Valerian i Miasto Tysiąca Planet

Ktoś jeszcze pamięta te czasy, gdy Luc Besson robił niesamowite filmy? „Wielki błękit”, „Nikita”, „Leon zawodowiec”, „Piąty element” – to były świetne czasy dla francuskiego reżysera. A potem (jako scenarzysta i producent) zaczął trzaskać jak szalony filmy akcji i powstawały takie marki jak „Taxi”, „Transporter” czy „Uprowadzona”. Zaś reżyserskie próby raczej odbijały się bez echa, ale w 2017 rku Francuz zagrał va banque. Nakręcił z własnej kieszeni za 200 milionów dolarów SF na podstawie kultowego komiksu.

Wszystko zaczęło się w 1975 roku, gdy zbudowana została stacja kosmiczna Alfa. Do niej z czasem zaczęły się pojawiać kolejne statki, które najpierw łączyły astronautów z Ziemi, a następnie z przybyszami innych planet. To tak się rozrosło, że w XXII wieku Alfa coraz bardziej zbliżyła się do ziemskiej atmosfery, więc podjęto decyzję o skierowanie tego kosmicznego miasta w kierunku Obłoku Magellana. Mija 400 lat i skupiamy się na agentach kosmicznej federacji (prawie jak w „Star Treku”) – majorze Valerianie (Dane DeHaan) i sierżant Laureline (Cara Delavigne). Oboje ruszają z misją na kosmiczną planetę, by wykraść pewien cenny przedmiot – by być tak precyzyjnym chodzi o konwerter. Co on robi? Po pierwsze jest zwierzątkiem, po drugie jest w stanie zduplikować połknięte przedmioty. Misja, choć nie bez problemów, udaje się i nasza parka przybywa do Alfy. A tam jest totalne multi-kulti oraz kompletnie nie wiadomo skąd radioaktywna strefa w samym sercu miasta.

„Valerian…” to bardzo droga, oszałamiająca wizualnie hybryda znanych motywów i wątków z SF. Gdzieś czuć tu klimat „Gwiezdnych wojen”, „Piątego elementu”, „Star Treka”, „Strażników galaktyki”, a nawet… „Avatara”. Z jednej strony cały ten świat wygląda oszałamiająco wizualnie (widoczny tylko wirtualnie wielki bazar na pustyni czy sama stacja Alfa), że trudno oderwać wzrok od czegokolwiek. Ilość szczegółów, mnogość istot oraz imponujące efekty specjalne – tak kreatywnie wykreowanego świata nie widziałem od dawna. Jednak sama opowieść to, no cóż, inna dyskusja.

Intryga jest mieszanką śledztwa, akcji oraz bezpretensjonalnej przygody, dzięki czemu mamy procentową szansę na poznanie tego wariackiego, ekstrawaganckiego świata. Choć punkt wyjścia jest interesujący, im dalej w las Besson zaczyna gubić rytm i mąci w narracji. Próbuje podrzucić kolejne elementy oraz scenki jak choćby łowienie meduzy przez dziwacznego kapitana Boba (Alain Chabat nie do poznania) czy – bardzo imponującą – scenę tańca przez zmiennokształtną prostytutkę (Rihanna). Problem z nimi jest taki, że pełnią rolę efekciarskiego zapychacza, w zasadzie zbędnego dla fabuły. Tak samo nie do końca trafia humor, który dla mnie bywał wręcz infantylny, co mi zgrzytało. I to dotyczyło głównie relacji między naszą dwójką bohaterów – oboje troszkę sprawiali wrażenie bardziej nastolatków, którzy się przekomarzają, niby-chcą-być-razem-ale-nie-do-końca. Brakowało mi tutaj napięcia, zaś samo rozwiązanie jest dość przewidywalne.

Aktorsko jest w sumie całkiem zgrabnie i dość zaskakująco. Główny duet, czyli Dane DeHaan i Cara Delavingne tworzą niezły duet. On trochę poważny, choć zacięty oraz głosem trochę przypominającym młodszą wersję Keanu Reevesa, z kolei ona taka bardziej zadziorna, awanturnicza, mniej trzymająca się procedur. Ten kontrast nawet działa i jest na tyle chemii, by za tymi bohaterami podążać. Z bardziej znanych twarzy obecny jest też Clive Owen (szorstki i nie budzący zaufania admirał Fillitt), jest w świetnym epizodzie Ethan Hawke (alfons Jolly), zaskakująco obsadzony Herbie Hancock (minister) czy wcześniej wspomniany Chabat.

Niby to jest blockbuster, ale tak pokręcony i ekscentryczny, ze nie mógłby powstać w Hollywood. Besson może bywa efekciarski, zaś scenariusz wydaje się czasem wątły oraz niewykorzystujący swojego potencjału, ALE ten film ma pewien bezpretensjonalny urok. Może jest on niedzisiejszy i zrobiłby większe wrażenie z 20 lat temu, niemniej to jest pewna odskocznia od taśmowych produkcji made in Hollywood.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Król Artur – wersja reżyserska

Było już tyle wersji opowieści o królu Arturze, że można się w tym pogubić. Ostatnio mieliśmy króla od Guya Ritchie, gdzie był on ulicznym cwaniaczkiem i alfonsem. Ale była wcześniej w tym samym wieku inna próba opowiedzenia „prawdziwej historii” mitycznego władcy Brytanii. Czy jednak reżyser Antoine Fuqua, opromieniony sukcesem „Dnia próby” podołał zadaniu.

krol artur1

Akcja filmu z 2004 roku toczy się w połowie V wieku n.e. Artur jest dowódcą oddziału wojskowego, składającego się z potomków dzielnych Sarmatów. Ci dzielny wojownicy służą Imperium Rzymskiemu na 15 lat i po wykonaniu swoich zadań wracają do domów. Tym razem ekipa pod wodzą Artura, gdzie mamy m.in. Lancelota, Tristana i Galahada dostaje swoje ostatnie zadanie. Muszą przywieźć z północy kraju (poza Murem Hadriana) rzymską rodzinę, której syn jest ulubieńcem samego papieża. Problemem jednak jest to, że jest to teren Piktów, zaś od morza zbliżają się niebezpieczni Saksowie. Więc nie wszyscy mogą przeżyć całą wyprawę.

krol artur4

Sama historia brzmi bardzo znajomo i zawiera pewne elementy klasycznych mitów. Jednak są one bardzo zmodyfikowane, przez co nie ma silnego deja vu. Merlin jest tutaj władcą Piktów, Ginewra pojawiająca się w połowie też pochodzi z tego plemienia, wojownicy Artura są nazywani Rycerzami, a wszystko toczy się pod koniec istnienia Imperium Romanum. A i sama historia Artura jest mocno zmodyfikowana i to nawet nieźle wypada. Więc nie można tego filmu nazwać w żadnym wypadku prawdziwą historią. O samym Arturze w historycznych źródłach nie ma zbyt wiele, więc elementy fikcji muszą się pojawić. I nie mam z tym problemów, ale to nie jest najgorsze.

krol artur2

Sama historia jest zwyczajnie nudna oraz przewidywalna. Mamy tu masę znajomych wątków jak nieliczna grupa walcząca z przeważającymi siłami wroga, wojowniczka zakochana w osobie uwalniającej ją, silna więź między członkami grupy i zderzenie wyobrażeń z rzeczywistością. Dodatkowo mamy wplecione zderzenie chrześcijaństwa z pogaństwem oraz pokazanie do czego są zdolni ludzie w imię Boga. Tylko, że to kompletnie mnie nie angażowało, zaś dialogi dotyczące wolności, wolnej woli i tego typu rzeczy jeszcze bardziej drażniły moje uszy.

krol artur3

Może realizacyjnie jest lepiej? No nie do końca. Same sceny batalistyczne są zmontowane z szybkimi cięciami, przez co wydają się bardzo chaotyczne. Wyjątkiem od tej reguły jest świetnie trzymająca w napięciu potyczka na zamrożonym jeziorze. Mogą się podobać zdjęcia oraz realistyczne (ale tylko w wersji reżyserskiej) momenty akcji z brudem i sporą ilością krwi. Ten element realizmu może być pewną zaletą, jednak nie podnosi poziomu filmu wysoko.

A i aktorzy nie mają tutaj zbyt wiele do zagrania, przez co w większości wydają się nudnym tłem. Taki jest choćby Clive Owen jako Artur, będący esencją nijakości oraz braku własnego charakteru. Z tego grona najbardziej wybija się zadziorny Ray Winstone (Borg), będący antagonistą Stellan Skarsgard jako Cedryk oraz Keira Knightley, pokazująca tutaj spory potencjał na heroinę kina akcji. Reszta znanych dziś twarzy jak Joel Edgerton, Hugh Dancy czy Mads Mikkelsen nie zostaje w całości wykorzystana.

Ta niby realistyczna wersja opowieści o królu Arturze to przeciętne kino przygodowo-historyczne, które chciałoby być drugim „Braveheart” sklejonym z elementami fantasy. Pozbawione własnego charakteru i za bardzo czerpiące ze znajomych schematów, przez co zwyczajnie nudzi. I nawet realizacja nie jest w stanie tego ukryć.

5,5/10

Radosław Ostrowski

The Knick – seria 2

Kolejne nasze spotkanie z nowojorskim szpitalem Knickerbocker, gdzie trafiamy rok po wydarzeniach z poprzedniej serii. Dr Thackery jest uzależnionym narkomanem, obecnie przebywającym w ośrodku, więc jego funkcję chirurgiczną przejął czarnoskóry dr Edwards. Z kolei Chickering odchodzi do dra Zinberga oraz jego szpitala, by powoli rozwijać swoją karierę. Siostra Harriet staje przed sądem za aborcje dokonywane po kryjomu, a siostra Elkins prowadzi pielęgniarki i zaczyna potajemnie spotykać się z fundatorem szpitala, Henrym Robertsonem. Kornelia, siostra Henry’ego, jest już mężatką i wpada na trop zarazy w San Francisco, próbując na własną rękę zbadać tą sprawę, prosząc o pomoc inspektora Speighta z Ochrony Zdrowia.

the_knick_21the_knick_22

Kolejny raz Steven Soderbergh tworzy swój medyczny świat, odtwarzając mentalność roku 1901, jednocześnie prowadząc wielowątkową narrację, co daje bardzo uważny i wnikliwy portret cudów postępu, ale i uprzedzeń wobec czarnoskórych. Do tego dochodzi wiele innych wątków: budowa nowego szpitala Knick, przekręty finansowe pilnującego finansów Hermanna Barrowa, prywatne dochodzenie Cornelii, powoli osłabiające się oko dr Algernona (i kompletnie pojawiająca się znikąd żona), bardziej przyjrzymy się prywatnemu życiu Chicheringa, ale zrobimy też kilka fajnych operacji jak rozdzielenia bliźniąt syjamskich. Każdy wątek jest silnie rozbudowany, wielokrotnie zaskakuje, a kilka kadrów zostanie w pamięci na dobre. Jest jeszcze eugenika – czyli sterylizacja osób uznawanych za idiotów, bandytów, niedorozwiniętych oraz nietolerancja czarnoskórych, gdzie nadal panuje podział na panów i służących (a wojna secesyjna dawno się skończyła).

the_knick_23the_knick_24

Tutaj wątkiem głównym, jeśli chodzi o sprawy medyczne jest walka z uzależnieniem od narkotyków. Dr Thackery prowadzi na własną rękę badania w tej kwestii i jest parę punktów przełomowych (znalezienie części mózgu odpowiedzialnej za nałóg czy zastosowanie hipnozy), jednak są to zaledwie małe punkty, a medycyna nie była aż tak skuteczna, by znaleźć odpowiednie zastosowanie. Operacja i wycięcie tego fragmentu mózgu było zbyt niebezpieczne, a hipnozę uważano za kuglarską sztuczkę (dodatkowo byli niektórzy ludzie na nią odporni). Nie zmieniło się jedno: ludzie z socjety zawsze pozostają wpływowi, dzięki pieniądzom, sprytowi oraz koneksjom, przez co wiele może ujść płazem. Więcej wam nie zdradzę, gdyż nie chcę zepsuć wam przyjemności z oglądania tego znakomitego serialu.

the_knick_25the_knick_26

Soderbergh stawia zawsze na realizm, przez co widzimy naturalne oświetlenie, a kamera bardzo przypomina dokument. Kadry nie zawsze są ostre, jest wiele ujęć robionych z drgawką, niestabilną pracą kamery lub za pomocą pokazywania zdarzeń z innej perspektywy niż zwykle (albo od dołu lub od góry czy pod kątem), a pulsująca elektroniką muzyka buduje aurę niesamowitości. Imponuje też praca scenografów oraz kostiumologów, wiernie odtwarzających miasto z tego okresu. Zarówno dokładne sale szpitalne, jak i brudne zaułki (burdele, nielegalne walki) wyglądają znakomicie.

the_knick_27the_knick_28

Wszystko na swoich barkach dźwiga tak naprawdę Clive Owen, znakomicie balansując między pyszałkowatością i ironią (daleki przodek dra House’a) a empatią i wyrozumiałością. Ta postać pełna sprzeczności imponują swoja bardzo szeroką wiedzą oraz pewnością siebie, nawet gdy jest uzależnionym gnojem. Magnetyzuje nawet samym spojrzeniem, pozornie obojętnym. Pozostali bohaterowie też są zagrani co najmniej bardzo dobrze: kluczący i kantujący Barrow (Jeremy Bobb), próbujący się na nowo odnaleźć dr Gallinger (Eric Johnson), stający się nowym wyznawcą eugeniki, wreszcie próbująca wybić się na swoją niezależność siostra Lucy Elkins (Eve Hewson) czy znowu działająca razem z cwanym szoferem Tomem Clearym (Chris Sullivan) Harriett. Każdy ma tu coś na sumieniu i nie jest świętym, przez co ich losy stają się coraz ciekawsze.

Twórcy od początku planowali „The Knick” jako serial na dwie serie. Zakończenie (tak jak poprzednio) ma charakter otwarty i być może zostanie zrealizowana seria trzecia. Gdyby jednak do tego by nie doszło, to nic by się nie stało. Można sobie dopowiedzieć ciąg dalszy, chociaż początki współczesnej medycyny mocno mnie zaintrygowały, więc może coś z tego będzie. Czas pokaże.

8,5/10

Radosław Ostrowski

PS. Serial jednak został skasowany.

The Knick – seria 1

Nowy Jork, rok 1900. Tytułowy Knick to skrót od nazwy szpitala Knickerbocker, którego właścicielami jest zamożna rodzina Robertsonów. Ale głównym bohaterem jest tutaj nowy szef oddziału chirurgii, John „Thack Madry” Thackery, który objął ta posadę po samobójstwie swojego mentora, dr Julesa Christiansena. Thack próbuje dokonać rewolucji w medycynie, co nie jest dość łatwe, a jego zespół stara się mu w tym pomóc.

Steven Soderbergh postanowił porzucić kino, w którym czuł się lekko ograniczony na rzecz telewizji. Serial stworzony przez Jacka Amiela i Michael Beglera (obaj pracowali m.in. przy serialu „Zwariowany świat Malcolma”) nie jest taką produkcją medyczną jak ostatnie tytuły. Nie ma tutaj pacjenta tygodnia, przewija się za to życie prywatne naszych głównych bohaterów: od lekarzy, przez właścicieli po dyrektora, a także obserwujemy początki przełomów medycznych, m.in. z wykorzystaniem zdjęć rentgenowskich. A po drodze pojawią się m.in. aborcje, nieudane operacje płodu łóżeczkowego, zamieszki na tle rasowym (morderstwo policjanta) czy badania nad krwią. Jedno mogę powiedzieć od razu – sceny operacji są bardzo realistyczne oraz drastyczne, więc osoby o słabszych nerwach nie powinny nawet zbliżać się do tego tytułu. Jedyne, co może rozczarowywać I serię jest zakończenie, a w zasadzie jego brak. Sprawiający wrażenie jakby niedokończonego, jakbyśmy byli dopiero w połowie serii, a nie na samym końcu. Technicznie jest to mieszanka rozmachu oraz przywiązania do detalu w odtwarzaniu realiów (scenografia, kostiumy, przedmioty i także warstwa obyczajowa), a sama kamera bywa czasami trzęsąca się (niemal reporterska) albo niewyraźna. Jest to celowy zabieg reżyserska, by dodać pewnego „brudnego” realizmu.

Swoje tez robi naprawdę świetnie poprowadzona obsada, gdzie każdemu z bohaterów udaje się stworzyć pełnokrwiste postacie. Nie będę oryginalny twierdząc, ze bryluje tutaj Clive Owen jako Thack. Kim jest ten lekarz? Na pewno ambitny, odważny i nie bojący się ryzyka. W dodatku nie pozbawiony ironicznego poczucia humoru oraz potężnego nałogu – kokainy. Czy wyjdzie z tego? Zakończenie nie daje jednoznacznej odpowiedzi, ale ten facet kradnie szoł całej reszcie.

Drugą mocną postacią jest wybrany na zastępcę Thacka (przez rodzinkę) dr Algernon Edwards (wyborny Andre Holland), który jest genialny, błyskotliwy oraz pomysłowy w prowadzeniu nowych zabiegów, tylko jest… czarny. Dlatego spotyka się z odrzuceniem i na własną rękę prowadzi praktykę pomagającą swoim pobratymcom, jednak wszelkie tę wątpliwości zostają rozwiane. Nie brakuje też innych ciekawych postaci jak opryskliwy kierowca Tom Cleary (mocarny Chris Sullivan), zadłużony u gangstera dyrektor Herman Barrow (Jeremy Bobb), zapatrzony w Thacka dr Bertram Chickering Jr. (Michael Angaramo) czy dociekliwy inspektor Speight z Departamentu Zdrowia (David Fierro).

Muszę przyznać, ze „The Knick” mnie pozytywnie zaskoczył, choć wymaga on sporo cierpliwości oraz pełnego wejścia w ten świat. W końcu jak pisano na reklamowych plakatach: „Nowoczesna medycyna gdzieś musiała mieć swój początek”. Nie wiem jak wy, ale czekam na dalszy ciąg produkcji Cinemaxa.

8/10

Radosław Ostrowski

Bliżej

W Londynie poznajemy czwórkę postaci, których losy się połącza i będą przeplatać. Dwoje Amerykanów i dwoje Anglików. Zaczyna się wszystko od wypadku – ona Alice wpada pod auto, on Dan odwozi ją do szpitala. Parę lat później Dan poznaję fotografkę Annę, która robi mu zdjęcia do okładki jego powieści. Potem mężczyzna „umawia” ja przez Internet z przystojnym lekarzem Larrym. I tak ten czworokąt będzie się zmieniał na przestrzeni lat.

blizej1

Mike Nichols wiele razy udowadniał, że analiza uczuć i emocji jest jego mocną stroną. Tym razem wsparł się sztuką teatralną Patricka Marbera, by opowiedzieć o ludziach miotających się i szukających tego, czego człowiek szuka od zawsze – miłości. A czymże jest ta miłość? Skażona kłamstwem, zdradą, zboczeniem, brakiem stałości, gdzie nasi bohaterowie gubią się, odbijając jak piłeczki we flipperze. W dodatku reżyser ciągle miesza chronologię – przesuwa akcję do przodu, by potem nagle się cofnąć (nie dając nam żadnych wskazówek), jednak nie wywołuje to żadnego chaosu. A gdzie w tym wszystkim jest prawda? Nikogo ona nie obchodzi, a kiedy w końcu ją dostają – wywołuje ona upokorzenie i ból. W to wszystko jeszcze zostają wplecione inteligentne dialogi i pozorny emocjonalnie chłód, który nadaje postaciom odrobiny tragicznego rysu. Dobitnie to słychać w będącej klamrą piosence Damiena Rice’a „Blower’s Daughter”. Jesteśmy brutalnymi świadkami upadku wszystkich tych ważnych wartości – miłości, lojalności, zaufania.

blizej2

W dodatku całość jest naprawdę dobrze poprowadzona przez aktorski kwartet. Dobrze poradziła sobie Julia Roberts i Jude Law. Ona wydaje się silna i twardą kobietą, która pozwala sobie na flirt w pracy, potem wychodzi za mąż, ale nadal nie przestaje kochać swojego kochanka. On jest niespełnionym pisarzem i wydaje się być człowiekiem, który chce wszystkiego, czyli niczego niczego konkretnego. Chwiejny i niezdecydowany. Ale szoł ukradła dwójka aktorów grająca bardziej złożone postacie, mianowicie znakomita Natalie Portman (striptizerka Alice) i wyborny Clive Owen (lekarz Larry). Ona jest najtrudniejsza do rozgryzienia – wydaje się niewinna, ale swoją niewinność straciła dawno i potrafi być bardziej wyrachowana i zimna niż niejeden facet. On wulgarny, niemal prymitywny, nawet w pracy szukający mocnych seksualnie doznań, ale nie ukrywający swojej natury. To ich sceny oraz dialogi wybrzmiewają najmocniej.

blizej3

Nichols przypomina dość brutalną prawdę, że wszystko potrafi być piękne, dopóki człowiek nie spotka drugiego człowieka. Wtedy nakładamy więcej masek niż aktorzy w teatrze i ciągle pojawia się jedno pytanie: dlaczego musimy sobie komplikować sprawy, które wydaja się proste i jasne. Sam nie wiem, a może nie chce tego wiedzieć?

blizej4

8/10

Radosław Ostrowski

Więzy krwi

Nowy Jork, rok 1974. W mieście żyje dwóch braci. Frank jest policjantem, który próbuje wrócić do swojej byłej dziewczyny, związanej z cynglem mafii. Chris wychodzi z więzienia po odsiadce i próbuje poukładać swoje życie, a jego była żona pracuje jako prostytutka i narkomanka. Frank próbuje pomóc bratu i załatwia mu pracę jako mechanik, gdzie poznaje tam Natalie, z którą wiążę pewną przyszłość. Ale zerwanie z przeszłością łatwe nie będzie, a więzy krwi braci będą wystawione na ciężką próbę.

wiezy_krwi1

Tradycja kryminału jest znana w wielu krajach od dawna. Amerykanie też byli mistrzami w swoim gatunku, zwłaszcza w latach 70. I to tej estetyki próbuje wrócić francuski aktor i reżyser Guillaume Canet, dla którego jest to pierwsza amerykańska produkcja. I jest to przede wszystkim bardzo kameralne i stonowane kino. Sama intryga kryminalna jest w zasadzie prowadzona przy okazji, stoi gdzieś w tle, a najważniejsze są relacje międzyludzkie – zawsze skomplikowane i pogmatwane, będące źródłem różnych spięć, konfliktów i moralnych dylematów. Te kameralne sceny, gdzie wnikliwie obserwuje ludzi są właśnie najciekawsze, aczkolwiek sceny akcji są naprawdę dobrze poprowadzone i pokazane, każdy szczegół jest istotny, realia lat 70. zachowane (kostiumy, samochody, muzyka), tempo jest bardzo spokojne, ale pnie brakuje tutaj emocji. Wszystko to przypomina stylem jednego amerykańskiego reżysera – Jamesa Greya, który też się skupiał na ludziach. Ale to spokojne tempo jest rekompensowane przez naprawdę mocnym finałem, jednak więcej nie powiem więcej.

wiezy_krwi2

A jeśli chodzi o obsadę, to jest ona naprawdę gwiazdorska i w dodatku naprawdę bardzo dobrze poprowadzone. Świetnie sobie radzą Clive Owen i Billy Crudup, czyli dwaj bracia będący po obu stronach barykady, którzy czasami potrafią powiedzieć więcej niż to robią. Widać, że jeden dla drugiego zrobiłby wszystko, choć dzieli ich naprawdę wszystko. Widać to w każdym geście i spojrzeniu, wręcz namacalne. Panie także odgrywają tutaj istotne role – czasami potrafią być ostre i bezwzględne (Monica, czyli Marion Cotillard – walczące o swoją godność, świadoma swojej wartości), inne są zmęczone życiem (taka jest Vanessa Zoe Saldany), po przejściach, szukające normalności (zaskakująca Mila Kunis). Poza nimi jeszcze na drugim planie jest niezawodny James Caan (ojciec braci), który dominuje każdą scenę.

wiezy_krwi3

Może nie jest to film, będący na takim gangsterskim poziomie jak „Życie Carlita” czy „Donnie Brasco”, może nie jest on efekciarską rozwałką, ale ogląda się to naprawdę dobrze, a każdy detal jest istotny i rozkręca się z każdą minutą. Porządna robota i czekamy na więcej.

7/10

Radosław Ostrowski

Hemingway i Gellhorn

Biografie mają to do siebie, że powinny pokazywać niezwykłych ludzi, którzy wyróżniają się z tłumu. Na pewno kimś takim był Ernest Hemingway – pisarz, laureat Literackiej Nagrody Nobla, uważany za najbardziej męskiego faceta. Jednak tak naprawdę ten film nie skupia się na jego dorobku, ale na jego relacji z Marthą Gellhorn – początkującą dziennikarką, która zresztą opowiada całą historię. Oboje poznali się w barze w latach 30. i potem ruszyli do Hiszpanii, w której trwała wojna domowa.

hemingway1

Reżyser Philip Kaufman nakręcił dla telewizji HBO wręcz epicki film (dwie i pół godziny), w którym materiały archiwalne przeplatają się z filmowanymi wydarzeniami (taśma czarno-biała wtedy przechodzi na kolorową i odwrotnie) – nie brakuje scen batalistycznych, pokazania okrucieństwa wojny i to na wielu obszarach (Hiszpania, Finlandia, Chiny, Niemcy), a jednocześnie pokazał też starcie dwóch osobowości, z których jedno było zależne od drugiej i gdzie fascynacja została zastąpiona wojną wewnętrzną i zazdrością. A wszystko to zrobione w sposób naprawdę wnikliwy, z bogatym drugim planem oraz bardzo sprawnie opowiedziane. Robi to naprawdę wielkie wrażenie.

hemingway2

Jednak tak naprawdę ten film nie byłby jeszcze tak bardzo udany, gdyby nie znakomita gra aktorska. Na pierwszym planie błyszczą Clive Owen i Nicole Kidman. On jest przede wszystkim macho, który bez alkoholu i adrenaliny nie jest w stanie żyć, ale jednocześnie jest egoistą, skupiający uwagę na sobie. Ona z młodej i naiwnej idealistki zmienia się w silną osobowość, nie pozostającą obojętną na losy świata. Te dwie postacie przykuwają uwagę najbardziej, choć drugi plan jest tutaj tak przebogaty, że nie jestem w stanie wszystkich wymienić. Mi najbardziej w pamięci zapadli David Strathairn (John Dos Passos – przyjaciel), Tony Shalhoub (śliski Kolcow), Santiago Cabrera (fotograf Robert Capa) oraz epizody Roberta Duvalla (generał Własow) i perkusisty Metalliki Larsa Ulricha (reżyser Ivens).

hemingway3

HBO po raz kolejny pokazało klasę, tworząc znakomity film dla telewizji, który jest pasjonujący i wciągający jak diabli. Chyba nie muszę mówić, że powinniście go obejrzeć?

8/10

Radosław Ostrowski

Sin City – Miasto grzechu

Basin City – tak się kiedyś nazywała ta mieścina, ale odkąd w Starym Mieście sprowadzono prostytutki, nazywano je Miastem Grzechu. To tutaj w tym zgniłem mieście, gdzie nieuczciwość, korupcja i morderstwa są powszechne, toczą się trzy historie. Każda z nich ma swojego bohatera, w każdym pojawia się kobieta, która odgrywa kluczową rolę i w każdej będzie masa krwi.

Bohaterem pierwszej jest Marv – brzydki, twardy syn ulicy, który zostaje wrobiony w morderstwo prostytutki, dzięki której znalazł sens życia. By odnaleźć zabójców, będzie musiał zadrzeć z najbardziej wpływową familią Roarków. W drugiej Dwight McCarthy – mężczyzna po przejściach zostaje wplątany w intrygę mającą na cel zniszczenie kruchego rozejmu panującego w Starym Mieście – dzielnicy prostytutek. Zaś trzecia (podzielona na dwa) to historia Johna Hartigana, który dzień przed pójściem na emeryturę powstrzymuje syna senatora Roarka przed gwałtem na 11-letniej dziewczynie, ale tatuś nie zamierza odpuścić.

hartigan
John Hartigan – ostatni sprawiedliwy

Robert Rodriguez tak zazdrościł Quentinowi Tarantino, że postanowił nakręcić własne „Pulp Ficton”. I rzeczywiście, oba te filmy mają ze sobą wiele wspólnego – trzy opowieści, czarny humor, gwiazdorska obsada. Adaptacja komiksu Franka Millera (także współreżysera filmu) wygląda jak komiks – jest czarno-białą opowieścią (rzadko pojawia się kolor- czerwony, żółty), gdzie żywi aktorzy grają w komputerowo stworzonym świecie Miasta Grzechu – pełnego brudu, smrodu, korupcji, a uczciwość odeszła w zapomnienie. Jednak poza świetną stylizacją, każda opowieść ma wciągającą intrygę, klimat czarnego kryminału oraz bardzo wyrazistych bohaterów, nawet w epizodach.  Poza tym „Sin City” jest brutalnym filmem – krzesło elektryczne, odrąbane głowy, rozerwane i odstrzelane członki, więc osoby o słabszych nerwach, nawet nie zbliżają się do niego.

marv
Marv – wielki powrót Mickeya Rourke’a

Co do obsady, to tak jak we wspomnianym „Pulp Fiction”, natężenie gwiazd na cm taśmy filmowej przekracza dopuszczalne, ale co najciekawsze, żaden aktor nie dominuje, nie jest najważniejszy. Główne role – trzech twardzieli, którzy są zmęczeni i cyniczni, ale jednak kierują się własnym kodeksem moralnym – zagrali wracający do wielkiej formy Mickey Rourke (Marv), bardzo dobry Clive Owen (Dwight) oraz konsekwentnie grający wizerunkiem tough guya Bruce Willis (Hartigan). Ale nie tylko oni błyszczą i przykuwają uwagę na dłużej. Jessica Alba (Nancy), Brittany Murphy, Benicio Del Toro, Rosario Dawson, a w epizodach, m.in.  Elijah Wood, Rutger Hauer i Michael Clarke Duncan. Mógłbym tak dalej wymieniać, ale wszyscy wypadli przekonująco i nawet grając małe rólki stworzyli intrygujących bohaterów.

dwight
Dwight – troszkę narwany

Pierwszy raz „Sin City” obejrzałem pięć lat temu, a że wkrótce ma powstać druga część, postanowiłem odświeżyć sobie ten tytuł. I nic się nie zestarzał, to znakomite kino serwujące rozrywkę na najwyższym poziomie. Najlepszy film Rodrigueza od czasów „Desperado”. Amen.

9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Kryptonim: Shadow Dancer

Belfast, rok 1993. Colette McVeigh jest młodą kobietą, która zajmuje się synem i jednocześnie walczy w IRA. Podczas akcji podłożenia bomby w metrze, zostaje zwerbowana pod wpływem szantażu (syn miał zostać przejęty przez Anglików). Od tej pory ma meldować o wszystkich działaniach swoich braci, ale wszystko zaczyna się komplikować od nieudanego zamachu na policjanta. Wtedy oficer prowadzący Colette odkrywa, że jest jeszcze jedna wtyka.

shadow_dancer

James Marsh jest przede wszystkim cenionym dokumentalistą, który także sprawdzał się w fabule, co było widać na przykładzie „Wilczego prawa: 1980”. Tym razem reżyser podjął wątku IRA oraz tajnych służb. Nie jest to jednak film stricte sensacyjny, bo najważniejsza jest relacja między Colette a rodziną, która jest zaangażowana w walkę z Brytanią. Ale tutaj Irlandczycy mają obsesję na punkcie zdrady oraz kretów. Jednocześnie tajne służby nie są wobec siebie otwarte i ukrywają swoich kretów przed resztą. Bo w razie wsypy grozi im śmierć. A pracownicy wywiadu, jeśli dostaną nadmiar władzy, mogą być równie niebezpieczni jak ci, których tropią. Nie ma tutaj efektownych strzelanin, pościgów czy innych bondopodbnych tricków. Kamera jest bardzo statyczna, chłodna i stonowana, zaś sceny akcji są bardzo stabilne. Jednak poza thrillerem jest to też dramat rodzinny i tu są stawiane pytania o to, co jest ważniejsze: rodzina czy ideologia? I to jest dość otwarte pytanie.

shadow_dancer2

Zaś od strony aktorskiej, film jest trochę nierówny. Najlepiej wypada Clive Owen w roli Maca – opanowanego i spokojnego agenta, który jednak decyduje się na niesubordynację. Także grająca jego przełożoną Gillian Anderson jak zimna suka wypada przekonująco. To samo chciałbym powiedzieć o Andrei Riseborough grającą Colette. Niestety, jest ona najsłabszym elementem, zaś jej obojętny wyraz twarzy nie przekonuje mnie. Być może to miała być forma maski, ale jej los nie obchodził mnie.

Gdyby nie to, byłby to jeden z najlepszych thrillerów ostatnich lat. A tak mamy do czynienia z naprawdę dobrym thrillerem, który potrafi trzymać w napięciu i ogląda się dobrze.

7/10

Radosław Ostrowski