Poznajcie Petera Quilla – mieszkaniec bardzo znanej planety Ziemia, który w 1988 roku przeżył dwie ważne rzeczy. Po pierwsze, stracił matkę. Po drugie, został porwany przez Ravagarsów, którzy zajmują się kradzieżą wszystkiego co ma wartość. Quill, zwany też Star Lordem podczas jednej akcji zabiera Kulę. Jak się okazuje zainteresowanych Kulą jest wielu, z czego najbardziej niejaki Ronan, który potrzebuje jej do jednej rzeczy – rozwalenia Wszechświata. Poza Quillem wplatani w to zostają zielona (dosłownie) Gamora, łowca nagród szop Rocket i jego bodyguard drewniany Groot oraz Drex Niszczyciel. I ta banda miałaby powstrzymać Ronana?
Marvel to marka znana każdemu fanowi komiksu, a że one ostatnio są coraz lepsze („Iron Man 2”, „Avengers”) nie można być rozczarowanym. Do tego grona aspirują „Strażnicy Galaktyki” sfilmowani przez niejakiego Jamesa Gunna. Czerpie ona garściami z Kina Nowej Przygody, gdzie strach miesza się z ironicznymi złośliwościami, a powaga ustępuje czasem luzowi. Sama intryga i opowieść mogą wydawać się dość proste i komiksowe (ale w żaden sposób prostackie czy prymitywne), ale przynajmniej nikt nie udaje, że chodzi tu o coś więcej. Humor jednak pozwala odświeżyć schemat hartowania stali oraz tworzenia zgranej grupy przez osoby o kompletnie sprzecznych interesach. Uniwersum jest trochę uboższe niż w takich „Gwiezdnych wojnach”, efekty specjalnie prezentują bardzo solidny poziom, a scenografia i strona plastyczna naprawdę imponuje (zarówno więzienie, siedziba Kolekcjonera czy statek Ronana – budzą głęboki szacunek). Także wplecione w tło piosenki z lat 70. (awesome mix Star Lorda is awesome) dodaje smaczku i luzu. Od czasu „Avengersów” nie bawiłem się tak przednio i nie śmiałem się tak często.
W tą cała konwencję świetni wpisują się główni bohaterowie i w ogóle prawie cała obsada. Chris Pratt w roli Star Lorda (kogo?) jest zarówno łobuzerskim awanturnikiem pokroju Hana Solo jak i herosem, kiedy tylko pozwalają okoliczności. To, że Zoe Saldana potrafi zagrać twarde i charakterne babki wiem nie od dzisiaj. Tutaj tylko to potwierdza i świetnie walczy. I nie tylko walczy, ale to trzeba zobaczyć samemu. Ale największe szoł robi tutaj szop Rocket (z głosem Bradleya Coopera) – arogancki, chciwy, serwuje najlepsze teksty i jako jedyny sprawia wrażenie twardo stojącego po ziemi. A jego kumpel Groot (małomówny Vin Diesel) to swój kawał drewna i lepiej go mieć po swojej stronie.
Żeby jednak nie było tak słodko, to główny zły, czyli Ronan jest najsłabszym ogniwem fabuły. Bardziej przypomina on rozkapryszone dziecko niż potężnego arcywroga do pokonania. Innymi słowy, temu kolesiowi brakuje jaj, ikry i poweru. A poza nimi na drugim planie jest niezawodny Michael Rooker (Yondu Udunta – szef Ravagarsów), solidny John C. Reilly (gliniarz Dev) oraz wyborny Benicio Del Toro (Kolekcjoner).
Nie skłamię mówiąc, że to najlepszy blockbuster tego roku. Świetna rozrywka z dość prostą opowieścią, ale za to z wielką mocą, emocjami oraz wszystkimi podobnymi bajerami. Możecie mi mówić Star Lord, ewentualnie Groot. Ciąg dalszy nastąpi.
8/10
Radosław Ostrowski