźć kogoś, kto pomógłby w rozwiązaniu sprawy Bogue’a i jego ludzi. I właśnie wtedy pojawia się łowca głów Sam Chilsom, który zgadza się i decyduje się zebrać grupkę ludzi do pomocy. Niektórzy z nich to dawni znajomi: strzelec wyborowy Robicheaux i jego skośnooki przyjaciel-nożownik Billy, tropiciel Jack Horne, ale też przypadkowo poznani po drodze ludzie (irlandzki pijak-hazardzista, ścigany przez prawo Meksykanin, indiański wojownik).

7_wspaniaych1

Jak widać z fabuły, film Antoine’a Fuqua mocno trzyma się ścieżki wyznaczonej przez oryginał. Sama historia jest bardzo prosta, ale jednocześnie bardzo uniwersalna. Wiele było historii o ludziach, ryzykujących swoje życie kompletnie obcym ludziom. Dlaczego to robią? Motywacja jest różna: zemsta, poczucie przygody, skłonność do ryzyka, walka z własnymi demonami, dla zasad. Reżyser powoli, ale konsekwentnie opowiada, mocno zarysowując tło. Z jednej strony nie korzystający z broni mieszkańcy, z drugiej chciwy Bogue z armią zbirów do wynajęcia, a pośrodku tego starcia ta siódemka straceńców. Nie wszyscy dożyją końca i zobaczą zachód słońca, ale może było warto to zrobić? Wszystko przebiega według sprawdzonego szablonu: zbieranie zespołu, pierwsze starcie z siłami w mieście, przygotowania do ataku i szkolenie mieszkańców, wreszcie ostateczna potyczka na rewolwery, karabiny, działo i dynamit.

7_wspaniaych2

Jednak mimo przewidywalności oraz klasycznego sposobu opowiadania, „Siedmiu wspaniałych” potrafi poruszyć. Fuqua pokazuje jak silna zaczyna się tworzyć więź miedzy bohaterami, których pozornie nie łączy zbyt wiele. I właśnie ta chemia jest najmocniejszym punktem tego filmu. Jeśli dodamy do tego świetne zdjęcia, pełne pięknych plenerów oraz budującą napięcie muzykę Jamesa Hornera, a także fantastycznie zrealizowane strzelaniny, tak jak klasycy gatunku przystali. Czuć stawkę w tej grze, choć pojawia się czasami (wisielczy) humor, lecz nie łagodzi sytuacji.

7_wspaniaych3

No i wreszcie obsada, chociaż na pierwszy rzut oka wygląda jak zbieranina chłopaków z boys bandu. Nie do końca się z tym zgodzę. Owszem, każdy z siódemki wyróżnia się kolorem skóry, co jest tylko świadectwem naszych czasów, które nie są już tak jednowymiarowe pod względem bohaterów, co 50-60 lat temu. Każdy z nich ma kilka cech, chociaż nie wszyscy są w pełni rozbudowani i nie mają wiele czasu tylko dla siebie. Nie zawodzi Denzel Washington jako chłodny, opanowany Chisolm, czyli przywódca tej grupy szaleńców. Tuż za nim jest niby-śmieszek w postaci Chrisa Pratta, jednak nie zmienia kompletnie klimatu całości. Na drugim planie wyróżniają się świetni Ethan Hawke (skrywający mroczną tajemnicę Robicheaux) oraz Vincent D’Onofrio (obdarzony piskliwym głosem, wyglądem niedźwiedzia oraz silną wiarą Horne), dodający odrobinę głębi. Pochwalić też należy Petera Saarsgaarda w roli chciwego, bezwzględnego Bogue’a.

7_wspaniaych4

Wiele osób może powie, że remake „Siedmiu wspaniałych” nie jest potrzebny. Może i tak, ale tak dobrego, klasycznego westernu, trzymającego w napięciu nie było od dawna. Świetnie zrobione, pełne mroku i pazura kino rozrywkowe. Wystarczy osiodłać konia, naładować Colty i ruszyć na kolejną misję.

7/10

Radosław Ostrowski

Pasażerowie

Ludzkość rozwinęła się do tego stopnia, że jest w stanie odbywać loty kosmiczne do kolonii poza naszą galaktyką. W tym kierunku leci statek międzygalaktyczny Avalon z 5 tysiącami pasażerów i załogą. Wszyscy są uśpieni, a lotem sterują komputery. Na skutek awarii spowodowanej zderzeniem z meteorytem budzi się jeden z nich i to grubo przed zakończeniem lotu, czyli 90 lat przed czasem. Jak żyć w tej klatce, gdzie wszelkie możliwe sposoby spędzenia czasu (siłownia, kino, majsterkowanie, pogawędki a barmanem-androidem), ale samemu spędzić tak dużo czasu to słabizna. Taki problem ma mechanik Jim Preston. Aż widzi w jednej z komór taką fajną i piękną kobietę o imieniu Aurora. Tylko, czy zmarnować jej życie, choć może coś z tego będzie, a może wytrwać samemu w tej eskapadzie? Wytrzymał rok.

pasaerowie1

Kino SF zawsze dawało spore pole do popisu dla twórców, a w przypadku „Pasażerów” reżyser Morten Tyldum chyba nie do końca wiedział co chce opowiedzieć. Początek troszkę przypominał „Moon”, gdzie mamy samotnego Jima w nieogarnionej przestrzeni, a właściwie klatce, z której nie da się uciec ani zawrócić. Bezsilność człowieka wobec technologii i samotność tak bolesna, że nie do zniesienia. Rozumiem decyzję Jima, by ją wybudzić, bo sam zapewne bym oszalał na tym okręcie. Wtedy całość skręca w stronę zgrabnego melodramatu. Ładnie jest to poprowadzone, oboje dobrze się prezentują w obrazku i ten dylemat naszego bohatera jest wygrywany kilka razy. Czuć napięcie i tajemnicę. Ale scenarzysta z reżyserem nie bardzo co z nimi zrobić, wiec co robią? Dodają parę awarii i eksplozji, by podkręcić stawkę oraz uczynić całość bardziej dramatyczną. Czy to jest dobre posunięcie?

pasaerowie2

Nie, bo przestawienie na akcję i sensację, zaczyna psuć całą relację między tą dwójką, niejako unieważniając pewne decyzję. Napięcie jest (awaria reaktora), dramatyzm jest, tylko to wszystko przestaje mnie bardzo obchodzić. Wrażenie robi scenografia – bardzo oszczędna, czasami sterylna, ale imponująca i zgrabna wizualnie, przez co całość dobrze się ogląda. Ale końcówka jest tak przewidywalna i hollywoodzka, że sprawia niemal fizyczny ból. Efekty specjalne (jak na film za ponad 100 baniek) to są takie sobie, zwłaszcza momenty, gdy znika grawitacja (to były niezłe jaja) wyglądają sztucznie.

pasaerowie3

Całość próbuje dźwigać na swoich barkach duet Chris Pratt/Jennifer Lawrence i do nich nie mam żadnych zastrzeżeń. Oboje bardzo dobrze dają sobie radę, czuć między nimi chemię, a emocje (zwłaszcza Lawrence) są wygrywane bez cienia fałszu. By nie było im nudno na statku, dostają w prezencie Michaela Sheena jako barmana. Arthur w jego wykonaniu jest elegancki i czarujący w swoim sztywnym zachowaniu, ale kradnie ten film, wnosząc odrobinę humoru. Ta trójka jest najmocniejszym elementem, ale prawdziwym kuriozum jest niewykorzystanie Andy’ego Garcii, który pojawia się dosłownie na kilka sekund.

pasaerowie4

„Pasażerowie” są miłym i sympatycznym filmem, ale nie mogę pozbyć się wrażenia, że zmarnowano potencjał na coś o wiele, wiele większego i głębszego. Przypomina koktajl, który szybko się wypija, ale potem się zapomina. Owszem, jest na co popatrzeć, czuć chemię między bohaterami, ale to troszkę za mało.

6/10

Radosław Ostrowski

Strażnicy Galaktyki

Poznajcie Petera Quilla – mieszkaniec bardzo znanej planety Ziemia, który w 1988 roku przeżył dwie ważne rzeczy. Po pierwsze, stracił matkę. Po drugie, został porwany przez Ravagarsów, którzy zajmują się kradzieżą wszystkiego co ma wartość. Quill, zwany też Star Lordem podczas jednej akcji zabiera Kulę. Jak się okazuje zainteresowanych Kulą jest wielu, z czego najbardziej niejaki Ronan, który potrzebuje jej do jednej rzeczy – rozwalenia Wszechświata. Poza Quillem wplatani w to zostają zielona (dosłownie) Gamora, łowca nagród szop Rocket i jego bodyguard drewniany Groot oraz Drex Niszczyciel. I ta banda miałaby powstrzymać Ronana?

straznicy_galaktyki3

Marvel to marka znana każdemu fanowi komiksu, a że one ostatnio są coraz lepsze („Iron Man 2”, „Avengers”) nie można być rozczarowanym. Do tego grona aspirują „Strażnicy Galaktyki” sfilmowani przez niejakiego Jamesa Gunna. Czerpie ona garściami z Kina Nowej Przygody, gdzie strach miesza się z ironicznymi złośliwościami, a powaga ustępuje czasem luzowi. Sama intryga i opowieść mogą wydawać się dość proste i komiksowe (ale w żaden sposób prostackie czy prymitywne), ale przynajmniej nikt nie udaje, że chodzi tu o coś więcej. Humor jednak pozwala odświeżyć schemat hartowania stali oraz tworzenia zgranej grupy przez osoby o kompletnie sprzecznych interesach. Uniwersum jest trochę uboższe niż w takich „Gwiezdnych wojnach”, efekty specjalnie prezentują bardzo solidny poziom, a scenografia i strona plastyczna naprawdę imponuje (zarówno więzienie, siedziba Kolekcjonera czy statek Ronana – budzą głęboki szacunek). Także wplecione w tło piosenki z lat 70. (awesome mix Star Lorda is awesome) dodaje smaczku i luzu. Od czasu „Avengersów” nie bawiłem się tak przednio i nie śmiałem się tak często.

straznicy_galaktyki4

W tą cała konwencję świetni wpisują się główni bohaterowie i w ogóle prawie cała obsada. Chris Pratt w roli Star Lorda (kogo?) jest zarówno łobuzerskim awanturnikiem pokroju Hana Solo jak i herosem, kiedy tylko pozwalają okoliczności. To, że Zoe Saldana potrafi zagrać twarde i charakterne babki wiem nie od dzisiaj. Tutaj tylko to potwierdza i świetnie walczy. I nie tylko walczy, ale to trzeba zobaczyć samemu. Ale największe szoł robi tutaj szop Rocket (z głosem Bradleya Coopera) – arogancki, chciwy, serwuje najlepsze teksty i jako jedyny sprawia wrażenie twardo stojącego po ziemi. A jego kumpel Groot (małomówny Vin Diesel) to swój kawał drewna i lepiej go mieć po swojej stronie.

straznicy_galaktyki2

Żeby jednak nie było tak słodko, to główny zły, czyli Ronan jest najsłabszym ogniwem fabuły. Bardziej przypomina on rozkapryszone dziecko niż potężnego arcywroga do pokonania. Innymi słowy, temu kolesiowi brakuje jaj, ikry i poweru. A poza nimi na drugim planie jest niezawodny Michael Rooker (Yondu Udunta – szef Ravagarsów), solidny John C. Reilly (gliniarz Dev) oraz wyborny Benicio Del Toro (Kolekcjoner).

straznicy_galaktyki2

Nie skłamię mówiąc, że to najlepszy blockbuster tego roku. Świetna rozrywka z dość prostą opowieścią, ale za to z wielką mocą, emocjami oraz wszystkimi podobnymi bajerami. Możecie mi mówić Star Lord, ewentualnie Groot. Ciąg dalszy nastąpi.

8/10

Radosław Ostrowski